Dwa kolory Orientu, czyli podróż do Iranu – Agnieszka Apanasiewicz

Agnieszka Apanasiewicz

Może to nie taki znów Orient, ten Iran. Tylko trochę na wschód od Turcji, okupowanej przez turystów z całej Europy. W takim razie dlaczego tak bardzo kojarzył mi się z mieszaniną egzotycznych zapachów, perfum i przypraw, z barwnymi kobietami, o twarzach i głowach przysłoniętych haftowanymi tkaninami. Nie wiem… Może to sprawka pełnej treści nazwy “Persja”, a może skojarzeń z “Baśniami z tysiąca i jednej nocy”. Iran okazał się jednak przede wszystkim islamską republiką, która nawet turystkom każe nakrywać głowy chustką, krainą czarno-żółtą, gdzie dominują jednobarwne czadory kobiet i połacie bezpłodnej, wysuszonej ziemi. Jednak – po kolei. Wybraliśmy się we czwórkę. To dobra liczba, bo akurat tyle osób zapełnia taksówkę, a jej parzysta podwójność zapewnia, że każdy będzie miał swojego towarzysza. Na początku należy załatwić formalności wizowe. Aby ją otrzymać najpierw należy złożyć wnioski w ambasadzie w Warszawie, a po upływie przynajmniej 10 dni, upewniwszy się uprzednio (telefonicznie), że wizę nam przyznano, pojechać tam ponownie, wpłacić wymaganą sumę (100 USD) do wymaganego banku, złożyć paszport w ambasadzie i po upływie kolejnych dwóch dni stawić się po jego odbiór. Można również zaryzykować i wyjechać bez wizy, a niezbędne formalności załatwić po drodze w Turcji – w Stambule lub Erzurum. Cenowo wychodzi to ponoć podobnie, jeśli chodzi o czas oczekiwania – Erzurum ma opinię miejsca do uzyskania wizy najkorzystniejszego (czas oczekiwania – do 1 doby). Kolejne 100USD to koszt dojazdu. Najpierw przez Ukrainę a potem Mołdawię. Ta druga jest zupełnie nieciekawa, a główną atrakcją turystyczną jest tanie, acz smaczne wino. Jeżeli wcześniej podróżowaliście przez Suczawę to może warto spróbować pojechać z Czerniowiec do Kiszyniowa, a stamtąd nocnym autobusem do Bukaresztu (na pewno nie wyjdzie drożej) a dalej przez Rumunię i Bułgarię (z przymusowym noclegiem w Wielkim Tyrnowie z powodu braku połączenia) do granicy tureckiej. Stamtąd stopem do Stambułu (nie będziecie czekać dłużej niż 8 minut – w tym kierunku jest ogromny ruch). W Stambule spędzamy noc, gdyż jedyny pociąg do Kars (przejeżdżający przez Erzurum, w którym zamierzamy wysiąść) odjeżdża ok. 8 rano. Bilet na drugą klasę, z uwzględnieniem studenckich zniżek, kosztuje 17 lirów (po denominacji za dolara otrzymujemy 1,3 liry). Jeśli nie zdążyliście zrobić zapasów jedzenia na podróż, która trwa ponad półtorej doby (do Kars – jeszcze o kilka godzin dłużej), nie należy martwić się zbytnio. Pociąg nie ma, co prawda, wielu długich postojów a liczne kilku- i kilkunastominutowe zupełnie wystarczają, by wyjść na peron i nabrać z kraników wody do butelki. Poza tym wewnątrz pociągu przechadzają się często sprzedawcy herbaty, słodyczy, ayranu oraz owoców. Ponieważ nasz pociąg ma spore spóźnienie i do Erzurum przybywamy po zmroku, zmuszeni jesteśmy szukać tam noclegu. Po długich poszukiwaniach, gdy już prawie tracimy nadzieję na znalezienie taniego hotelu, trafiamy na nocleg za 6 lirów od osoby w dwuosobowych pokojach. Od razu okazuje się zresztą, że w pobliżu naszego hotelu jest co najmniej kilka o podobnym standardzie i cenie. Następnego dnia zwiedzamy Erzurum i pobliską twierdzę w Pansilar. Nie polecam choć wstęp do jej ruin jest bezpłatny. Jednak położenie w slumsowej okolicy stwarza spore możliwości na to, że znajdziemy natrętnych przewodników, najprawdopodobniej w wieku wczesnomłodzieńczym, którzy, zirytowani brakiem reakcji na ich przyjazne “money, money!”, mogą przystąpić do działań ofensywnych – np. rzucania kamieniami. Na targu w Erzurum kupujemy obrączki, by – idąc za radą “Lonely Planet” – nie szokować Irańczyków rozwiązłością i zapewnić sobie możliwość wspólnego mieszkania w hotelowym pokoju. Już wkrótce zresztą okaże się, że był to wydatek najzupełniej zbędny – nikogo nie interesuje nasz status cywilny i nie tylko wspólne mieszkanie chłopaka z dziewczyną nikogo nie szokuje, bez problemów można również wynająć 1 pokój dla dwóch chłopaków i dwóm dziewczyn! Ostatnim przystankiem po drodze do Iranu jest miasteczko Dogubayazit z zachwycającym pałacem (choć to nic w porównaniu z tym, co jeszcze przyjdzie nam zobaczyć) oraz naprawdę przyjaznym hotelem Erzurum, gdzie nocleg kosztuje 4 liry (w cenę wliczony jest prysznic z ciepłą wodą, a właściciel jest nie tylko sympatyczny, ale jeszcze mówi nieźle po angielsku). W sklepach można kupić kilka rodzajów piw (z Efesem i Tuborgiem na czele) – korzystamy z tego dobrodziejstwa, przed nami wszak miesiąc abstynencji… Pierwsze zaskoczenie: granica turecko-irańska. Powody zaskoczenia dwa: kobiety, wracające do Iranu, ubrane są jak najzwyklejsze Europejki (z całym bogactwem znaczenia słowa “najzwyklejsze”), tyle tylko, że na głowy narzucone mają chustki, spod których zresztą wystają im włosy (na 4 baty za chodzenie z odkrytą głową zdecydowanie nie warto zasłużyć). Dopiero później dowiadujemy się, że nie były to typowe przedstawicielki swojego narodu: mało którego Irańczyka stać na podróże zagraniczne, a ci najbogatsi nawet w swoich irańskich domach pozwalają sobie na pewna swobodę obyczajów. Chodzenie ze zsuniętą chustką, spod której wystają włosy i bez czadoru, poza Teheranem spotyka się nieczęsto, a taki strój (podobnie jak palenie papierosów) jest uważany za oznakę zawodowej przynależności – do zawodu ponoć najstarszego. Po drugie, nikt nie zagląda nam do plecaków, nie chce skonfiskować zapasów alkoholu lub niemoralnych gazet, które moglibyśmy przemycać. Dość szybko dostajemy się do podwójnej bramy, oddzielającej oba państwa, i mijamy pierwszą jej część, która prawie natychmiast zatrzaskuje się za nami. Znajdujemy się w rodzaju pułapki: w palącym słońcu, między dwiema elektronicznie uruchamianymi bramami, w towarzystwie kilku innych osób. Jednak już po upływie godziny otwiera się druga brama, a celnik przywitawszy nas przyjaźnie “Welcome to Iran” (lub może “wel come” – jak głosi napis nad bramą, czy któryś z wariantów “well come”, a nawet “well came” – z jakimi spotykamy się w różnych miejscach podczas naszej podróży: na autobusach, w hotelach), zabiera nasze paszporty, co sprawia, że kolejną godzinę czekamy na ich zwrot oraz wbicie pieczątki przez innego celnika. I oto znajdujemy się w Iranie. Z pierwszymi, wymienionymi na granicy rialami (kurs: 1USD=8500 riali, choć wszyscy powiedzą raczej 850 tumanów – posługując się nieużywaną od czasów islamskiej rewolucji jednostką waluty), wsiadamy najpierw do minibusa, który dowozi nas do najbliższej przygranicznej miejscowości, a tam rozpoczynamy targi z taksówkarzami. Chcemy jechać do Gara Kelisa – najpopularniejszej w tym kraju świątyni ormiańskiej, a potem do miasta Maku. Stamtąd już jeżdżą autobusy. Szybko dobijamy targu i jedziemy za 20USD (jest nas czwórka, więc na osobę przypada po 5). Jesteśmy bardzo zadowoleni – a już wkrótce okaże się, że zapłaciliśmy sumę bajońską, nigdy później rachunek za taksówkę dla czwórki nie był wyższy niż 10 dolarów; przeważnie było to dużo mniej. Dojazd do świątyni zajmuje prawie 3 godziny, kierowca gubi drogę lub może, skoro już zarobił na nas tak dużo, chce nas przynajmniej trochę powozić. U celu stwierdzamy, że nasz wysiłek i wydatek się opłacał: choć prawie zupełnie zrujnowana w środku, kamienna świątynia pokryta jest z zewnątrz rzeźbieniami: aniołkami, walką św. Jerzego ze smokiem… – wszystko wykonane z duża dokładnością. W Maku domagamy się zawiezienia do najtańszego hotelu, kierowca upiera się, że zawiezie nas do najlepszego. Możliwie upraszczając naszą angielszczyznę, by mógł dobrze zrozumieć, zapewniamy, że najlepsze hotele są nam wstrętne i pragniemy tylko taniego. Chyba w końcu go przekonujemy i dowozi nas do miejsca, gdzie sąsiadują ze sobą dwa hotele (nazwy wyłącznie w farsi). Rozdzielamy się na pary i każda prowadzi targi w wybranym przez siebie. Niestety, straszenie konkurencją nie pomaga, właściciele niewiele chcą spuścić z ceny i w końcu płacimy z nocleg w czwórce 80 000 riali. Za to dostajemy pokój z łazienką (ale bez toalety – te znajdują się tuż obok). Od razu uczymy się rozróżniać perskie robaczki oznaczające kobiety i mężczyzn – pomylenie drzwi wywołuje wśród miejscowych protesty i wymuszenie na delikwencie przeniesienia się do właściwego przybytku. Wypłoszeni panującym w pokoju gorącem, udajemy się na spacer. Na ulicy jest ze trzy razy goręcej i duszniej. W miasteczku nie ma nic ciekawego, za to położenie robi wrażenie: ze wszystkich stron otoczone górami, Maku wydaje się oddzielnym skrawkiem świata. Tutaj stajemy się obiektem zainteresowania i poznajemy smak tego, czego zakosztujemy tutaj do przesytu: rozbudzonego zainteresowania miejscowych i próbami nawiązania rozmowy a trzeba dodać, że Irańczycy naprawdę słabo mówią po angielsku. Roi się za to w Iranie od nauczycieli angielskiego (przynajmniej tak się przedstawiają), zaś sposób, w jaki się tym językiem posługują, pozwala pojąć przyczyny mizernej jego znajomości u reszty populacji. W tym miejscu należy jednak uściślić: zasada ta w dużej mierze nie dotyczy kobiet. Te są o wiele lepiej wyedukowane, mniej natrętne, mądrzejsze i nawet ładniejsze niż mężczyźni. Jeśli więc ktoś udaje się do Iranu w nadziei poznania zachwycającego perskiego kochanka, radziłabym porzucić nadzieję… Następnego dnia jedziemy do Tabrizu. Za niecałe dwa dolary od osoby odbywamy pierwszą podróż przez irańską pustynię, czy raczej półpustynię. Na kamienistej, wypalonej na żółtawy kolor ziemi, od czasu do czasu lękliwie pojawiają się rachityczne drzewka lub kępki umęczonej trawy. Tabriz jest pierwszym zafascynowaniem i rozczarowaniem. Zachwycający Błękitny meczet w centrum miasta, a później rozczarowanie targiem, gdzie spodziewaliśmy się (lub raczej spodziewałyśmy się) kupić barwne orientalne stroje. Znalazłyśmy kolekcję habitów w zatrważających, jak na irańskie warunki, cenach (najniższa, to prawie 20USD). W Tabrizie nocujemy 4 noce. Po krótkich targach i zrzeczeniu się prysznica, cena stanęła na 2 dolarach za osobę w czwórce/noc. Mimo tego, hotelu nie polecam, jeśli nawet lubicie spartańskie warunki, nie jesteście chyba masochistami – a kto inny ucieszy się z conocnych uczt, jakie miejscowe owady urządzą na jego ciele, z użyciem tegoż w charakterze dania wieczoru. Tebriz to baza wypadowa do zwiedzania Kandowanu, Dżulfy oraz Ardabil. Kandowan, to irańska Kapadocja. Ulice i domy wykute są w skałach, spacerować można tylko główna ulicą, do wyższych partii dostęp wyłącznie przez prywatne podwórka, których właściciele nie są zachwyceni przemarszami ciekawskich turystów. Spędzamy tutaj bajkową niedzielę, paląc beztrosko fajkę wodną, konwersując z Irańczykami i pochłaniając lokalne pyszności. Dżulfa, zagubiona w górach, pod sama granicą z Azerbejdżanem, z ormiańską świątynią, której nawet w samotnych górach nie udało się schować przed remontową pasją Irańczyków. Jest regułą w tym kraju, że większość najbardziej interesujących zabytków znajduje się w nieustannym remoncie i pokryta jest kolcami rusztowań. Wreszcie Ardabil, z mauzoleum, pokrytym tysiącami wspaniałych niebieskich płytek ceramicznych, które ciągle nas zachwycają i będą zachwycać jeszcze, dopóki nie odkryjemy w Isfahanie w jak porażającej wspaniałości mogą się objawić. Od Isfahanu zacznie się etap stopniowo narastającego zmęczenia niebieskimi kopułami meczetów… Najbardziej niefortunnym przykładem działalności odnawiającej jest mauzoleum w Soltaniye. Przykryte jedną z największych na świecie kopuł, jest w trakcie remontu chyba od czasów, gdy zniszczył je Tamerlan. Największe wrażenie na zwiedzających robi barwna broszurka na jego temat, wydana na sztywnym, połyskującym papierze. Nic dziwnego, że to jedyne miejsce, gdzie bez trudu udaje nam się otrzymać zniżkę studencką (płacimy 2,5 tys. riali za bilet). W innych miejscach, nie bez słuszności, wyjaśniano, że 5 tys. to i tak niewiele (jeszcze kilka lat temu, przed zniesieniem podwójnych cen, taki bilet mógł kosztować nawet 10 czy 20 razy drożej). Wydostanie się z Soltaniye zajmuje wiele czasu, najpierw podjeżdżamy kawałek busem, który prawie godzinę stoi z zapalonym silnikiem, ni to w oczekiwaniu na coś, ni przez chęć podrażnienia prażących się we wnętrzu pasażerów. Pociechą jest samotny arbuz, który znajdujemy przy drodze. Gdy jednak próbujemy zabrać go ze sobą, okazuje się, że jest własnością dwóch policjantów… Kolejne miasto – Kazwin. Po raz pierwszy mieszkamy w hotelu z klimatyzacją, ta jednak najlepiej działa w nocy, gdy i tak nie jest zbyt gorąco (20 chomeinich za czwórkę, po targach – 15; chomeini to potoczna nazwa 10 tys. riali, wzięła się prawdopodobnie od wizerunku Chomeiniego, umieszczonego na banknocie, choć jeśli obecność podobizny ajatollaha przyjąć za kryterium nazewnicze, chomeinim mógłby się nazywać każdy banknot). Po raz pierwszy w Iranie zwiedzamy meczety Kadżarów, pokryte setkami i tysiącami malutkich lusterek. Z Kazwinu jedziemy do Masulech – górskiej wioski słynnej z tego, że dachy domów położonych niżej są jednocześnie chodnikami dla ulic nad nimi. Góry na północy Iranu są jedynymi w tym kraju, porośniętymi gęstym lasem i przypominają Bieszczady wiosną. Deszcze padają tam bardzo często, nie powinniśmy się więc dziwić, że również podczas naszej wizyty. Masulech jest kurortem irańskiej elity, ceny więc – dość wygórowane. Postanawiamy raczej przespać się w namiocie, niż płacić 10 chomeinich za miejsce na podłodze pokrytej dywanem. Ale namiotu nie ma gdzie rozbić, a deszcz leje bez przerwy. Nieoczekiwanie jeden z mieszkańców wioski proponuje, byśmy rozbili namiot na jego podwórku. Podwórko jest betonowe, ale zamknięte od ulicy bramą, czyli bezpieczne. Gościnny Irańczyk pomaga nam rozciągnąć tropik i przynosi ze swego biura koce. Organizuje też piknik pod…sufitem – irańska jajecznica z czosnkiem i pomidorami, na patelni ustawionej na dwóch cegłach, podgrzewanej przez gaz z butli. Następnego dnia rano czeka nas w sąsiednim biurze śniadanie. Tyle bezinteresownej pomocy i życzliwości rozgrzewa nas, choć na zewnątrz znów siąpi deszcz. Po serdecznym pożegnaniu ruszamy dalej do Ramsar, aby wykąpać się w Morzu Kaspijskim. Po drodze musimy się przesiąść w Raszt, bo brak transportu bezpośredniego. Zmagamy się z taksówkarzami, jeden z nich dowozi nas wcale nie tam, dokąd chcieliśmy. W Ramsar długo błąkamy się w poszukiwaniu plaży. Chcemy znaleźć dziką, by wykapać się wspólnie i w jak najmniejszej ilości odzieży. W końcu pragniemy jakiejkolwiek. Do takiej też docieramy. Wejść do wody nie jest łatwo. Dokładniej mówiąc: jest diabelnie trudno. Fala jest przeogromna, a cała przybrzeżną przestrzeń pokrywają ostre kamienie. Nie sposób dostać się na głębszą wodę, bo przy każdej próbie fala rzuca nas na kamienie. W końcu z kąpieli wychodzimy zwycięscy, ale poranieni i potłuczeni. Wracamy do centrum miasta pieszo, nie chcąc ryzykować kolejnej konfrontacji z taksówkarzami. Jest daleko. Bardzo. Za to część drogi zajmuje wspaniała aleja w dolinie, otoczonej zielonymi górami. Na dworcu okazuje się, że brak biletów do Teheranu, do którego planujemy jechać. Musimy jechać z przesiadką, by dowiedzieć się, już późnym wieczorem, że w kolejnym miejscu znów brak biletów. Nie jesteśmy w stanie porozumieć się z pracownikiem dworca. To pewne, że nas oszukuje; mówi, że nie ma biletów, kpi z nas. Rozpoczynamy spór. Wreszcie chłopak wykonuje telefon i oddaje mi słuchawkę. Nienagannym angielskim miły głos tłumaczy, że biletów rzeczywiście brak, ale jeśli chcemy, możemy jechać na podłodze z tyłu, tuż obok łóżka kierowcy. Chcemy bardzo, więc proszę pana, by powtórzył swemu pracownikowi, że powinien sprzedać nam bilety. Kilka minut później mój rozmówca pojawia się na dworcu. Okazuje się, że jest właścicielem sklepu i zgodził się pomóc w wyjaśnieniu sytuacji. O trzeciej rano jesteśmy w Teheranie. Po długich targach umawiamy się z taksówkarzem, że za dwa chomeinie dowiezie nas do dworca południowego, skąd chcemy dostać się do Kom. Jest to miejsce niezwykle barwne, a choć niewierni nie mogą odwiedzać głównego meczetu, są całkiem mile widziani. Specjalne biuro na jednym z dziedzińców zajmuje się ich obsługą, rozdaje kawałki cukru na znak przyjaźni i darmowe książki na temat islamu. Zresztą – gdy zdobyć się na odrobinę niefrasobliwości, można nawet wśliznąć się na chwilkę do zakazanego meczetu. Dopóki nie wyrzuci nas pani sprzątaczka. W Kaszanie zostajemy na dwie noce. Hotelik jest doskonale obleśny, ale przyzwoicie tani. Początkowo prysznic jest zamknięty na kłódkę, ale gdy odkrywam prysznic dla personelu i nie waham się go użyć, kierownik otwiera nam ten dla gości. Przy pierwszym wyjściu na ulice zabezpieczamy się przed skorpionami, upewniając je (po polsku zresztą), że nie jesteśmy miejscowi. Bez tego ponoć kąsają, mszcząc się na mieszkańcach za ruinę Kaszanu. Który zresztą wcale na ruinę nie wygląda. Jest trochę senny, w kolorze gliny, z której zbudowano większość jego domów, z bardzo ciekawymi domami kupców z dziewiętnastego wieku. A po Kaszanie…Isfahan! Początek jest doskonały, rozgaszczamy się w najbardziej europejskim i czystym hotelu (Amir Kabir), w jakim w czasie tej podróży zdarzyło nam się spać (są nawet dwa rodzaje toalet: europejska i azjatycka). Później udajemy się na główny (i słynny) plac. Obecnie Chomeiniego, z kamykami ozdobionymi napisami “down with Israel” lub “down with USA”. Dużo czytaliśmy o tym miejscu i o tym mieście. Same superlatywy. Dwa najpiękniejsze meczety zupełnie gubią się w ogromie placu, w dodatku cały czas jego brzegiem pędzą samochody. Jest sjesta i nigdzie nie można wejść. Jest wielu zachodnich turystów i stosunkowo drogo. Ech… Gdy wreszcie dostajemy się do środka meczetu Imama, okazuje się, że wewnątrz rozwieszone są baldachimy, czy dokładniej płachty, które z jakichś powodów mają chronić dziedziniec przed słońcem. Lub może kopuły niszczą się od patrzenia na nie. A i tak zachwyca prawie do łez. A to jeszcze nic. Wszak w ciągu najbliższych dni zobaczymy jeszcze pałace szachów, pokryte baśniowymi orientalnymi mozaikami, z werandami z misternie zdobionego drewna, położone w cienistych parkach; słynne mosty oraz – cud cudów – meczet Lotfollaha. Nie można zapomnieć o dzielnicy ormiańskiej. Choć jako całość nie robi wielkiego wrażenia, jednak wnętrza kościołów, a zwłaszcza katedry Vank, to nie tyle bajka nawet, co baśniowa groteska. Największym niewypałem okazuje się wyprawa do trzęsących się minaretów, z których jeden przestał się trząść zupełnie, a drugiemu się nie pozwala, by się nie zepsuł. Nie należy za dużo pisać o Isfahanie. Sami zobaczycie. Musicie – w końcu dla niego jeździ się do Iranu. Powiem Wam tylko, że jeśli na stare lata zdecyduję się zostać abstynentką i wyprowadzę się do Iranu, to będę mieć dom podobny do pałacu Ośmiu Rajów. Kolejny punkt wycieczki z cyklu “obowiązkowe” – Jazd. Po drodze jednak chcemy zobaczyć meczet w Naim. Wysiadamy z autobusu na skrzyżowaniu, prowadzącym do miasta. Centrum jest daleko, więc próbujemy łapać stop. To doświadczenie nauczy nas, że w Iranie wszyscy są taksówkarzami, a idee autostopowania pozostają nie tyle egzotyczne, co wręcz kosmiczne. Już wkrótce zatrzymuje się mały bagażowy samochód i zabiera wszystkich nas do meczetu. Kierowca obiecuje w dodatku wrócić za chwile osobowym i zawieźć nas od Ardakanu, skąd już kursują autobusy do Jazdu. Obietnicę spełnia. Podróż jest bardzo przyjemna, po drodze zatrzymujemy się by nabrać wody, słuchamy muzyki. A u celu kierowca domaga się 10 chomeinich za transport. Nie zgadzamy się płacić, wcześniej zapewnił, że i tak jedzie w naszym kierunku i to dla niego nie problem. Po chwili jesteśmy już w centrum ogólnomiastowego konfliktu. Nawiasem mówiąc, fascynująco jest obserwować, jak do każdej wymiany zdań na ulicy, natychmiast włączają się przechodnie. Źródłem podobnych wydarzeń staliśmy się wielokrotnie wcześniej i później, a najbardziej ekstremalnym przykładem był ten, gdy po drodze do Suzy kierowca zdecydował się wysadzić nas na środku zupełnie pustej autostrady. Wywiązał się spór i już po chwili absolutne pustkowie zamieniło się w gwałtownie krzyczący i gestykulujący tłum, w głównej mierze składający się z kierowców samochodów, którzy nie wiadomo skąd nagle się pojawili. Ostatecznie płacimy kierowcy jedną trzecią żądanej sumy i rozchodzimy się. Czekają nas jeszcze negocjacje z taksówkarzami, jadącymi do Czak-Czak, zoroastriańskiego sanktuarium. Targi przeciągają się, w końcu umawiamy się na 6 chomeinich za podróż tam i z powrotem. Zoroastrianie, z podziwu godną konsekwencją budowali swoje świątynie w miejscach oddalonych od zbiorników wodnych, na pustkowiach, rozgrzanym słońcem do niemożliwości (podobnie zresztą, jak wieże milczenia, służące do pozostawiania na nich zwłok, co mieliśmy okazję zaobserwować w pobliżu Jazdu). Choć kierowca dowozi nas do samego podnóża góry, na której znajduje się świątynia, wspięcie się na szczyt jest nie lada dokonaniem. Umierając już z pragnienia, docieramy w połowie drogi do grupy ludzi, zażywających sjesty. Za przyzwoleniem właścicieli rzucamy się na termos z wodą. Potem kontynuujemy wspinaczkę. Na szczycie czeka na nas malutka grota skalna, strzeżona przez małego człowieczka w białej czapeczce na głowie. Pilnuje on, by żaden mężczyzna nie wszedł do środka z odkrytą głową. Wewnątrz, wprost ze skały, płynie woda, a w kąciku pali się kilka kadzidełek. Małe to pomieszczenie nie wygląda zbyt imponująco, a mimo to panuje w nim łagodna atmosfera spokoju i medytacji. Po wyjściu pijemy jeszcze herbatę z zoroastrianami, którzy wypoczywają w cieniu drzew. Wszyscy innowiercy w Iranie darzą oficjalną religię wyjątkową niechęcią. Nie znaczy to wcale, że muzułmanie są zwolennikami państwa religijnego i władzy nie krytykują. Wprost przeciwnie, od kiedy reżim zelżał na tyle, że mogą pozwolić sobie na krytykę, nie ryzykując przy tym życia, nikt już nie jest zadowolony. Zoroastrianie zapewniają, że ich religia jest sprawiedliwa, a kobiety w niej są istotami pełnowartościowymi (“w islamie twoja krew jest warta tylko połowę krwi mężczyzny”). W Jaździe zamieszkujemy tuż przy głównym placu za dość atrakcyjną cenę 3 chomeinich od osoby (w dwójkach). Miasto ma kolor piasku wysuszonego w słońcu, a w uliczkach najstarszej dzielnicy można zgubić się na wiele godzin. Dachy najwyższych budowli, zwykle religijnych, oraz słynne wieże wentylacyjne nie są dość wiarygodnymi punktami orientacyjnymi. Prawie wszystkie muzea są zamknięte, a jedyne otwarte, byłe więzienie Aleksandra Macedońskiego, należałoby zamknąć jak najszybciej, by nie przynosiło wstydu wspaniałej tradycji muzealniczej. W porze sjesty udajemy się do najsłynniejszej świątyni zoroastrian, do której przeniesiono ogień płonący nieustannie od tysięcy lat. Dostać się do niej trudno, jak zwykle zbyt słonecznie i od wody daleko. Stróż świątyni zamknięty jest w środku i nie chce otwierać drzwi. Dzwonimy wytrwale, więc w końcu wyłącza dzwonek. Dobijanie się również nie pomaga. Wreszcie dostrzegamy naszą szansę w grupie muzułman, zbliżającej się do bram świątyni. Stróż jednak ze stoickim spokojem nakazuje im odejść – mają święto, więc nie powinni niepokoić innych (jest piątek). Rzucamy się na drzwi, wykrzykując, że jesteśmy chrześcijanami. Stróż wpuszcza nas do środka i najspokojniej zatrzaskuje muzułmanom drzwi przed nosem. A to, co widzimy we wnętrzu, zawstydza nas. Wartoż było tak się awanturować? W pustym pokoju kilka obrazków, w tym jeden przedstawiający Zaratustrę, oraz kilka cytatów ze świętej księgi zoroastrian. W sąsiednim pokoju, ledwie widoczny przez zaciemnioną szybę, płonie boski ogień. Resztę dnia spędzamy leniąc się błogo, popijając banana-milki (specyfika krajów arabskich), mango-milki (wariant poprzedniego, mój przysmak, o oszałamiającym zapachu świeżego mango i konsystencji budyniu waniliowego) oraz jedząc arbuza. Od spotkanych Polaków dowiadujemy się, że do wież milczenia można dojechać autobusem miejskim (zamiast zdawać się na łaskę i niełaskę taksówkarzy). Informację wykorzystujemy nazajutrz, ostatniego dnia pobytu w Jaździe. Wieczorem wsiadamy do autobusu w kierunku Szirazu. Już po drodze przypominamy sobie stare powiedzenie “miejsca tworzą ludzie”. Współpasażerowie przyglądają nam się bez życzliwości. Bez ciekawości nawet, a jednak przyglądają się uparcie. Na miejscu, w hotelach brak tanich pokoi, a właściciele najwyraźniej są w zmowie. W końcu udaje nam się znaleźć miejsce w hotelu, wypełnionym mieszkańcami w cygańskim stylu. Nie wpuszczają nas do głównego meczetu, nawet w najświętszym Maszhadzie nie będziemy mieć takich problemów. Park, poświęcony pamięci poety Hafeza rozczarowuje, choć dużą atrakcją jest wizyta indyjskiej delegacji. Persopolis i groby królewskie, wykute w skałach można zobaczyć w ciągu jednego dnia. Do grobu Cyrusa w Pasargade trzeba wybrać się oddzielnie, gdyż żaden z taksówkarzy nie chce jechać tam z Marwdaszt, do którego można dotrzeć z Szirazu busikiem. Trudno się zresztą dziwić, że im się nie chce; nawet jednorazową wyprawę do tego kamiennego prostopadłościanu można usprawiedliwić jedynie świadomością historyczną. Perspolis wydaje okazuje się inne od tego, które sobie wymyśliłam po lekturze książek Kapuścińskiego. Jako całość nie imponuje – zbiorowisko półrozwalonych kolumn. Za to szczegóły są imponujące. Szczególnie słynna procesja lenników, ale nie brak i innych fascynujących płaskorzeźb i rzeźb. Noc decydujemy się spędzić w autobusie do Ahwazu, skąd wynajmiemy taksówkę do Suzy oraz Czoka-Zanbil. Już o świecie okazuje się, że doświadczenie temperatury w Ahwazie będzie najbardziej ekstremalnym w naszym życiu (a sądząc po przyjaznym stosunku mieszkańców, zwłaszcza nieletnich, do turystów, dobrze, że nie stało się ostatnim wydarzeniem w życiu w ogóle). Mamy za to okazję po raz pierwszy spróbować twardych i żółtych owoców świeżego daktyla, dużo mniej słodkich od tego, co otrzymujemy po wysuszeniu. Ze starożytnej stolicy pozostały w Suzie półmetrowe fundamenty. Największą ciekawostką jest zamek w stylu średniowiecznym, zbudowany w XIX wieku przez francuskich archeologów dla zabezpieczenia się przed agresją miejscowych. Ale trafiamy akurat na remont, więc zamek możemy podziwiać jedynie z zewnątrz. Wchodzimy za to do mauzoleum proroka Daniela, choć już nawet dziedziniec z malunkami-majstersztykami religijnej propagandy, jest dostatecznie fascynujący. Hitem jest obrazek “kobieta skromnie ubrana jest jak perła w swojej muszli” – jeden z nielicznych angielskich napisów w tym kraju, wykonanych bezbłędnie. Czoka-Zanbil to, oddalony od wszelkiej cywilizacji, jeden z nielicznych zachowanych zigguratów. Choć można go oglądać tylko z zewnątrz. Zetknięcie z jedną z najstarszych budowli religijnych w ogóle, warte jest całonocnej podróży. Ziggurat jest ogromny, choć z siedmiu oryginalnych poziomów przetrwały do dziś jedynie trzy. Po nocnym powrocie do Szirazu cały dzień tracimy na dotarcie do Pasargade i omal nie spóźniamy się na autobus do Bandar-Abbas. Próbując zaoszczędzić na busiku, którego kierowca wydaje nam się oszustem, w końcu płacimy nieco więcej za transport okrężna drogą. Po doświadczeniu Ahwazu, Sziraz wydaje się przyjaznym miasteczkiem o łagodnym i umiarkowanym klimacie. Za to następnego dnia temperaturowa ekstrema przybiera na sile. Nad Zatoką Perską od razu po wyjściu z klimatyzowanego autobusu stajemy się mokrzy, a wilgotność powietrza i temperatura bliska 50 stopniom Celsjusza nie pozwalają wyschnąć. Pociechą są przyjemności estetyczne i kulturoznawcze: kobiety tutaj są barwne, spod spódnic wystaje im rodzaj kolorowych i wyszywanych getrów, choć wiele z nich nosi na twarzach prostokątne maseczki, ponoć pozostałość okupacji portugalskiej, która zakończyła się w XVII wieku. Wątłą łódeczką z silnikiem płyniemy na wyspę Hormoz. Podróż jest wspaniała, łódką rzucają fale, a wiatr zrywa chustki z głów. Na miejscu chcemy zobaczyć twierdzę, a oglądamy jedynie ruiny ruin. Będąc już na skraju śmierci z pragnienia, znajdujemy bank (!), a potem – sklep. Widmo śmierci czasowo odżegnane. Postanawiamy wejść do wody i tam pozostać do czasu, gdy się trochę ochłodzi. Na razie nie ustalamy, czy znaczy to: do wieczora, czy też: do zimy. Woda w zatoce, zarówno temperaturą, jak i zapachem przypomina zupę rybną. Nic nas jednak nie odstrasza. Prawie nic. Bo ci panowie w jednakowych koszulach, po zbliżeniu – policjanci, nakazują natychmiast wyjść z wody i się ubrać (lub coś podobnego, ale równie zdecydowanie), choć kąpiemy się w koszulach z krótkim rękawem i spodniach do kolan. Wracamy na stały ląd, a stamtąd udajemy się do Kermanu. Przyjeżdżamy wczesnym rankiem i po szczęśliwym dotarciu do hotelu, przegnaniu taksówkarza, który jeszcze od właściciela domagał się pieniędzy za dostarczenie nas, co miało wpłynąć na cenę pokoju, wyjściu z hotelu na znak protestu przeciw płaceniu taksówkarzowi na nasz koszt, ostatecznym przegnaniu taksówkarza i ostatecznym powrocie do hotelu, oddajemy się leniuchowaniu. Niewielki zresztą mamy wybór – w piątki i tak prawie wszystko jest zamknięte. Wieczorem za to, po raz pierwszy, ostatni i bardzo spektakularny, łamiemy irańskie prawo i upijamy się z portierem hotelu czymś, co miało być whisky, okazało się bimbrem w butelce po coca-coli, ale i tak, po bezalkoholowych piwach, a nawet – o cudzie wynalazczości! – winach, wydaje nam się zachwycającym specyfikiem. Dzięki niezobowiązującej pogawędce dowiadujemy się, że, zdaniem młodych Irańczyków, największym osiągnięciem cywilizacji europejskiej jest to, że można mieć dziewczynę (nie żonę) i się z nią całować na ulicy oraz pić alkohol, nie ryzykując kary batów lub nawet (w razie recydywy) – śmierci. W miarę pustoszenia butelki wzrasta nasz zapał artystyczny, odśpiewujemy wszystkie polskie piosenki “do kieliszka”, a gdy te się kończą – wszystkie znane nam pieśni w ogóle, nie wyłączając “Bogurodzicy”. Następnego dnia jedziemy busikiem do Mahanu. Tam większość dnia spędzamy w urzekającej oazie, pełnej cienia i wodnych kaskad. Przez kamienną pustynię i noc jedziemy do Maszhadu – najdalej wysuniętego na wschód punktu naszej podróży i najświętszego miejsca szyitów. Ogromny kompleks świątyń, poświęconych imamowi Rezie, widać już z przeciwległego krańca miasta. Tłum, zamieszanie, przedsięwzięte środki bezpieczeństwa (w tym rewizje, odbieranie przy wejściu wszelkich bagaży) oraz odrobina religijnej histerii, obecna już na wstępie, tak typowe dla głównych sanktuariów wszystkich chyba religii, sprawiają, że zapomina się o sacrum. Bez czadorów nie mamy szans dostać się do środka, zmuszone więc jesteśmy czekać na “opiekunkę”, która nie tylko zaopatrzy nas w czadory, ale również nie opuści do czasu, gdy ich nie oddamy. Czyli do wyjścia. Do Teheranu chcemy dolecieć. Słyszeliśmy o niskich cenach biletów na samoloty wewnątrz kraju; poza tym połowa z nas nigdy nie leciała samolotem. W kolejnych biurach linii lotniczych okazuje się, że ceny nie są znów tak niskie, a najbliższe wolne miejsca to te na loty w listopadzie. Wobec tego postanawiamy pojechać pociągiem. Z doświadczenia (co prawda, jednorazowego) wiemy, że za porównywalną z autobusem cenę, można nim podróżować w zdecydowanie lepszych warunkach – nawet w drugiej klasie są zamykane przedziały i kuszetka dla każdego z pasażerów. Tutaj sytuacja wygląda optymistyczniej – bilety możemy kupić już na następny dzień, najpóźniej za dwa dni. Mimo takich możliwości, postanawiamy dostać się do Teheranu jak najszybciej, czyli autobusem, których jest tyle, że miejsc właściwie dla nikogo nie brakuje. Nie wiem, czy rzeczywiście dotarliśmy w najszybszy z możliwych sposobów, ale w każdym razie już po południu następnego dnia ponownie znajdujemy się w Teheranie. Tam otrzymuję informację, że za tydzień muszę pojawić się w domu, więc zwiedzanie nabiera diabelskiego tempa. Wynajmujemy dwa pokoje w hotelu z widokiem na Golestan, główny pałac południowego Teheranu (tego biedniejszego – elita mieszka w północnym, dużo wyżej od reszty teherańczyków i w o wiele bardziej sprzyjającym klimacie). Teheran podobny jest do innych stolic świata: zbyt zagoniony, zbyt brudny (sporo kobiet nosi na twarzach białe papierowe maseczki, chroniące przed zanieczyszczeniami), droższy niż reszta kraju (szczególnie dotkliwe w przypadku taksówek, więc z wielką determinacją dojeżdżamy nawet do najdalej położonych zakątków miasta autobusami). Z uwagi na pośpiech stajemy się prawdziwymi stachanowcami zwiedzania. W ciągu jednego dnia udaje nam się obejrzeć kadżarski Golestan, park i pałace Rezów (ostatnich szachów) w północnym Teheranie, Muzeum Narodowe oraz zrobić zakupy. Następnego dnia wracamy do Stambułu bezpośrednim autobusem. Z wielkim rozczarowaniem odkrywamy, że wcale nie kosztuje on 20USD, jak zapewniali nas spotkani w Jaździe Polacy, ale 35USD. Gdy pojawiamy się na dworcu, pracownik biura podróży domaga się opłaty dodatkowej w wysokości 10USD za klimatyzację (nawet najtańsze autobusy, stare mercedesy, nigdy nie są jej pozbawione) oraz telewizor (występuje zawsze w tych droższych, Volvo, a tylko takie jeżdżą na trasach międzynarodowych, uszczęśliwiając pasażerów, zwłaszcza Polaków, amerykańskimi filmami klasy d, wyświetlanymi z perskim dubbingiem). Wszyscy jesteśmy zmęczeni, dochodzi do ostatniej, wyjątkowo gwałtownej i spektakularnej awantury, w rezultacie której nie płacimy jednak oczekiwanych 10 dolarów. Po raz kolejny przekonałam się, jak wielką barierą jest nieznajomość języka kraju, do którego się podróżuje. Nie mówiąc już o sytuacji, gdy miejscowi nie są się z nami w stanie porozumieć w żadnym innym. “Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono…” – wcześniej nie podejrzewałam się o takie zapasy nieufności i podejrzliwości, choć i tak uważam, że nie byłam rekordzistką wycieczki. Zgodnie za to stwierdzamy, że takich cudów islamskiej architektury jak w Iranie, nie widzieliśmy nigdzie indziej. A przez miesiąc zdołaliśmy się nimi nasycić na najbliższe kilka lat. Teraz więc spokojnie możemy zająć się planowaniem wyprawy do jakiegoś konfucjańskiego kraju…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u