Droga do Aksaichin – Dariusz Więczkowski

Dariusz Więczkowski

Od kilku lat “chorowałem” na Aksaichin i zachodnią drogę do Tybetu. Latem 1998 r. wszystko wskazywało na to, że tam pojadę. I pojechałem. I chociaż na skutek niesprzyjających okoliczności nie udało mi się tam dotrzeć, a moja podróż okazała się tylko “północną drogą do Indii”, to myślę, że za pomocą poniższego materiału mogę się z czytelnikiem tej książki podzielić wrażeniami, ale także ostrzec. Wspólnota Niepodległych Państw otrzymała w spadku po ZSRR taki, a nie inny styl życia i poczucie estetyki. Wszechobecny głód dolara przeplata się ze spontanicznym, przyjaznym stosunkiem do cudzoziemców. Co prawda biurokracja i wszechobecna milicja i wojsko dają się turyście we znaki, ale myślę, że jest to jeden z nieodłącznych filarów postsowieckiej rzeczywistości, w której w końcu dostrzeżemy swego rodzaju egzotykę. Bardzo przydatny jest język rosyjski.

W Chinach trzeba uważać z kim i na jakie tematy rozmawiamy. Jednak przede wszystkim należy sobie zdać sprawę, że aby w ogóle z kimś rozmawiać, to trzeba trafić na kogoś, kto zna choćby kilka słów w języku innym niż te, których używa się w Chinach, lub po prostu znać kilka słów w lokalnym dialekcie, ponieważ dialekty różnią się w zależności od regionu. Poza zachodnimi Chinami mało kto włada urzędowym językiem mandaryńskim, a jeżeli już, to dialekty tegoż języka są różne w różnych częściach Chin. Co prawda język ten w postaci pisanej pozostaje bez zmian, ale jeżeli chodzi o wymowę, to potencjalna para Chińczyków pochodzących z różnych części Chin ma nikłe szanse dojść do porozumienia.

*

Pociąg odjeżdżał parę minut po czternastej. Grubo przed odjazdem na peronie kłębił się tłum białoruskich i rosyjskich turystów bazarowych. Pociąg flegmatycznie wjechał na peron. U pasażerów dało się odczuć ożywienie. Pociąg stanął. Postanowiłem, na wszelki wypadek, zaczekać z boku, aż tłum się przerzedzi. I dobrze zrobiłem. Mianowicie z moich analiz strategicznych wynikało, że gdybym tego nie zrobił, zostałbym niechybnie staranowany przez tłum, a następnie dobity kilkudziesięciokilogramowymi torbami.

Polska odprawa paszportowa przebiegła szybko i sprawnie. Podobnie celnicy – chodzili i pytali cudzoziemców, czy mieszczą się w dopuszczalnym limicie wywożonych pieniędzy.

Pociąg ruszył powoli. Stojąc przy oknie na korytarzu, żegnałem się z Rzeczpospolitą. Minęliśmy most na Bugu. Pociąg przejechał przez przypominającą bramę stalową konstrukcję z napisem MIR. Po “dachu” bramy przechadzał się uzbrojony po zęby białoruski żołnierz. To się nazywa “rozumienie pokoju przez prezydenta Łukaszenkę”.

Obudziłem się nad ranem. Pociąg pędził w stronę Moskwy. Po wagonie przechadzali się rosyjscy policjanci – liczyli przedziały (czy aby po drodze jakiegoś nie ukradli).

Moskwa. Dworzec Białoruski. Olbrzymi tłum wylewa się z pociągu. Na peronie tłumy witających, mafii taksówkowej, bagażowych, żebraków, milicjantów… Przedzieram się przez długi peron, balansując między chętnymi do zawiezienia mnie na Plac Czerwony za okazyjną cenę 100 baksów. Tak się zastanawiam – w Rosji słowo “baks” jest używane częściej niż w Stanach.

Przez parę godzin włóczyłem się po “zacisznej” okolicy dworca, będąc kilkakrotnie sprawdzanym przez patrole milicji. Szczerze mówiąc, gdyby nie ogromne jej zastępy, pewnie siedziałbym gdzieś na Kazańskim i trząsł się ze strachu przed potencjalnymi żulami. Chociaż z moskiewską milicją też nie jest taka prosta sprawa. Chłopaki zaczepiają wszystkich, którzy nie wyglądają na “moskiewskich”, a zwłaszcza posiadaczy kaukaskiego typu urody, i sprawdzają delikwentom paszporty (rosyjski dowód osobisty także nazywa się paszportem) w poszukiwaniu adnotacji o zameldowaniu w Moskwie. Taka adnotacja jest obowiązkowa w przypadku pobytu dłuższego niż 48 godzin. Zresztą na całym obszarze WNP urzędnicy i milicja mają fioła na punkcie meldunków (o czym napiszę w części dotyczącej Kirgizji i Kazachstanu).

Obudziłem się wcześnie. Pociąg mknął gdzieś po bezkresnych krajobrazach Rosji. Moi współtowarzysze podróży jeszcze smacznie spali. No cóż, oni są bardziej ode mnie przyzwyczajeni do podróży sowieckimi pociągami…

Jeszcze przed zaśnięciem, zanim wpakowałem bagaż do skrzyni (która, nakryta materacem, spełniała rolę miejsca do leżenia), dowiedziałem się, że starszy pan jest weteranem drugiej wojny światowej i jedzie odwiedzić wnuczkę mieszkającą w Biszkeku, natomiast młodszy pan okazał się być kazachskim stróżem prawa wracającym ze szkolenia w Moskwie.

Pociąg pędził z zawrotną, jak na tutejsze warunki, prędkością. Obudziłem się o siódmej rano. Moi współpasażerowie wciąż spali. Na stoliku rozłożyłem sobie zestaw śniadaniowy składający się z drożdżówek i coca-coli. Jadłem w milczeniu, patrząc w okno, za którym przesuwał się monotonny (tak mi się wtedy zdawało) krajobraz. Las, las i jeszcze raz las. Wyszedłem na korytarz, przysiadłem na szerokim parapecie okna przy ubikacji i przez otwarte okno wdychałem zapach rosyjskiego lasu.

Pociąg przystawał co kilka godzin na małych stacyjkach. Rosyjska prowincja. Na każdym przystanku wsiadali ludzie usiłujący coś sprzedać – od wody w plastikowych butelkach, poprzez chleb, telewizory Sony do samochodu Wołga (tego ostatniego nie mieli przy sobie).

W wagonie był samowar, z prawem do bezpłatnego korzystania z wrzątku. Herbatę każdy miał ze sobą. Ja wprawiałem otoczenie w zachwyt, korzystając z herbat ekspresowych. Były to najtańsze z dostępnych w Polsce herbat, więc smak napoju pozostawiał wiele do życzenia. Ci, których spotkał zaszczyt spróbowania mojej herbatki, kiwali tylko głową mówiąc, że herbata ekspresowa jest na tyle dobrym wynalazkiem, że smak nie ma większego znaczenia.

Pierwsza większa stacja. Długie oczekiwanie na zmianę lokomotywy (zmiana kierunku jazdy), podczas którego pociąg przeżył prawdziwe oblężenie chętnych do podróży (chyba nikt nie miał wykupionego biletu) i handlarzy wodą, chlebem, papierosami, skarpetkami, telewizorami i oczywiście samochodami.

Rano zza okna przywitał mnie kazachski step, po którym raz po raz przechadzały się wielbłądy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że były to pierwsze wielbłądy, jakie widziałem poza zoo. Znudzony kilkugodzinnym patrzeniem w step postanowiłem się nieco zdrzemnąć. Nie było to łatwe, bowiem przy 40°C na zewnątrz i trudno otwieranymi oknami w wagonie, wilgotność powietrza w pociągu sprawiała, że nie bardzo było czym oddychać.

Po kilku godzinach obudziłem się zlany potem. Za oknem wciąż królował step. W krajobrazie zmieniło się tyle, że w odległości 20-30 metrów od torów pojawiły się płoty. Jak wytłumaczył mi jeden ze współpodróżnych, mają one na celu zarówno zapobieganie wbieganiu na tory stepowym stworzonkom, jak i zahamowanie nawiewania zimą śniegu.

Następnego dnia wśród bezkresnych stepów zaczęły pojawiać się pojedyncze zabudowania. Z czasem było ich coraz więcej – poprzez wioski do całkiem sporych, jakby się wydawało, miasteczek. Pociąg od czasu do czasu przystawał na stacyjkach, co owocowało wzmożonym przepływem gotówki, polegającym na zamianie monet 5-cio rublowych na 2 litrowe plastikowe butelki typu PET o budzącej wątpliwości jakości plomb przy zakrętkach. Można też było kupić ciepłą wódkę…

Wieczorem pociąg dojechał do Szymkientu. Miejscowość ta na całym obszarze byłego Związku Radzieckiego słynie z produkcji piwa. Na peronie kłębi się tłum ludzi z wiadrami wypełnionymi lodem, spod którego wystają szyjki butelek. Spróbowałem. No cóż… Przypomniała mi się moja wędrówka po Ukrainie sprzed kilku lat. Wchodziło się wtedy do “mordowni”, brało się słoik, z którym należało podejść pod szlauch i dokładnie go wypłukać – umyć. Z tak przygotowanym naczyniem podchodziło się następnie do kasy, w której należało uiścić stosowną opłatę, pobrać żeton, przejść kilka kroków i zamienić tenże żeton na wlewane do słoika piwo. Nie chodzi mi tu o sam proces pozyskiwania piwa we wspomnianej knajpie, lecz o jego smak, którego chyba nigdy nie zapomnę. Pamiętam, że po wypiciu wspomnianego napoju miałem pewne wątpliwości, co do tego, czy to rzeczywiście było piwo… Podobnie było z piwem w Szymkiencie.

O 330 w nocy pociąg wtoczył się na stację “Biszkek”. Na peronie, wydawałoby się niezwykły jak na tę porę tłum witających, handlujących i dorabiających sobie jako taksówkarze.

Dogadałem się z jakimś kierowcą, który za 25 somów miał mnie zawieźć do najtańszego ze znanych sobie hotelików. Po drodze, w jakimś czynnym całą dobę kantorze, wymieniłem pieniądze. W końcu trafiłem do “turbazy” przy Almaatyńskiej 60, gdzie po obudzeniu ciecia dostałem miejsce za 15 somów. Byłem zmęczony podróżą, więc nie przeszkadzało mi to, że poprzedniego dnia elektrownia odcięła prąd, woda była zimna, a wychodek na zewnątrz.

Rano zacząłem przygotowania do przeprawy przez Turugart. Według przewodników i zasłyszanych opowieści nie wydawało się to wcale takie łatwe.

Pierwsze kroki skierowałem do OVIR’u, czyli Biura Wiz i Rejestracji, gdzie po kilku zaledwie minutach otrzymałem stempel meldunkowy, bez którego w sowieckich realiach ani rusz…

Co prawda urzędniczka wpisując datę, zamiast lipiec wpisała czerwiec, ale do tego wrócę później.

Zaopatrzony w meldunek wybrałem się na ulicę Razakova, gdzie miało się mieścić biuro podróży sprzedające bilety na autobus jadący przez Turugart do Kaszgaru. Biuro, owszem było, ale nieco inaczej to sobie wyobrażałem.

Na placyku przed kompleksem budynków – baraków stał autobus na chińskich tablicach. Właściwie to dzięki niemu zorientowałem się, że jestem na miejscu, bowiem żadnej tabliczki ani informacji nikt nie był łaskaw przywiesić. Przed barakiem, w cieniu, siedziało (kucało) stado Chińczyków, którzy bacznie obserwowali moją krzątaninę i na moje pytania “gawarisz pa ruskij” wybuchali głośnym (zbyt głośnym) śmiechem. Wreszcie jeden z nich, wyróżniający się rasowo Ujgur, zabrał mnie do “ofisu” i zaczął tłumaczyć, że nie może mi sprzedać biletu, jeżeli nie mam oficjalnego zezwolenia władz ChRL na przekroczenie Turugart. Oczywiście on jako oficjalny przedstawiciel CITS (państwowej chińskiej agencji podróży), mógł mi takie zezwolenie wystawić za jedyne 250$. Grzecznie podziękowałem i z posępną miną udałem się w nieznanym kierunku.

Po przejściu kilkuset metrów natrafiłem na ambasadę Iranu. Zamierzałem zahaczyć o Iran podczas powrotu do Europy, ale trzy miesiące czasu, jaki mam od daty wydania na wykorzystanie wizy, wydawały mi się niewystarczające.

W saloniku przyjął mnie konsul zachwycony (jak zresztą każdy Irańczyk) faktem, że cudzoziemiec niezwiązany w żaden sposób z jego krajem może nosić perskie imię. Obsługiwała nas młoda, zawinięta w kolorowy czador, kirgiska dziewczyna przynosząca nam mrożoną kawę z mlekiem i ciasteczka.

Konsul zapytał o moje plany dotyczące najbliższej wizyty w Iranie, po czym zapytał, czy aby nie mam przypadkiem swojego zdjęcia paszportowego. Owszem miałem. Ale po co?

–       Proszę przykleić to zdjęcie do wniosku, a potem go wypełnić – powiedział, a następnie, trzymając w ręce mój paszport, oddalił się.

Kiedy skończyłem wypełnianie wniosku, drzwi się otworzyły. Konsul przejrzał wypełniony formularz, uśmiechnął się, z kieszeni wyjął mój paszport i życzył mi miłego pobytu w Iranie.

Wziąłem go do ręki i z niedowierzaniem zacząłem kartkować. Wreszcie znalazłem “cieplutką” wizę irańską.

–       Nie wiem jak panu dziękować – wyjąkałem – to jest najszybciej załatwiona wiza, z jaką miałem do czynienia – ile płacę?

–       Ależ sir, pan mnie obraża!

Siedziałem w ulicznej kafejce, czytając Lonely Planet, kiedy jak z pod ziemi wyrosła przy moim stoliku kirgiska studentka, która chciała poćwiczyć angielski. Rozmawialiśmy o… kirgiskiej poezji. Wszystko co wiedziałem na ten temat pochodziło właśnie z LP.

Po krótkiej wymianie poglądów zaprosiła mnie na obiad do swoich rodziców.

Oczywiście, jako ubogi turysta skorzystałem z okazji darmowego jedzenia. Po za tym chciałem poznać styl życia tubylców.

Rodzinka, jak prawie każda przeciętna “sjemja” na wschód od Bugu. Wizyta gościa rozpoczyna się tradycyjnie przeglądaniem rodzinnych albumów ze zdjęciami, przy czym najbardziej dobijające dla gościa są opowieści o tym, że ten po prawej to wujek tego po lewej, a zięć tego w środku. A ojciec tego w środku walczył w Afganistanie, tylko że jego akurat nie ma na zdjęciach, bo brat jego syna wyjechał do Europy i zabrał większość zdjęć. A tak w ogóle, to najstarszy syn gospodarza (drugi od prawej) zajmuje się sprowadzaniem samochodów z Niemiec….

Nareszcie podano do stołu. Tłuste do granic możliwości mięso i kapusta nie budziły mojego zainteresowania, lecz mój wzrok przykuł pięciolitrowy kanisterek napełniony czymś, co przypominało mleko. To był… kumys!

Wracając do centrum, pękł mi sandał. Szczęście w nieszczęściu. Na chodniku siedziało (kucało) kilku ulicznych szewców. Chwilę potem mój uszkodzony sandał był jak nowy. Mało tego, mój drugi sandał przeszedł przegląd generalny. I znowu kogoś obraziłem, pytając o cenę. Z szewcem umówiłem się tak: zrobimy sobie zdjęcie, a ja mu je wyślę….

Rano spakowałem plecak i ruszyłem na przystanek autobusowy. Za 8 somów dojechałem miejskim autobusem do miejscowości Gieorgijewka leżącej po kazachskiej stronie granicy. Przejście graniczne to budynek zaopatrzony we flagi Kazachstanu i Kirgizji. Nikt nikogo nie sprawdza. A może tylko mnie się udało, bowiem pamiętać należy, że akurat kończyły się mistrzostwa świata we Francji i większość ludzi oglądała transmisję…

Z Gieorgijewki co godzinę odjeżdża autobus do Ałma Aty, dokąd dociera się po 4-5 godzinach. Bilet kosztuje 120 Tengi (1,7 USD), co po zsumowaniu z kosztem przejazdu Biszkek-Gieorgijewka daje ok. 2 USD, a więc trzy razy mniej niż bezpośredni bilet z Biszkeku do Ałma Aty.

Będąc jeszcze na dworcu, wykupiłem bilet autobusowy do Yiningu za 30 USD. Do odjazdu miałem dwa dni, które postanowiłem spędzić na podsumowaniu dotychczasowej części mojej podróży, no i oczywiście zobaczeniu stolicy Kazachstanu.

Ale po kolei. Hotel okazał się być przestronnym kompleksem akademickim, z pokojami dwuosobowymi w cenie (dla innostrańców) 4 USD. Jako że byłem sam, musiałem te 4 papiery zapłacić. Ale za to za drugi nocleg wytargowałem cenę 2,5 USD. Pokoje, owszem, czyste, ale łazienka na korytarzu i prysznic w piwnicy. Znośnie.

Następnego dnia ruszyłem w kierunku miejscowego OVIR’u, jednak okazało się, że uzyskanie stempla meldunkowego jest ponad moje siły. Po godzinie spędzonej na wykłócaniu się z urzędnikiem, postanowiłem zobaczyć kawałek miasta. Zacząłem od Cerkwi Świętego Mikołaja, w której sprzedawana jest woda święcona o cudownych ponoć właściwościach. Tłumy ludzi przychodzą z butelkami po mleku, a nawet po lekarstwach i płacą te kilka tengów za porcję cudownego płynu…

Nieopodal parku, choć jakby na peryferiach (żeby nie powiedzieć slumsach) znajduje się ambasada polska. Postanowiłem tam zajrzeć z nadzieją na udostępnienie mi internetu, a co za tym idzie, z możliwością wysłania kilku zdań do Polski. Pracownicy ambasady okazali się niezwykle przyjaźni i … spragnieni świeżych wieści z kraju. Od jednego z nich dostałem wizytówkę, która pozwoliła mi zaoszczędzić masę nerwów i pieniędzy w drodze do chińskiej granicy. Ale o tym później.

Autobus miał odjechać o 830, a ja dotarłem trolejbusem na dworzec przed ósmą. Przez te pół godziny byłem czterokrotnie sprawdzany przez milicję, która kartkowała mój paszport w poszukiwaniu meldunku. Na szczęście tłumaczenie, że byłem w Kazachstanie tylko dwa dni i mieszkałem w polskiej ambasadzie (dla uwiarygodnienia moich słów pokazałem wspomnianą wcześniej wizytówkę pierwszego sekretarza ambasady) okazało się wystarczające.

Ale największa afera wybuchła na granicy. Telefony, teleksy (do Brześcia i Biszkeku). Podczas półtorej godziny zdążyłem kupić w sklepie wolnocłowym dwa kartony papierosów i przejść “na ty” z połową cywilnych pracowników przejścia. Wreszcie przyszedł jakiś urzędas i oddając mi paszport, oznajmił: wsjo w parjadku.

Na początku okazało się, że wszyscy wjeżdżający do ChRL muszą przedłożyć żółtą książeczkę z adnotacją o szczepieniu przeciwko żółtej febrze. Ja oczywiści takiego cudu nie posiadałem. No cóż, znowu trzeba było kombinować. Wyjąłem legitymację studencką i przedstawiłem jako żółtą książeczkę w wersji “domestic”. Uwierzyli. Co prawda przyczepili się do słowa “studencka” i nawet podejrzewali, że to zwykła legitymacja, ale ISIC upewnił ich, że “legitymacja studencka” to krajowy certyfikat szczepień, a ISIC to legitymacja studencka. Proste?…

Byłem jedynym “białym” w grupie, więc jedyny mówiący po angielsku chiski pogranicznik postanowił się mną zaopiekować. Była to opieka w chińskim tego słowa znaczeniu. Zaczęło się od pytań typu: skąd jesteś, co robisz na co dzień, jeżeli jesteś studentem, to skąd masz pieniądze na podróż do Chin…

Jakoś z tego wybrnąłem. Ale pytanie: co wiesz o Chińskiej Republice Ludowej, wprawiło mnie w małe zakłopotanie. Nie zamierzałem teoretyzować o ustroju, okupacji Tybetu i masakrze na Placu, a temat o liczbie procentowej Chińczyków w ogólnej liczbie mieszkańców Ziemi jakoś nie przyszedł mi na myśl. Zacząłem więc kręcić, że do mojego kraju dociera bardzo mało informacji o Chinach i dlatego chciałbym poznać chińską kulturę osobiście. Ale mojemu “opiekunowi” to nie wystarczyło i zapytał:

–       Ale skoro masz taaaaką wizę (na 120 dni pobytu), to musisz wiedzieć coś więcej…

–       No cóż, słyszałem, że Chińczycy jedzą psy – wypaliłem nieśmiało…

–       Tak – z miną pełną dumy przyznał “opiekun”, po czym mocno zaskoczony zapytał – a wy w Polsce nie jecie psów???. To co wy jecie?

Jak się później okazało, “opiekun” rzeczywiście przysłał mi wywołany film, ale… wywołany w procesie dla zdjęć (C-41), a nie slajdów (E-5). W rezultacie wszystkie zdjęcia mają odcień nieco fioletowy…. Ale oczywiście w liście przeprosił za pomyłkę i pozdrowił wszystkich moich przyjaciół.

Jeszcze tylko rentgen bagażu, wykrywacz metalu i… opuściłem klimatyzowany (!) budynek, wchodząc krok za krokiem coraz głębiej w interior.

Jeszcze tylko godzinne oczekiwanie nie wiadomo na co i autobus ruszył w kierunku Yiningu. Po pięciu minutach zatrzymał się, aby pasażerowie mogli spokojnie wymienić pieniądze u koników, którzy wsiedli do środka (transakcje odbywały się podczas jazdy). Był to najlepszy kurs wymiany, z jakim zetknąłem się w czasie całego mojego pobytu w Chinach.

Yining. Kilka kilometrów przed miastem autobus wjechał na kilkupasmową “autostradę”. Poczułem się, jakbym wjeżdżał do Szanghaju, albo do jakiejś innej aglomeracji w Specjalnej Strefie Ekonomicznej, jakich we współczesnych Chinach jest wiele. Wieżowce ze szkła, luksusowe samochody na ulicach i tysiące (miliony?) Chińczyków przemieszczających się w nieokreślonych kierunkach.

Dworzec autobusowy. Tłum ludzi wędrujących od kas do autobusów mijają tłumy koczujące w oczekiwaniu na autobus. Jest wieczór. Mam nikłą nadzieję na znalezienie autobusu do Kaszgaru, więc korzystam z propozycji mówiących po ujgursku Kazachów, z którymi tu przyjechałem. Pomagają mi załatwić pokój w dworcowym hotelu. Spodziewałem się jakichś trudności, spowodowanych tym, że podobno nie wszystkie hotele przyjmują “białych”. Jedynym wolnym pokojem była “jedynka” za szokującą cenę 32 RMB. Pokój składał się z niedomykających się, ale “fruwających” okien, nakrytej cienkim materacem skrzynki służącej za łóżko, telewizora kolorowego z pilotem i wejścia, w które najwidoczniej zapomniano zamontować drzwi. Recepcjonistkę, która była tak miła i zaprowadziła mnie do pokoju, poprosiłem, aby mnie obudziła o godzinie 6-tej. Nie było to łatwe, gdyż dziewczyna mówiła tylko po ujgursku. Rozmawialiśmy więc na migi. Nagle ona pokazała oburącz cyfrę 10. Po co o dziesiątej, skoro autobus mam o 9tej – zacząłem się zastanawiać i pokazywać “szóstkę”. Nie pomogło użycie kartki i długopisu. Napisałem 6, ona napisała 10 i upiększyła jakimiś krzaczkami…

Atmosfera robiła się coraz bardziej napięta. Po godzinie dziewczyna proponowała cyfrę 8. Okazało się, że jej chodziło o to, abym zapłacił 10 RMB kaucji za klucz do drzwi, których nie było. Niestety, nie udało mi się jej wytłumaczyć, czego ja oczekiwałem.

Rano, bez niczyjej łaski, obudziłem się o 5.30. Wyjrzałem przez rozpadające się okno i zobaczyłem, że wokół dworca jest mnóstwo straganów – pieczywo, owoce, alkohol.

Wrzuciłem swoje rzeczy do skrzyni, na której spałem, i biorąc ze sobą szczoteczkę do zębów (chciałem po drodze wpaść do “łazienki” na poranną toaletę) wybrałem się na zakupy.

Toaleta przygnębiła mnie do tego stopnia, że zrezygnowałem z mycia zębów..

Dochodziła ósma. Kasy dworcowe otwarły swoje podwoje dla podróżnych. Wiedziałem, że nie dogadam się w żadnym ze znanych mi języków, więc przy okienku powiedziałem “Kaszgar” i zamarłem w oczekiwaniu. Panienka za szybą obdarzyła mnie promiennym uśmiechem, co zapewne znaczyło, że nie bardzo zrozumiała dokąd chcę jechać. Przypomniałem sobie, że wiele miast ma różne nazwy, więc spróbowałem z nazwą “Karszi”. Podobnie było z “Kaszi”. Wokół mnie zgromadził się rozbawiony tłumek. Nie wiem jakim cudem, ale wreszcie udało mi się kupić bilet do miejscowości “Hoszhor”. Później, siedząc w autobusie, do samego Kaszgaru nie byłem pewny, czy rzeczywiście tam jadę…

Tuż przed odjazdem w autobusie pojawiła się umundurowana kobieta, bardzo “szczupła inaczej”, jak na tutejsze warunki. Sprawdziła bilety, przeliczyła pasażerów i wyszła. Autobus wyjechał z dworca i … zatrzymał się. Do środka wpakowało się chyba ze dwudziestu “ponadplanowych” pasażerów, którzy opłatę za przejazd uiścili bezpośrednio u kierowcy…

Po godzinie jazdy na drodze pojawił się pierwszy posterunek. Jeden z żołnierzy przechadzał się po autobusie, pozwalając każdemu z pasażerów zajrzeć do wnętrza lufy jego karabinu maszynowego, a drugi najspokojniej w świecie sprawdzał podróżnym papiery. Gdy doszedł do mnie, wziął do ręki paszport, popatrzył na orzełka, nieco przestraszony wybełkotał “Amerika” i nie do końca pewien, czy wie co robi, oddał mi paszport.

Po południu autobus zatrzymał się w jakiejś wiosce na “popas”. Trochę obawiałem się lokalnych specjalności kulinarnych, a przede wszystkim, pomny doświadczeń z Yiningu, miałem pewien lęk polegający na kwestii dogadania się. W Krakowie jest taka chińska knajpka. Nawet nieźle tam karmią ale… kucharz nie za dobrze mówi po polsku i nie zawsze to, co otrzymamy jest zgodne z tym, co zamawiamy. Pewien Chińczyk siedzący koło mnie w autobusie chwycił mnie pod rękę i zaprowadził do stołu. Dziwny facet. Jechaliśmy obok siebie już prawie 10 godzin, a on nie odezwał się słowem. Nie chodzi o to, że bał się rozmawiać, czy nie wiedział jak (chyba wiedział, że nijak się nie dogadamy). Dalej milczał. Na stole pojawiły się pierożki z mięsem (nie wiem jakim, ale były dobre) oraz lurowata zielona herbata. Od rana nic nie jadłem. Z wrażenia, przez całą drogę nie czułem głodu. Ale pierożków zjadłem 12, po 1 RMB za sztukę. Mój Chińczyk nie pozwolił mi zapłacić.

Wsiadłem do autobusu. Chińczyk obok mnie uśmiechał się, ale dalej nic nie mówił. Postanowiłem odwdzięczyć się za posiłek i sprezentować mu paczkę “marlborasów”. Ale się ucieszył! Pomyślałem, że skoro on mi zorganizował jedzenie, a ja jemu fajki, to wypada się poznać. Bez sensu. Przecież się nie dogadamy… Nazwałem go więc Lee. Ciekawe, czy on też miał takie problemy, a jeżeli miał, to jak mnie nazwał…

Pod wieczór autobus wjechał do wąskiego wąwozu, w połowie którego znajdował się posterunek PSP. Do autobusu weszło 2 umundurowanych ludzi. Jeden mierzył do wszystkich z karabinu (“dziękuję, że pozwolił mi pan zajrzeć do lufy swojego nowego karabinu”), a drugi pobieżnie sprawdzał papiery.

Autobus zaczął piąć się w górę. Widok zza okna stawał się z minuty na minutę coraz ciekawszy. Niestety, dość szybko się ściemniało. Po trzech godzinach podjazdu w górę autobus stanął na przełęczy. Na zewnątrz mgła była tak gęsta, że ludzie, którzy wyszli za potrzebą, trzymali się blisko autobusu. Było przeraźliwie zimno.

Monotonia krajobrazu za oknem utrzymywała się do późnego popołudnia. Pierwsze miasto: Aksu. Niskie zabudowania, żołnierze na ulicach, handlarze arbuzami. I dość spory jak na potrzeby komunikacyjne miasta, dworzec autobusowy. Postanowiłem skorzystać z toalety. Na kartce obok babci klozetowej widniała cyfra 5. Trochę dużo, ale potrzeba była ogromna i w tych warunkach niemożliwa do wykonania “na dziko”. Wyjąłem więc 5 RMB, a “babcia” zaczęła wydawać mi resztę. Było tego sporo. Za 5 RMB dostałem 40 Fao i 5 Ciao… Prościej mówiąc – mnóstwo kolorowych pieniążków…

Autobus wjeżdżał do Kaszgaru. Dochodziła 23-cia. Ulice wydawały się puste, natomiast na dworcu autobusowym panował duży ruch. Rodziny, przyjaciele i taksówkarze oczekiwali na autobusy z Urumchi.

Kiedy zdejmowałem z dachu plecak, mój kolega – Lee gdzieś się zawieruszył, a więc nie miałem okazji się z nim pożegnać. No cóż. Za 10 RMB dojechałem do Qini Wagh Hotel. Na początku zacząłem krzyczeć na kierowcę, bowiem wygląd hotelu plasował go w standardzie 5 gwiazdek. Jednak okazało się, że miejsce w 3-osobowym dormicie kosztuje 22 RMB.

Weszliśmy do pokoju. Na łóżku ktoś leżał. Długowłosym współlokatorem okazał się studiujący w Chinach Japończyk.

Położyłem się na łóżku i od razu zasnąłem. Rano, niezbyt przytomnie, przedstawiłem się Japiemu, który w pierwszych słowach zaproponował mi … kostkę mydła. Świetnie. Gorący prysznic to coś, czego mi był o trzeba.

Idąc spacerem do meczetu Id Kah, przechodziliśmy przez stare ulice wypełnione straganami ze wszystkim – od rękodzieła do sprzętu stereo.

We wschodniej części miasta znajduje się Park Ludowy ze sztucznym zbiornikiem wodnym. Można tam wypożyczyć łódki i rowery wodne. Jedyne 8 RMB za godzinę lub 35 RMB za dzień. Do tego należy dodać 10 RMB kaucji za wiosła…

Muzeum regionalne (jeszcze dalej na wschód od Parku Ludowego) jest chyba najrzadziej odwiedzanym muzeum na świecie. Bilet wstępu z legitymacją ISIC (lub czymś ze zdjęciem) kosztuje 1 RMB.

Popołudniu poszliśmy zobaczyć park “centralny”. Jest to obiekt położony naprzeciw ogromnego pomnika Mao z białego marmuru, siedziby władz miejskich i służby bezpieczeństwa.

Wracając do hotelu, zajrzałem do jakiejś agencji turystycznej reklamującej się jako miejsce, gdzie można załatwić “jakieś” permity.

Z pewną taką nieśmiałością rozpocząłem rozmowę z pracownikiem biura. Zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem mu ufać, wiec zacząłem od permitu na rejon Karakuli Lake. W pewnej chwili przejęzyczyłem się i zamiast “Taszkargan” powiedziałem “Yarkand”. Idąc za ciosem zapytałem o możliwość dostania się z Kaszgaru do Tybetu. Pan zza biurka uśmiechnął się i powiedział, że permit na tą trasę mogę dostać tylko i wyłącznie w Urumczi. Ale żebym się za bardzo nie cieszył, bo: musi nas być pięciu, musimy wynająć przewodnika (50$/dzień), jeepa (100$/dzień) i w końcu musimy cierpliwie czekać przez około 5 tygodni na odpowiedź. Permit kosztuje 50$/os.

Podziękowałem i wyszedłem. Jutro czekała mnie długa podróż przez piaski Takalamakan.

Autobus do Yarkandu odjeżdżał o 9-tej rano. Z kupnem biletu nie było problemu – pani w kasie biletowej mówiła świetnie po angielsku. Prawie całą drogę przespałem, korzystając z tego, że siedziałem po nienasłonecznionej stronie autobusu. Kilkakrotnie autobus był zatrzymywany na check-pointach. Rutynowa kontrola papierów.

Wczesnym popołudniem autobus wtoczył się na dworzec w Yarkandzie. Miałem sporo szczęścia, bowiem za pół godziny miał odjechać autobus do Yechengu. Szczęście polegało na tym, że ten autobus kursuje podobno raz na kilka dni.

Na dachu nie było już miejsca, więc wpakowałem plecak do środka i usadowiłem się na samym końcu autobusu.

Nie zajechałem daleko. Kilka kilometrów za miastem pojawił się posterunek. Celowo użyłem słowa pojawił, bowiem składał się z trzech samochodów, kilku uzbrojonych żołnierzy i przewiązanego między samochodami sznurka z tabliczką “stop”.

Żołnierz wyglądający na starszego rangą wszedł do autobusu i rozejrzał się. Pasażerowie trzymali w rękach przygotowane do kontroli dokumenty. On jednak nie zwracał na to uwagi i od razu skierował się na koniec autobusu.

–       Hello mister – rozpoczął, uśmiechając się grzecznie, aczkolwiek stanowczo

– Proszę zabrać bagaż i wysiąść z autobusu.

Nieco zaskoczony, choć dziwnie spokojny, wykonałem polecenie.

Autobus stał z włączony silnikiem, ja stałem z rękami na głowie, a oficer pytał:

–       Po co chciał pan pojechać do Tybetu?

Zatkało mnie. Skąd on wiedział gdzie jadę???????

–       Nie chcę jechać do Tybetu. Jadę tylko do Yechengu – odparłem, patrząc mu głęboko w oczy.

–       Chciał pan jechać do Tybetu – wysyczał.

–       Jak mogę jechać do Tybetu, skoro nie mam pozwolenia….. – usiłowałem się bronić – Jadę do Yechengu, aby zobaczyć Himalaje…

–       Ale w Tybecie Himalaje są ładniejsze – nie ustępował oficer

–       Ale ja nie mam permitu, a nie chcę złamać prawa w Chińskiej Republice Ludowej.

Oficer zastanawiał się. Nie miałem wątpliwości, że się nie nabrał na to lanie wody.

Powiedział coś do uzbrojonych żołnierzy, którzy dziarsko wzięli się za sprawdzanie zawartości mojego plecaka. Widząc to, kierowca autobusu wyłączył silnik. Pasażerowie wygodniej rozsiedli się przy oknach. Zapowiadało się na niezłą zabawę.

Nic nie znaleźli. Niby mi ulżyło, ale jednocześnie nie wiedziałem czego szukali.

Kiedy już wszystkie moje rzeczy były w plecaku, jeden z żołnierzy zauważył, że coś jest jeszcze w klapie.

Rzeczywiście, trzymałem tam jakieś notatki i mapy.

Mapy – przemknęło mi przez głowę. Miałem dwie mapy Tybetu – jedną turystyczną, a drugą … lotniczą. Kupiłem ją, ponieważ była to najdokładniejsza mapa, na której był rejon Aksaichin. Mimo że była to mapa lotnicza, to kupiłem ją w sklepie z mapami turystycznymi. Nie łatwo było to wytłumaczyć “smutnym panom”.

Był późny wieczór. Jak na tą godzinę było dość ciepło. Wiatrak na suficie kręcił się powoli. Naprzeciwko mnie usiadł ubrany “po cywilnemu” pracownik PSB.

–       Jesteś głodny – zapytał?

Nie jadłem tego dnia śniadania, bo rano nie miałem czasu, potem zapomniałem, a jeszcze potem miałem co innego na głowie (ręce)…

Skinąłem głową. Zostawił mnie samego. Po chwili jakaś kobieta wniosła miskę z ryżem i kilka małych miseczek z różnymi sałatkami.

Jadłem łapczywie. Oficer bacznie mnie obserwował, co chwilę dolewając herbaty do czarek.

–       Po co chciałeś jechać do Tybetu? – zapytał, kiedy odstawiałem pałeczki.

–       Nie jechałem do Tybetu, lecz do Yechengu – odpowiedziałem zadziornie.

–       Po co?

–       Bo chciałem zobaczyć Himalaje, a bez permitu na Tybet dalej nie można jechać – recytowałem.

–       Co to za mapa? – zapytał, wskazując na przyczynę mojego pecha.

–       Ach ta – zaciąłem się – miała mi pomóc w ustaleniu wysokości, na jakiej się znajduję.

Wyjaśniłem mu pochodzenie mapy i to chyba wystarczyło.

–       Jeżeli chcesz oglądać ośnieżone szczyty, to mogę ci wydać permit na region Karakuli Lake – zaproponował.

O 10-tej odjeżdżał autobus do Taszkarkanu. Rano miałem już bilet w kieszeni. Zjadłem śniadanie, kupiłem zapas wody i zająłem miejsce w prawie pustym autobusie. Jedynymi, oprócz mnie, pasażerami była para Duńczyków, amerykańska rodzina wracająca z … Mongolii i dwoje Japończyków.

Na rogatkach miasta autobus zaczął się napełniać. Po dwóch godzinach pierwszy check-point, czyli w warunkach Karakorum Highway możliwość rozprostowania nóg i odetchnięcia cudownym górskim powietrzem. Autobus piął się coraz wyżej, aby po sześciu godzinach zatrzymać się nad bajkowym jeziorem, z dwoma ośnieżonymi szczytami w tle. Mutzag Ata i Kogur. Niesamowite. Nieco poniżej szosy znajduje się knajpka, a nad samym brzegiem stoi kilkanaście mongolskopodobnych jurt. Jeżeli chodzi o knajpę, to ceny należą do najwyższych, jakie spotkałem w Xinijangu. Piwo 10 RMB, cola 8 RMB, “jedzenie” 25 RMB…

Nocleg w jurcie kosztował 50 RMB/os. Drogo. Bardzo drogo. Zapakowałem się do jednej jurty z parą Japończyków, którzy tu ze mną przyjechali autobusem. Każdy z namiotów był wyposażony w komplet pościeli. Spało się na podłodze. Wewnątrz nie było paleniska, ani żadnego ogrzewania, a noce na wysokości 3500 m n.p.m. nie należą do ciepłych. Wejście było zamykane na kłódkę i na wszelki wypadek zastawiane kamieniem. Pewnie właścicielowi nie może się w głowie pomieścić, że na upartego, płótno, z którego jurta została wykonana, można przeciąć nożem. Nieopodal jurt stał niepozorny budynek. Wewnątrz była betonowa, zaopatrzona w równomiernie rozmieszczone dziury półmetrowej średnicy, podłoga. Ubikacja! Miedzy poszczególnymi dziurami nie było żadnych ścianek działowych. No może z wyjątkiem tej półmetrowej wysokości, która oddzielała część męską od damskiej. Ciekawa sprawa: człowiek sobie kuca, aż tu nagle przychodzi Chińczyk i kuca naprzeciwko. Wydawać by się mogło, że Chińczyk chce sprawdzić empirycznie, czym się różni “biały”. Tak czy inaczej przychodzi taki moment, że u pierwszego z kucających efekt przemiany materii wydostaje się poza organizm. W takim przypadku Chińczyk okazuje szacunek i uśmiechając się życzliwie, mówi good! two kilo!, very good i powołując się na narodową ambicję produkuje two kilo twenty, a przy sprzyjających warunkach nawet three kilo…

Japończyk źle się czuł, a więc w towarzystwie Japoneczki wybrałem się na spacer wokół jeziora. Zaczęliśmy od starego tadżyckiego cmentarza z wysuszonymi glinianymi grobowcami przypominającymi nieco kazachskie cmentarze, które mijałem, jadąc pociągiem przez step. Teren wokół jeziora zamieszkuje mniejszość tadżycka. Stamtąd do granicy jest tylko 10 kilometrów.

Większa część ścieżki prowadzącej wokół jeziora jest poprzecinana spływającymi z lodowców strumykami – czasem węższymi, a czasem wymagającymi zamoczenia nóg w lodowatej (baaardzo lodowatej) wodzie.

Jedząc popijany piwem ryż, zastanawiałem się, co teraz. W kierunku Aksaichin nie będę się pchał, przez Urumczi i Golmud mi się nie chce jechać, nie mam pakistańskiej wizy… Co robić???

Raz kozie śmierć – pomyślałem – i w pośpiechu dokończyłem kolację, aby czym prędzej dowiedzieć się, o której odjeżdża autobus na południe.

Autobus odjeżdżał o ósmej. Jak się okazało, nie ma żadnych problemów z zakupem biletów. Tylko ta cena – 270 RMB…

Niestety, autobus jest jedyną możliwością wydostania się z Chin do Pakistanu.

Kunjerab Pass – 4730 m n.p.m. Przed samą przełęczą ostatni chiński punkt kontroli. Do autobusu wszedł żołnierz z zamiarem sprawdzenia, czy wszyscy podróżni posiadają stemple wyjazdowe. W Lonely Planet czytałem o korupcji na tym punkcie kontrolnym. Zdarzało się bowiem, że żołnierze domagali się łapówki od “białych”. Jeżeli takowej nie dostali, anulowali wszystkim stemple i odsyłali z powrotem do Taszkarganu.

Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło.

Autobus wjechał na przełęcz. Postanowiłem zrobić sobie zdjęcie na tle jednego z najsłynniejszych słupów granicznych świata. Pojawił się problem – chiński kierowca nie zamierzał się zatrzymać. Zainscenizowałem więc odruch wymiotny i … udało się. Wyskoczyłem z autobusu, wpadając w objęcia pakistańskiego policjanta. Był to bardzo egzotyczny policjant. Ubrany w zwój grubego, czarnego płótna, na głowie miał turban, którego rąbek osłaniał twarz od wiatru. W czasie, kiedy robiłem zdjęcia, kilku pakistańskich celników szukało alkoholu we wnętrzu autobusu. Widać nic nie znaleźli, bo kiedy wszyscy już porobili zdjęcia, autobus ruszył. W Pakistanie obowiązuje ruch lewostronny. Widząc serpentyny po jakich jedziemy, wraz z innymi pasażerami zebraliśmy się w grupkę i obserwowaliśmy poczynania Chińczyka za kierownicą z lewej strony. Przez to wszystko zapomniałem, że przecież nie mam pakistańskiej wizy. Punkt kontroli imigracyjnej znajduje się dopiero w Sust, to znaczy dwie godziny jazdy w głąb Pakistanu. Jednak pierwszy check-point pojawił się po pół godzinie jazdy. Wjeżdżaliśmy na teren Parku narodowego Kunjerab. Wszyscy musieli wysiąść z autobusu i wpisać swoje dane do książki, w której jedną z rubryk był numer wizy. Cóż było robić, wpisałem tam numer paszportu. Myślę, że strażnikom i tak było wszystko jedno, zwłaszcza że paszportów nie sprawdzali, a i łaciński alfabet znali tylko ze słyszenia…

Sust. Autobus minął drewniany szlaban z napisem “nie przejedzie tędy nikt, kto nie poddał się kontroli!” i zatrzymał się na małym parkingu. Tam na pasażerów czekali celnicy. Obrzucili nas przyjaznym wzrokiem i mówiąc “tourist no problem” dali do zrozumienia, że musimy się udać do Immigration. Łatwo powiedzieć. Ale to Immigration trzeba najpierw znaleźć. Jakiś miejscowy chłopiec prowadził nas krętymi zakamarkami na tyły drewnianego budynku. Na werandzie siedziało dwóch umundurowanych ludzi. Każdy z nich miał na ramieniu naszywkę z napisem Immigration Officer. Hiszpanie byli odprawiani grupowo. Stempelek i do widzenia. Kolej na mnie.

–       Hello mister – uśmiechnął się oficer – dlaczego jesteś taki smutny?

–       Bo ja – zająknąłem się – nie mam wizy…

–       No problem mister – odparł oficer i nie przestając się uśmiechać wbił w mój paszport stempelek, na którym napisał “7 days transit visa”.

–       Welcome to Pakistan – uśmiechnął się drugi. Jesteś głodny? – zapytał i nie czekając na odpowiedź chwycił mnie pod rękę i zaprowadził do knajpy. Jesteś moim gościem. Co za bezinteresowność – pomyślałem podejrzewając jakąś niespodziankę. Ale on znowu czytał w moich myślach. Tu jesteśmy bardziej gościnni niż ci po tamtej stronie przełęczy – zaczął, po czym patrząc mi głęboko w oczy dodał – i bardziej gościnni niż ludzie w Indiach. To był najlepszy dhal jaki w życiu jadłem. Welcome to Pakistan, mister…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u