Ekspedycja Sumatra – Andrzej Rosiek

Ekspedycja Sumatra

I

Już od samego początku wyprawy wydaje się, że losy wulkanów w pewien sposób splatają się z naszymi planami. Nagła aktywność islandzkiego kolosa, którego nazwy nawet nie próbuję wymówić, w sposób dosłowny uziemiła nas, zanim jeszcze tak naprawdę wyruszyliśmy w drogę.

Czekanie nie jest łatwym wyzwaniem, wie to każdy, kogo los skazał na oczekiwanie, a serce rwało się przed siebie. Gdy chmury pyłów nad Europą skutecznie spędzają sen z powiek lotniczym potentatom, my po raz enty przegrzebujemy nasze plecaki zastanawiając się co też jeszcze mogłoby się w nich zmieścić.

Na szczęście, po kilku dniach, wulkan w końcu pozwala sobie głębszy wdech i możemy wyruszyć wreszcie  na spotkanie prawdziwej przygody.

Z Krakowa do Frankfurtu obywa się bez zakłóceń. Z Frankfurtu do Singapuru z kilku godzinnym opóźnieniem z powodu awarii maszyny.

Potem jeszcze najbardziej męczący przejazd autobusem do Kuala Lumpur a stamtąd, następnego ranka przelot do Medanu.

Sumatra wita nas ulewą jakiej dawno nie widzieliśmy. Drogi płyną podtapiając przydrożne sklepy i stragany. Płyną papiery, butelki, resztki warzyw, śmieci. Deszcz chlaszcze, jakby ze złością zmywając wszystko dokoła. Samo miasto, czego się zresztą spodziewaliśmy, nie zachwyca. Płaskie budynki pokryte falistą blachą i ulice niczym nie różniące się od siebie. Gdyby kazano mi w trzech słowach opisać Medan, byłyby to: Płaski, rozległy i nijaki.  Zatrzymać się tutaj warto jedynie w celu wymiany pieniędzy i zakupów.

Także my nie przyjechaliśmy tutaj żeby zwiedzać, ciągnie nas w góry, do dżungli. Dojazd jednak nie jest taki prosty. Żeby się tam  dostać publicznym transportem trzeba by poświęcić jakiś dobry tydzień, nie mając tyle czasu decydujemy się na wynajem auta. Koszta duże, ale to zdecydowanie najlepszy wybór. Po porze deszczowej drogi są częściowo zmyte lub przywalone, walącymi się ze skarp głazami.

Poruszamy się średnio jakieś 30km na godzinę, a „droga” kręci się niczym diabelski młyn na wesołym miasteczku. Nie wytrzymam. Dori również wygląda jak zielona wróżka.

Ostatnio, podczas podróży, czułem się tak chyba w czasie szkolnych wycieczek i od tej pory żyłem w szczęśliwym przeświadczeniu, że czas takich problemów dawno już dla mnie minął.

Teraz przeżuwam gorzki smak rozczarowania, muszę wziąć aviomarin. (dobrze, że Dori o tym pomyślała)

Po dłuższej chwili zaczynamy orientować się, co się wokół nas dzieje. Jest chyba lepiej. Zieleń powoli znika, ustępując miejsca szlachetnej bladości. Co za droga, ledwie wymijamy się z innymi samochodami, które nagle pojawiają się zza zakrętów.

Po sześciu godzinach jest nam już jednak wszystko jedno, po piętnastu przechodzimy stan permanentnego otępienia,  a po dwudziestu już nawet nie wierzymy, że można pozwolić sobie na krótki nocleg.

Następnego dnia, wreszcie docieramy na miejsce.

Zaczyna się las, zaczynają się góry, poznajemy naszego przewodnika, tragarzy. Rozpoczyna się proces żmudnych negocjacji. Jesteśmy trochę zmiękczeni podróżą, a tutaj wszystko ma swoją cenę. W końcu dochodzimy do porozumienia. Patrzę po twarzach tragarzy, to młode chłopaki ale silni i doświadczeni. Nikt nie chodzi na Gunung Leusera. W ciągu ostatnich 30-tu lat odbyło się tylko 14-ście wypraw, głównie naukowych. Jelly  (nasz przewodnik) jest jedynym, który zna tamte rejony. Jest bardzo znany. Szanują go zarówno separatyści jak i lokalne władze. Jest jedyną osobą, która prowadzi wojskowe akcje ratunkowe w rejonie gór Barisan.

Można rzec, że właściwy człowiek na właściwym miejscu. Naszą drużynę trzeba jednak wyposażyć w odpowiedni sprzęt. My mamy oczywiście plecaki, ale to za mało. Jedzenia trzeba zabrać ze sobą na co najmniej dwa tygodnie. W górach Barisan nie ma wielu miejsc, by mógł wylądować helikopter ratowniczy. To dzikie ziemie, prócz przyrody można tu natknąć się jedynie na plantatorów marihuany, za którą grozi w Indonezji kara śmierci. Lepiej się więc za bardzo nie rozglądać i o nic nie pytać.

W prowincji Acech często pojawia się też wojsko. Dym z płonących domostw unosi się wtedy ponad drzewami. Niewiele jest tu miejsca  i czasu na sprawiedliwość. Armia, rebelianci, bazy szkoleniowe Jammela Islamija (terroryści islamscy ściśle współpracujący z Al.-Kaidą, odpowiedzialni min za zamachy na Bali z przed paru lat) i miejscowi, biedni ludzie, których gościnność jest wręcz zawstydzająca. Ci biedni ludzie nie wiedzą nawet dlaczego to akurat  ich ziemię wybrano na arenę walk, tak jak i nie wiedzą, kto następny spali ich domostwo. Żyją i pracują pod mieczem Demoklesa.

Będąc tutaj aż trudno jest w to wszystko uwierzyć. Trudno uwierzyć widząc uśmiechy na twarzach tych ludzi, których naprawdę raduje nasz widok. Nie wiem, może przynosimy im odrobinę normalności, czegoś z zewnątrz ich świata, ze świata, którego nie znają. Ich zainteresowanie jest autentyczne, nie widzą w nas jedynie $ jak ma to miejsce w wielu krajach, gdzie widok turysty wywołuje jedynie błysk chciwości w oczach sprzedawcy. Na Sumatrze miejsca turystyczne to: Bukit Lawang, jezioro Toba, wulkan Brastagi i Palau Weah, choć również tam ludzie są przemili i uczciwi.

Zawsze obserwując ludzi takich jak tutaj ogarnia mnie wstyd, że u nas  „w krainie mlekiem i miodem płynącej” wyrzuca się jedzenie czy stare ubrania, wydając jednocześnie grube miliardy na broń i wspieranie przeróżnych reżimów, które akurat odpowiadają naszym doraźnym interesom.

Kupujemy potrzebny sprzęt: plecaki, jedzenie itp. i szykujemy się do drogi.

Pierwsze godziny marszu powodują, że ciężko złapać oddech. Droga przez cały czas pnie się niemal pionowo w górę. Dodatkowo prawie nie ma możliwości by się zatrzymać choćby na chwilę. Ziemia jest śliska. Mamy wrażenie jakby umykała nam spod nóg. Trzeba się trzymać by móc zaczerpnąć oddechu. Na szczęście po kilku godzinach docieramy do obozowiska zwanego szumnie Tabacco Hut. To ostatni przyczółek cywilizacji, las został całkowicie wykarczowany. Jesteśmy na wielkiej polanie pośród dżungli. Żyje tu jedna, kilkuosobowa rodzina rolników, mająca parę poletek upraw i jednego bawoła błotnego. Widząc zresztą nasze powstające obozowisko natychmiast się pojawiają i siadają wokół zerkając ku nam ciekawie. Bawół też zerka odganiając jednocześnie ogonem gzy.

Zapada zmierzch, komary uprzykrzają nam życie jak tylko się da. Żaby kumkają sobie w najlepsze a ognisko trzaska aż miło. Pierwsze koty za płoty, słuchamy rozmów w nieznanym nam języku, kilkanaście tysięcy kilometrów od domu. Oczy same się zamykają, ogarnia nas sen. Zdrowy, mocny sen. Kto wie może to ostatni tak spokojny sen, tego nigdy się nie wie…..

Rankiem budzi nas przeraźliwy wrzask małp, nawet ptaki nie są tak głośne. To Thomas Leaf monkey próbują udowodnić, że są tutaj najważniejsze. Gibbony wypadają przy nich trochę słabiej, choć i tak całkiem okazale. Zresztą ich nawoływania są znacznie przyjemniejsze dla ucha. Eh, aż chce się żyć. Nawet woda z sadzawki z żabami po przegotowaniu smakuje przyzwoicie, a i kopka ryżu z  chili i sardynkami wydaje się mile łechtać nasze podniebienia.

Dzisiaj czujemy się dużo lepiej. Żegnamy rolników, którzy zerkają na nas ciekawie. Machamy bawołu na pożegnanie, choć ten najwyraźniej znudził się już naszą obecnością, czego daje wyraz prezentując nam swój masywny zad. No cóż trudno, Bóg da to spotkamy się z nim w drodze powrotnej, a teraz plecaki na grzbiet i w drogę.

II

Planując wyprawę na Sumatrę liczyliśmy się z tym, że czekać nas będzie trudna przeprawa. Spodziewaliśmy się braku dróg, słabej bazy noclegowej, deszczy, upałów, utrudnionej komunikacji, , błota czy wszechobecnego robactwa. Nie możemy być więc rozczarowani.

Tego typu miejsca mają to do siebie, że w zamian za niedogodności ofiarowują człowiekowi coś znaczne cenniejszego, dają prawdziwe „przeżycie” bez plastiku i kiczu które tak często razi na popularnych turystycznych szlakach. W miejscach takich jak to, nigdy się nie wie, co też może nas spotkać za chwilę. I to właśnie dla tych rzadkich momentów warto jest przedzierać się przez krzaki i błoto dźwigając na plecach ciężkie plecaki.

Zresztą nie jest przecież tak źle. I chociaż upał doskwiera od samego rana, to humor dopisuje. Jelly pokazuje nam ślady łap tygrysa i kupę, którą zrobił. Wow, trzeba przyznać, że to robi wrażenie. Oczekiwania rosną.

Idziemy cały czas w górę, po bardzo stromym zboczu. Stopy grzęzną w błocie po kostki, ciężko jest je wyciągać, staramy się więc iść po korzeniach.

Krok za krokiem oddalamy się od cywilizacji. Z każdą upływająca godziną ścieżka staje się co raz węższa, właściwie prawie już jej nie widać. Wokół tylko krzaki i potężne drzewa. Jest  cicho, nawet małpy i ptaki umilkły chowając się przed upałem.

Wśród konarów pokazują się czasami gniazda orangutanów. Można je łatwo rozpoznać, są duże, a pod nimi leży mnóstwo obgryzionych owoców. Dżungla jest zresztą pełna jedzenia, trzeba umieć je tylko odróżnić od rzeczy trujących. To co jest dobre dla większości zwierząt będzie dobre także i dla nas.

Mam jednak nadzieję, że nie będziemy zmuszeni korzystać z tej kuchni, owoce, którymi żywią się tutejsze orangutany są dosyć obrzydliwe w smaku.

W ciągu dnia, nie ma zbyt wiele czasu na odpoczynek. Im więcej uda nam się przejść tym lepiej. Nie wszędzie da się rozbić obóz. Dżungla budzi się do życia wieczorem. To czas ogólnego polowania. Lepiej jest nie włóczyć się wtedy po krzakach. Ciemność zapada bardzo szybko. Komary i inne insekty dobierają się nam do skóry. Uczta trwa w najlepsze. Na szczęście jesteśmy na tyle wysoko, że malaria nam raczej nie grozi. Jednak nigdy nie wiadomo jakie inne choroby lub świństwa mogą tu na nas czyhać. Np. Mała, niepozorna muszka, która  w ułamku sekundy potrafi złożyć jajka w naszym oku. Nawet nie zdążymy się spostrzec, zwłaszcza, że co chwila, coś wściekle nas atakuje. To zresztą tylko jeden z przykładów. Zagrożeń zwłaszcza ze strony owadów jest tyle, że nie sposób ich zliczyć. Przeciwdziałać im także nie sposób. Mamy co prawda repelenty, ale one działają w bardzo ograniczonym zakresie. Tak naprawdę najwięcej zależy od szczęścia.

Jest wieczór, choć jeszcze nie jest ciemno. Leżymy przed namiotem dając odpocząć obolałym nogom. Nagle pojawia się jeden z tragarzy, którzy wcześniej gdzieś znikli, jest wyraźnie podniecony. Mówi coś, żywo gestykulując i pokazując na krzaki. Po chwili rozumiemy już, że widział dzikie orangutany. Nie ma chwili do stracenia, podobno są niedaleko. Zupełne wariactwo. Biegniemy jak oszalali przez krzaki, które są przecież wyższe od nas.

Wiem, że to niezbyt mądrze, ale skoro przybiegł specjalnie by je nam pokazać, to trochę niezręcznie jest wykręcać się tym, że jesteśmy zmęczeni i nie chce się nam ruszać z obozu. Mam jedynie nadzieję, że łoskot, który czynimy odstraszy węże, których tutaj nie brakuje. Ostatnią rzeczą której bym teraz chciał, to nadepnąć w tym dzikim pędzie na kobrę lub pit vipera. Nie zachwyca mnie też to, że cały czas biegniemy w dół. Takie z górki na pazurki oznacza, że z powrotem trzeba będzie się wspinać. Ledwie łapię oddech. Nawet nie wiem czy Dori także dała się ponieść atmosferze i pędzi za nami. Po piętnastu minutach zaczynam  żałować, że dałem się wyciągnąć z campu. Ładnie mi blisko, przebiegliśmy już dobry kilometr..

Nagle kończą się krzaki i wybiegamy na otwarta przestrzeń. To tutaj. Wayan (nasz tragarz) wskazuje palcem przed siebie, tam widział orangutany. Gapię się w zielony gąszcz, niemal krztusząc się przy tym własnym oddechem. Wreszcie dostrzegam kawałek czerwonego futerka, jest jakieś sto pięćdziesiąt metrów dalej. Schodzi wolno z drzewa i po chwili niknie w zaroślach. Nadbiega Dori. Ciężko oddycha, jest niepocieszona, jej wysiłek nie został nagrodzony.

Dopiero teraz widzę gdzie się znajdujemy i skąd wzięła się ta otwarta przestrzeń.

Jesteśmy na polu marihuany.

No to przynajmniej jedno się wyjaśniło. Zastanawialiśmy się gdzie też podziały się nasze dzielne zuchy, a Oni proszę, upychali sobie w tym czasie kieszenie liśćmi marihuany.

Wracamy do obozowiska. Chłopaki z dumą pokazują swój skarb, ognisko płonie, liście się suszą. Wymigujemy się od poczęstunku, ale i tak zapowiada się długa noc.

Budzą nas oczywiście małpy. Słychać je wszędzie, choć nigdzie nie widać. Czasem tylko zamajaczy gdzieś w gąszczu czarne futro gibbona, które zaraz rozpływa się wśród zieleni.

Znów idziemy w górę. Powoli zmienia się charakterystyka lasu. Wkraczamy w klimat alpejski. Drzewa są mniejsze, zarośnięte mchem. Dżungla wyraźnie skarlała. Drzewa powyginane są od wiatru. Idzie się znacznie trudniej. Korzenie i porosty nie ułatwiają drogi. Jesteśmy powyżej 3000m.n.p.m. Każdy krok może być pułapką. Dori ma kije trekkingowe, które co jakiś czas zapadają się aż po rękojeść.

Nie ma już żadnej ścieżki, przedzieramy się przez suche krzaki. W pewnej chwili omal nie tracę oka nadziewając się na kawałek gałązki. Długo nie odrywam ręki od twarzy. Jednak trzeba iść dalej. Najgorsze są powalone drzewa, których nie sposób przejść górą. Trzeba wtedy zdejmować plecaki, przerzucać je na druga stronę, a następnie pojedynczo przeczołgiwać się w błocie. To bardzo męczy, zwłaszcza, że powalonych drzew, czy to przez pioruny, czy przez wiatr jest bardzo dużo. Podłoże jest bardzo miękkie i niebezpieczne. Poskręcane i pokryte mchami korzenie, które pętlą się ponad ziemią, są bardzo zdradzieckie. Nie trudno jest złamać tutaj nogę, co byłoby nie lada problemem. To teren gdzie najłatwiej natknąć się na tygrysa sumatrzańskiego lub niedźwiedzia. Pomoc nie nadejdzie, jesteśmy zdani tylko na własne siły. Idziemy więc znacznie wolniej starając się zachować ostrożność. Kilkakrotnie jednak zdarza się nam wywinąć orła. Patrzę na Jelly-ego i tragarzy. Poruszają się znacznie zwinniej niż my. Nic zresztą dziwnego. To ich ziemia, ich naturalne środowisko, my jesteśmy tu jedynie gośćmi, którzy w końcu odejdą w swoją stronę. Jelly zresztą wydaje się potwierdzać moje spostrzeżenia. Gdy kolejny raz pęka gałąź a mnie ledwo udaje się utrzymać równowagę, chichocząc stwierdza, że to dlatego, że jestem taki wielki i ciężki.

– Niski wzrost jest lepszy do dżungli, biali są za duzi, ciągle coś sobie łamią. Ile ważysz? –

– 90kg-

– No widzisz, ja mam 45kg, jestem lepiej przystosowany –

Faktycznie, w dodatku sięga mi ledwie pod pachę. Tam gdzie ja ledwo się przeciskam, On przechodzi bez trudu. Natura jest niesamowita.

W wolnych chwilach przypatruję się naszym towarzyszom. Chyba najbardziej lubimy Abla. Spojrzenie ma co prawda bandyckie, ale jest zawsze w pobliżu i zawsze służy pomocą. Widząc z jakim zainteresowaniem wyszukujemy wśród liści różnych stworzonek stara się jak może by nas oczarować wypatrzonymi przez siebie poczwarami. Zwłaszcza Dorocie stara się przypodobać co raz przynosząc jej do namiotu różne tajemnicze okazy. Trochę nam się nie podoba, jak w pewnej chwili przynosi  półżywą ze strachu jaszczurkę. Tłumaczymy, że nie musi ich łapać wystarczy, że nas zawoła gdy zobaczy coś ciekawego, ale chyba nie za bardzo rozumie o co nam chodzi. Wszyscy są zresztą bardzo mili. Cieszy ich nasze zainteresowanie, choć najwyraźniej nasza miłość do robali wydaje się im trochę nienormalna.

III

Droga do Gunung Leusera otoczona jest naturalną górską barierą, żeby się nań wspiąć trzeba wpierw pokonać kilka innych szczytów. Wygląda to mniej więcej w ten sposób, że wchodzimy na kolejne 3000m.n.p.m, potem schodzimy ostro w dół, na jakieś 1000-1500m.n.p.m by ponownie rozpocząć wspinaczkę się na kolejny trzytysięcznik. Istna droga przez mękę, zwłaszcza, że w ciągu dnia upał daje się nam mocno we znaki. Czujemy narastające zmęczenie. Najgorsze są zejścia. I choć dla większość ludzi to wejście na górę wydaje się większym wyzwaniem, to jednak według nas trudniejszą przeszkodą są strome zejścia. Wszystkie mięśnie są wtedy napięte, nieustannie trzeba uważać by nie polecieć w dół. Obciążenie jest wówczas znacznie wyższe niż przy wspinaczce.

Tym bardziej przekonujemy się o tym właśnie teraz, gdy kąt nachylenia jest bardzo duży.

W czasie drogi nie mówimy zbyt wiele, na ogół panuje cisza. Droga pochłania wszystkich bez wyjątku. Nawet gawędziarz Jelly nie mówi nic ponad to co potrzeba.

Upływ napięcia ujawnia się dopiero wieczorami. Ognisko oraz namiot stają się wtedy czymś w rodzaju namiastki domu i bezpiecznej oazy.

Wieczory łączą ludzi. Co prawda z angielskim jako tako radzi sobie tylko Jelly, a z resztą chłopaków dogadujemy się na wszelkie inne sposoby, to jednak nam to nie przeszkadza, że nie zawsze rozumiemy o czym mówią. Nasi przyjaciele należą do plemienia Gayo. Posiadają własny język. Z przyjemnością słucha się melodyki ich słów, których brzmienie wyraźnie odbiega od indonezyjskiego.

W trakcie pogawędek bryluje oczywiście Jelly, który nawet pomimo siwiejącej brody nie traci młodzieńczej werwy. Nikt nawet nie próbuje mu przerwać gdy śmiejąc się rubasznie snuje swe wspaniałe opowieści.

I kto by się przy tym zastanawiał czy te wszystkie fantastyczne historie o słoniach tratujących obozowiska czy kilkudniowych walkach tygrysów z niedźwiedziami wydarzyły się naprawdę czy też nie.

Sporym zaskoczeniem podczas przeprawy przez góry jest brak wody. W tych warunkach klimatycznych spodziewaliśmy się raczej jej dostatku. Jeszcze przed wyjazdem oczami wyobraźni widzieliśmy górskie potoki i malownicze wodospady, które będą na nas działać niczym ożywczy balsam podczas męczącej wędrówki. I tutaj rozczarowanie. Mijaliśmy wprawdzie źródła rzeki Alas, ale jak na niemal tydzień marszu, to raczej niewiele, a woda jest potrzebna codziennie. Póki co znajdujemy tylko niewielkie, stojące kałuże z rudą cieczą, która musi nam wystarczyć.

Nie wygląda to zachęcająco. Bajorka wyglądają jak typowe wylęgarnie komarów. Pokryte rzęsą i porostami, są domem dla różnych, dziwnie wyglądających robaczków. Wodę co prawda gotujemy nad ogniskiem, ale na tych wysokościach gotuje się ona już w 80 stopniach więc nie wszystkie bakterie czy drobnoustroje uda się usunąć.

No ale cóż, luksusów nikt nam wszak nie obiecywał. Zresztą i tak nie mamy wyjścia. Trzeba lubić co się ma. Poza tym pocieszamy się tym, że nasza flora bakteryjna jest już na tyle bogata, że nie wiele może już jej zaszkodzić.

Piątego dnia marszu sytuacja zmienia się diametralnie, choć na pozór nic nie zwiastuje komplikacji. Według planu, jeszcze tylko dwa dni i będziemy na Leuserze. Wygląda jednak na to, że zmienia się pogoda. Dotąd chmury gromadziły się wokół nas wieczorami, rankiem nie było już po nich śladu. Czasem tylko, tuż po wschodzie słońca rozpościerał się pod nami przepiękny biały dywan, który jednak znikał zanim zdążyliśmy złożyć obóz.

Tymczasem dzisiaj niebo jest białe i gęstnieje z każdą godziną.

Pośpiesznie zwijamy namioty i ruszamy w drogę. Krajobraz wokół taki sam jak co dzień.  Krzaki, chaszcze i powyginane od wiatru skarłowaciałe drzewa. Widoczność dobra, co nie jest takie oczywiste, bo zdarza się, że nagle, w ciągu kilku minut oplata nas mgła gęsta jak ściana.

Idziemy już jakiś czas. Pogoda w dalszym ciągu nie nastraja optymizmem. W pewnym momencie łapię za solidnie wyglądający konar, który pęka z suchym trzaskiem. Pech chce, że przechodzimy akurat zboczem góry. Tracę równowagę i bezwiednie lecę w dół. Nad sobą słyszę krzyk Doroty. Wszystko trwa zaledwie chwilę. Koziołkuję. Na szczęście zbocze góry jest porośnięte. Obijam się o korzenie, krzaki i drzewka, ale koniec końców, to one wyhamowując upadek, ratują mi życie. Leżę przez chwilę nieruchomo, nie wiedząc za bardzo co się stało.

Próbuję podeprzeć się nogami, ale nie ma już oparcia. Zatrzymałem się na ostatnim krzaku, pode mną nie ma już nic prócz przepaści. Dziwne, ale nawet nie czuję strachu. Jestem oszołomiony, wydaje mi się, że wszystko toczy się w jakimś zwolnionym rytmie.

Wolno wczołguję się pod górę. Widzę wyciągniętą dłoń. Chłopaki zrobili żywy łańcuch i pomagają mi się wyciągnąć. W końcu jestem na górze. Siadam ciężko. Spadłem jakieś 6 metrów, dopiero po chwili zaczynam odczuwać ból pleców. Powoli próbuje się ruszać,  kręgosłup jest chyba w porządku.

Nie wiadomo jednak jak długa droga czeka nas zanim znajdziemy kolejne dobre miejsce do rozbicia namiotów. Po naradzie decydujemy się wrócić do poprzedniego obozu. Pogoda i tak nie zachęca do wędrówki. Rano zobaczymy jak wszystko będzie wyglądać.

Po kilku godzinach zaczyna lać.

Narzekaliśmy na brak wody, no to teraz mamy jej pod dostatkiem. W naszym namiocie czujemy się niczym na wodnym łóżku. O wyjściu z niego nawet nie ma mowy. Co tu dużo gadać, deszcz bije z wściekłością w dach naszego wyginającego się domku, zaczynamy mieć trochę pietra. Namiot faluje pod nami, boimy się że wypłucze patyki, które służą nam za śledzie. Nie da się ich wbić zbyt głęboko w tych warunkach. W nocy może nas po prostu zmyć w przepaść.

Szczęście w nieszczęściu jest taki huk i emocje, że nie ma mowy o zaśnięciu. Czuwamy do świtu. Jak się zresztą okazało nie tylko my, reszta ekipy też nie poszła spać. Uśmiechamy się do siebie z namiotów, miło jest widzieć czyjś uśmiech, to daje poczucie bezpieczeństwa.

Wszyscy nadrabiamy minami, pocieszając się w ten sposób, ale skoro to robimy, to znaczy, że mamy w sobie wiarę że będzie dobrze. Dzieje się tak we wszystkich niebezpiecznych sytuacjach. Uśmiechając się, żartując, pokazujemy, że nie poddajemy się grozie.

Uśmiechając się i widząc uśmiech dajemy sobie wzajemnie siłę w trudnych sytuacjach.

Rano wciąż pada. Plecy bolą w dalszym ciągu, ale da się iść. Zastanawiamy się co robić dalej. Problem w tym, że równie dobrze deszcz może przestać padać za godzinę jak i za tydzień. Decydujemy się zaczekać do jutra.

Noc jednak tylko potęguje nastrój grozy. Ten łoskot, lejąca się już bez pardonu do środka woda. Nasze skądinąd doskonałe i ciepłe śpiwory Deutera są całe mokre, zaczynamy szczękać z zimna zębami.

A następnego dnia dalej pada.

Decydujemy się wracać. Trzeba uważać. Jest niebywale ślisko i grząsko. Na szczęście mamy świetne buty firmy Haix (airpower P3)  które idealnie zdają egzamin w tego typu warunkach i szczerze mogę je polecić. Jednak idziemy bardzo powoli. Szybciej zresztą zwyczajnie się nie da. Krok za krokiem oddalamy się od celu naszej wędrówki. Ścigani deszczem i przepędzani grzmiącym niebem, czujemy niedosyt. Żal jest tym większy, że mamy świadomość iż dalibyśmy radę. Chwilami wydaje mi się że grzmiące głosy, to nic innego jak drwiący śmiech Górskich Olbrzymów.

Teraz czeka nas żmudne 5 dni powrotu tą sama drogą, którą tu przyszliśmy.

O ironio, po dwóch dniach się wypogadza.

Pocieszamy się że w pewien sposób plusem jest to, że nie mając już przed sobą jakiegoś konkretnego celu, możemy zwyczajnie cieszyć się wędrówką. Rozejrzeć wokół. Wsłuchać w przyrodę. Kilkukrotnie podkradamy się i obserwujemy dzikie orangutany. Wyszukujemy też po krzakach  różnych ciekawych okazów owadów. Fotografujemy.

Gdy docieramy do naszego pierwszego obozowiska czuję dziwny ścisk. Świadomość, że oto wracamy, że jutro lub pojutrze pożegnamy naszych przyjaciół i ruszymy w dalszą drogę, że pewnie nigdy się już nie spotkamy, to wszystko wzbudza żal.

Bo nie najważniejsze, że nie udało się zdobyć góry, ważne by trzymać się właściwych ścieżek, wszak to nie sam szczyt jest najważniejszy, ale drogi do niego prowadzące.

Wkrótce żegnamy się z prowincją Acech, której gościnność na zawsze zapadła w naszych sercach.

P.s.

A po powrocie do Polski okazało się, że czeka mnie miesiąc rehabilitacji. Porobiły mi się jakieś krwiaki, które naciskają na nerwy, powodując ból.

Podziękowania

Wielkie podziękowania należą się firmie DEUTER, która wyposażyła nas w świetny sprzęt.

Doskonale zdał egzamin zarówno plecak Deuter ACT Lite 60+10, lekki, regulowany i bardzo wygodny, jak i  śpiwory Orbit 0 lekkie i cieplutkie jak domowe łóżeczko J

Wielkie i gromkie dziękuję należą się też sklepom VEST i SHERPA.

Buty Haix (airpower P3)  to najlepsze obuwie wędrowne jakie w życiu mieliśmy, a repelenty goniły robactwo na cztery wiatry J

Kije trekkingowe badały grunt pod nogami szukając dziury w całym i dając solidne oparcie.

Wielkie podziękowania  dla Firmy PROMOS która zapewniła nam dodatkowy sprzet fotograficzny, byśmy mogli zrobić pełniejszą dokumentację wyprawy.

Wielkie podziękowania także dla wszystkich Patronów Medialnych a w szczególności dla miesięczników „Modny Kraków” i „Ekstremium” oraz dla osób które nas wspierały.

Więcej informacji i fotografii na stronach: www.DNA2007.pl, www.EkspedycjaSumatra.pl, www.AndrzejRostek.com i www.DorotaPolaczek.com


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u