Chiny – na północ od Huang He – Jarosław Cieśliński

Jarosław Cieśliński

Do Chin wyjechaliśmy w dość oryginalnym składzie: jeden mężczyzna i cztery kobiety. Założyliśmy, że noclegi będą w tanich hotelach, nie będzie szaleństw kulinarnych i komunikacyjnych. Nastawialiśmy się przede wszystkim na spotkanie z człowiekiem, poznanie Chin nie tylko tych z turystycznych folderów.

Koszt wyjazdu

Miesiąc pobytu w Chinach kosztował 328 USD, tj. ok. 11 USD na dzień. Są to koszty liczone bez przelotów do i z Chin, wiz, ubezpieczeń, prezentów itp. a jedynie wydatki poniesione na wyżywienie, noclegi, przejazdy i wstępy w samych Chinach.

Trasa w Chinach

Pekin – Datong – Xi’an – Lanzhou – Xiahe – Lanzhou – Xi’an – Luoyang – Tai’an – Shanhaiguan – Pekin

Planowanie podróży

Korzystaliśmy z ogólnie dostępnych pozycji przewodnikowych, w tym anglojęzycznego wydawnictwa Lonely Planet. Dodatkowo posiłkowaliśmy się Internetem (nieocenioną pomoc uzyskaliśmy na liście dyskusyjnej Travelbitu).

Na miejscu należy bezwzględnie kupić mapy miast z pisownią angielską (dla nas) i chińską (dla Chińczyków). Szczególnie dotyczy to rejonów, w których zamierza się dłużej przebywać, lub których planów nie ma w przewodnikach. Warto wykonać także kserokopie słowniczków polsko – chińskich i angielsko – chińskich. Ksero zrobiliśmy tak, by pogrupować niektóre wyrażenia i szybko móc z rozmówek korzystać m.in. zakładając ich podawanie przez okienka, szczeliny w kasach itp. Należy wziąć pod uwagę fakt, że rozmówek nie czytamy tylko wskazujemy frazy Chińczykom. Tak więc za dużo tekstu może sprowokować Chińczyków do przeglądania całej zawartość książki, a my będziemy tracić czas. Nie planowaliśmy żadnych szczepień (nie są wymagane). Ubezpieczenie (NW i KL) posiadaliśmy w ramach legitymacji studenckiej ISIC (i nauczycielskiej ITIC). Czas podróży: 24 lipca do 24 sierpnia 2005 (w Chinach od 25.07 do 23.08).

Wizy

Informacje dotyczące trudności z otrzymaniem wiz nie potwierdziły się. Wnioski wizowe złożyliśmy w ambasadzie Chin w Warszawie (nie osobiście) wraz z potwierdzeniem rezerwacji biletu lotniczego, zdjęciami i paszportem. Potwierdzenie było bez żadnych pieczątek, zwykła wydrukowana karteczka a właściwie 1/3 kartki zeszytowej. Po 4 dniach otrzymaliśmy jednomiesięczne wizy (cena 100 zł). Ekspresowe (1 dzień) wydanie wizy kosztuje 150 zł

Dotarcie do Chin

Ze względów czasowych wybraliśmy opcję lotniczą. Warszawa – Pekin – Warszawa. Najlepsze warunki oferował Aeroflot. Bilety kupiliśmy poprzez biuro Campus (www.campus.pl). Cena biletu 1750 zł plus 319,43 zł na podatki i opłaty lotniskowe (łącznie 2069,43 zł). Odcinek Warszawa – Moskwa obsługują samoloty LOT-u. W tej samej cenie można było wybrać opcję z lądowaniem w Pekinie i wylot z Szanghaju (lub odwrotnie). Campus także umożliwił nam dość korzystne warunki rezerwacji biletu, którą dokonaliśmy na przełomie kwietnia i maja. Wykupić bilety musieliśmy do 9 lipca. W międzyczasie parokrotnie zmienialiśmy termin i miejsce docelowego przylotu czy wylotu z Chin. Nie robiono nam żadnych problemów w tym zakresie. Jednak na 3 tygodnie przed odlotem były już problemy z miejscami na konkretny termin. W Aeroflocie warunki w klasie ekonomicznej były dobre, maszyny typu Boeing, wyżywienie, piwo i napoje. Międzylądowanie z krótką przerwą w Moskwie.

Waluta

1 Yuan = 8. 021 USD

Wymiany można dokonać właściwie tylko w Bank of China (czynny do 17.00) Trzeba mieć paszport lub ksero paszportu (przekonaliśmy obsługę banku, że ambasada zaleca ksero paszportu). Paszporty oraz większą gotówkę i karty kredytowe staraliśmy się, jeśli było to możliwe trzymać w skrytkach hotelowych. Przy okazji warto zwrócić uwagę na sposób zabezpieczenia tych „sejfów”. Zdarzało się, że za sejf miała służyć szuflada biurka recepcjonistki. Wtedy woleliśmy sami zadbać o naszą gotówkę i karty, trzymając je w tzw. „gaciownikach”, czyli w kieszonce zamykanej na suwak przyszytej do dużej gumki, którą zakłada się jak pasek. W Pekinie w halach targowych bez problemów płaciliśmy dolarami, wydawano nam, w zależności od naszych potrzeb dolary lub juany. Niektóre hotele także przyjmowały dolary i prowadziły wymianę pieniędzy (całodobową).

Dziennik podróży

24 – 25 lipca (Pekin)

Wylatujemy z Warszawy przez Moskwę do Pekinu. Nad ranem 25 lipca docieramy do Pekinu. Lotnisko robi na nas lepsze wrażenie niż to w Moskwie. Robimy jeden błąd. Do wymiany waluty ustawiamy się jeszcze przed celną odprawą. Okazuje się, że od każdej wymienionej sumy płacimy 30 Y prowizji. Po szybkiej i sprawnie przeprowadzonej odprawie, już w głównym holu w okienkach bankowych, operację wymiany walut można dokonać bez prowizji. Płacimy więc frycowe. Chyba ostatnie. Od tego czasu podchodzimy już do wszystkich operacji finansowych z mniejszym pośpiechem. Musimy dostać się do centrum Pekinu (ok. 30 km). Dopadają nas zaraz przy wyjściu z lotniska naganiacze od różnego rodzaju busów i taksówek. Z ostrożnością podchodzimy do proponowanych cen. Za minibusa żądają 200 Y . Jednak my znajdujemy zaraz przy głównym wyjściu z lotniska (od ulicy stoisko koło drzwi) sprzedawcę biletów na autobusy do miasta. Kupujemy bilet za 16 Y i dodatkowo mapę za 4 Y z chińskimi i angielskimi napisami. Zamierzamy udać się na południe Pekinu do hotelu Jinghua Fandian. Wskazujemy przy kupnie biletów okolicę Dworca Południowego i już otrzymujemy informacje jak mniej więcej tam się dostać. A właściwie mniej. Dojeżdżamy do miejsca zwanego Shoping Center (Fangzhuang) na południu Pekinu, ale o kilka kilometrów odległego od naszego hotelu. Jeszcze ufni w możliwość znalezienia taniego hotelu w okolicy (do której zostaliśmy dowiezieni z plecakami) ruszamy od hotelu do hotelu. Bariera językowa i biały kolor skóry powodują, że albo oferuje się nam drogie hotele (biały równa się bogaty), albo odsyła się do następnego hotelu lub wypowiada się nieśmiertelne w Chinach mei you (nie ma). Zwiedziliśmy kilkanaście hoteli, droższych i tańszych. Z pierwszych – my nie chcieliśmy korzystać, w drugich – z nas nie chciano skorzystać, są to bowiem hotele tylko dla Chińczyków. Dopiero po pewnym czasie spędzonym w Chinach nauczyliśmy się sztuki przekonywania obsługi tych hoteli do przenocowania nas, choć nie zawsze się to udawało. Postanowiliśmy dotrzeć więc do hotelu Jinghua Fandian. Lepiej dojechać z lotniska do hotelu Jinghua Fandian trasą biegnącą na plac Tiananmen i przesiąść się przy bramach Qianmen na autobusy linii nr 66 lub 102 dojeżdżające w pobliże hotelu. Po półgodzinnej jeździe od Qianmen należy wysiąść przy obwodnicy (most Yang Qiao), mając po lewej stronie napis McDonald. O właściwy przystanek najlepiej pytać kierowców lub konduktorów. Mówiąc „pytać” mam na myśli pokazywanie mapy lub karteczki z chińską pisownią. Hotel Jinghua Fandian jest położony w południowej dzielnicy, przy trzeciej obwodnicy otaczającej miasto. Jeśli chcemy się do niego dostać i mamy kłopoty z określeniem kierunku dojazdu pytajmy o kolejowy Dworzec Południowy. Od niego jest jeszcze kawałek do hotelu, ale nawet rikszą dojedzie się za 5 Y lub taxi za 15 Y. Hotel robi bardzo dobre wrażenie. Ochrona, marmury i cennik w recepcji z piorunującymi cenami. Dopiero po zapytaniu się o tanie miejsca noclegowe (w zasadzie bez problemów można tu porozumiewać się po angielsku) skierowani zostajemy do części podziemnej hotelu. Tu panuje już globtroterska atmosfera. Pokoje wieloosobowe (6-osobowe) po 25 Y, lub trójki po 30 Y plus kaucja 50 Y od osoby (jeśli nie wspomniano inaczej to ceny zawsze podawane są za łóżko). W pokojach przedsionki na plecaki, czysto, bez robactwa. Toalety (3 oczka) i natryski (3 stanowiska) są poza pokojami. Ciepła woda non stop. Jest całodobowy bar, w którym można zjeść i napić się piwa (3 Y). Internet 10 Y za godzinę (liczą efektywny czas używania). Istnieje możliwość skorzystania z profesjonalnej skrytki – sejfu (kaucja 100 Y za klucz). O kaucjach, które można zostawić w dolarach należy zawsze pamiętać przy opuszczaniu hotelu. W podwórzu jest w trakcie budowy nowe dormitorium dla turystów plecakowiczów. Mają bardzo dobrą informację w języku angielskim (ksero) o komunikacji z i do hotelu. Z hotelu, z telefonu w recepcji można dzwonić za darmo na numery miejscowe (np. w celu rezerwacji biletów). Nie wiemy, czy to norma w Chinach, czy nam się to udawało dzięki uśmiechowi i naszej uprzejmości. Istnieje całodobowa możliwość wymiany waluty. We wszystkich hotelach, pensjonatach, w których spaliśmy, były kontakty do prądu na nasze europejskie wtyczki. Wieczorem udajemy się jeszcze autobusem na plac Tiananmen. Robi on wieczorem wrażenie, choć jest zamykany już o godzinie 22.00. Policja zgania kulturalnie, lecz stanowczo do wyjść z placu turystów i Chińczyków, którzy bawią się szybującymi ponad placem latawcami. Pokręciliśmy się jeszcze po bardzo dużym, otwartym do późnych godzin, targowisku znajdującym się w uliczkach naprzeciw bram Qianmen i ledwo zdążyliśmy na ostatni autobus jadący na południe miasta. Odjazdy ostatnich autobusów są pomiędzy godziną 22.30 a 23.00. W pobliżu naszego hotelu późnym wieczorem bez problemów można zakupić żywność czy zjeść w tanich przydrożnych knajpkach, jak i zrobić drobne zakupy odzieży.

26 – 27 lipca

Zwiedzanie Pekinu. Komunikacja w Pekinie jest dobrze rozwinięta. Punktem zwornym są przystanki przy placu Tiananmen. Stąd można dojechać w zasadzie do każdego punktu miasta. Autobusami (bilet za 1 lub 2 Y) lub metrem (3 Y). Metro jest czynne od piątej rano do północy. Riksze motorowe, rowerowe lub taxi wydawało się nam, że są zawsze. Koszt taxi to 1,2 – 2 Y za kilometr i startowe 10 Y (dokładnie nie pamiętam, ale za startowe można już przejechać dość znaczną odległość). Można również wynająć rower na cały dzień za 10 Y. Szlaki rowerowe w Pekinie i innych miastach są bardzo dobre. Orientację w mieście (dotyczy to większości odwiedzanych przez nas miast) ułatwiają nazwy ulic pisane w transkrypcji pinyin (międzynarodowa, łacińska transkrypcja języka chińskiego). Często podawane na znakach pod pisownią „czysto chińską”. O godzinie 17.00 zamykana jest większość muzeów. Jedynie parki miejskie (płatne ok. 5 Y) (które na pewno warto wieczorami odwiedzić dla atmosfery tworzonej przez ludzi ćwiczących, śpiewających, grających czy całymi rodzinami spacerujących) są otwarte do późnych godzin wieczornych (przeważnie do 22.00). Opera pekińska lub teatry akrobatyczne otwierają swe podwoje przeważnie około 19.00. Hutongi, czyli stare parterowe dzielnice, są w zasadzie bezpieczne. Podczas częstych nocnych powrotów, czy przechadzek starymi zaułkami spotykaliśmy się z życzliwością Chińczyków. A warto je odwiedzić nie tylko dla ich specyficznej atmosfery, ale i z powodu wyburzania ich przez władze chińskie, wstydliwie podchodzące do tej części historii i lubujące się w nowoczesnym wysokościowym rozmachu. Na każdym kroku w chińskich miastach towarzyszą nam bezpłatne toalety. Od toalet typu: dziura w betonie bez żadnych zasłon po toalety, których nie powstydziłyby się europejskie miasta. Sklepiki otwarte są od rana do późnych godzin wieczornych. Jednak taniej jest kupować w wielkich sieciach i na targowiskach. Obowiązuje zasada: czym bliżej do atrakcji turystycznych, tym wszystko droższe. Zwiedzamy: ­ plac Tiananmen – w dzień bardzo zatłoczony, duże grupy powinny ustalić wcześniej miejsca spotkań w wypadku pogubienia się. Na placu rezygnujemy z odwiedzin Mauzoleum Mao Zedonga. Wejście jest za darmo w godzinach od 8.30 do 11.30 (w poniedziałki nieczynne). Ale zapłacić trzeba za tę wątpliwą przyjemność staniem w wielokilometrowej kolejce Chińczyków; ­ Zakazane Miasto (czynne 8.30 – 16.30), do którego wchodzimy przez Bramę Niebiańskiego Spokoju (Tiananmen) z wielkim wizerunkiem Przewodniczącego Mao (można wejść na bramę; płatne). Główne kasy z biletami do Zakazanego Miasta są dalej przed Bramą Południową. Duże kolejki. Ceny: normalny bilet 60 Y (nie chcą honorować ISIC, zniżki tylko dla studentów chińskich). Udaje się nam wywalczyć zniżkę na polskie legitymacje studenckie i płacimy 20 Y. Zabytek ten nie robi na nas aż tak wielkiego wrażenia – panujący tu tłok i upał na pewno się do tego przyczyniają. Można jednak poobserwować ludzi, zaszyć się w mniej uczęszczane kąty i w wyobraźni odbyć podróż do starożytnych Chin; ­ Wzgórze Węglowe (park Jingshan, opłata 5 Y) – sztuczne wzniesienie z Pawilonem Wiecznej Wiosny położone od północnej strony Zakazanego Miasta (wyjście Brama Północną). Roztacza się z niego przepiękny widok na Pekin i położone poniżej czerwone dachy pałaców cesarskich. Przechadzka zacienionymi parkowymi ścieżkami wśród grających cykad będzie wytchnieniem po upale i zgiełku Zakazanego Miasta; ­ Klasztor Lamaistyczny (Yonghe gong) i Świątynię Konfucjusza (Kong miao) – świątynie te z powodu późnej pory oglądamy od zewnątrz (zamykane są o 17.00). Są położone one obok siebie. Tak więc warto zwiedzić je w tym samym czasie. Dojazd do świątyń metrem. Linią niebieską do stacji o tej samej nazwie co Klasztor Lamaistyczny tj. Yonghegong. Po wyjściu z metra już widać przy ulicy potężne mury klasztoru. Powrót można zaplanować hutongami w stronę placu Tiananmen. Warto mieć kompas i trochę poczucia orientacji. Nagrodą jest spacer autentycznymi, odległymi od tłumów turystów chińskimi uliczkami. W pobliżu Zakazanego Miasta na zachód od jego murów są urokliwe, choć pełne turystów, parki.

28 lipca (Datong)

Przejazd z Pekinu (z kolejowego Dworca Zachodniego) do Datongu. Na dworzec po bilety pojechaliśmy poprzedniego dnia. Autobusem nr 741 z hotelu dostajemy się na sam dworzec. Nowoczesny i olbrzymi. Dla turystów zagranicznych jest kasa, choć źle oznaczona. Kasjerka z podstawową znajomością angielskiego. Znajduje się ona na I piętrze. Zaraz za schodami należy skręcić przy skrytkach na bagaże w korytarzyk i dochodzimy do pomieszczenia z napisem „ticket office”. Żadnych kolejek przed kasą. Kupujemy bilet „hard seat” za 31 Y (odjazd pociągu o 10.10 przyjazd do Datongu o 16.41; pociąg nr 213). Należy pamiętać, że autobus powrotny do hotelu nie odjeżdża z ulicy przed dworcem tylko z terminalu znajdującego się na prawo po wyjściu z dworca. Do stacji z hotelu jedzie się około godziny. Autobusy odjeżdżają dość często. Ruszamy do Datongu. Podróż przebiegła bez problemów. W pociągu nie było tłoku, co jest rzadkością w chińskich środkach lokomocji. Dojeżdżamy punktualnie – chińskie pociągi są bardzo punktualne. Na dworcu tego górniczego miasta dopada nas naganiacz (trochę mówił po angielsku). My już mamy wybrany hotel, pomogła nam w tym jedna z relacji podróżniczych zamieszczonych w książce „Przez świat”. Jednak dla zasady dajemy szansę naganiaczowi. Jeśli, oczywiście, proponowany hotel jest blisko. Nic to nas nie kosztuje. Okazuje się, że prowadzi on nas do tego samego hotelu, znajdującego się na prawo po wyjściu z dworca; jakieś 100 m. Kierujemy się na dom w białe (obecnie już szare) kafelki i niebieskie okna. Za domem w skręcamy w prawo w podwórze i idziemy do końca. Tu jest hotel bez nazwy, na drugim piętrze (tylko czerwona tablica z napisem „Hotel”). Obok znajduje się policja. Naganiacz po rozmowie z kierownikiem hotelu podaje nam stawkę 20 Y. Nie zgadzamy się, damy 15 Y. On nie chce o tym słyszeć. Odprawiamy go i sami już dogadujemy się z właścicielem na 15 Y (sadzimy, że można było zejść do 10 Y). Ale zależało nam na czasie. Dostajemy duży, 5-osóbowy, przestronny pokój z telewizorem. Wrzątek jest całą dobę – można było zrobić małą przepierkę. Natrysk z ciepłą wodą (jeden) i toalety są poza pokojami. Warunki są takie sobie, ale nie tragiczne. Hotel przeznaczony jest dla Chińczyków, ale jest czysto w pokojach. Bez robactwa. Obsługa nie robi także wstrętów, jeśli po zakończeniu doby hotelowej (do godziny 12.00) opuszcza się pokój dopiero późnym popołudniem.

29 – 30 lipca

Datong kojarzy się nam z licznymi samoobsługowymi restauracjami na powietrzu; z dużym wyborem tanich dań, które można było sobie nakładać jak w europejskich barach sałatkowych. Ceny dań: 3 Y za warzywa, mięsne ok. 6 – 9 Y. Piwo „ogórkowe” z butelki lub beczki po 3 Y (w sklepie 2 Y). Nazwę piwa przyjęliśmy z jakiegoś tekstu wyczytanego w Internecie, zresztą dość trafną gdyż warzywo na etykiecie piwa do złudzenia przypominało ogórek. Naprawdę jest to rodzaj melona (informacja od Chińczyka). A piwo przypadło nam do gustu. Zwiedzamy: ­ Wiszące Klasztory (Xuankong si). Położony 70 km na południowy wschód od Datongu zabytek mimo niewielkich rozmiarów jest godny polecenia. Przyczepione do stromych stoków góry Heng Shan klasztorne zabudowania, pomimo tłumów chińskich turystów, robią wrażenie. Osobom z lękiem wysokości pozostaje oglądanie świątyni z zewnątrz. Z Datongu do klasztorów można pojechać autobusem, ze znajdującego się bliżej stacji kolejowej starego dworca autobusowego (północnego). Nasz autobus odjechał o godzinie 10.55. Bilet w cenie 22 Y zawierał także obowiązkowe ubezpieczenie, bez którego nie można go kupić. To ubezpieczenie (osobny kwitek) warto zachować. Przy następnych zakupach biletów, na które będzie wymagane to ubezpieczenie można pokazać kwit i twierdzić, że stosowne ubezpieczenie już zostało wykupione. Nam się to udało i to w innej prowincji. Autobus jedzie do Wutai Shan (bilet 50 Y) i zatrzymuje się na chwilę na drodze przy Wiszących Klasztorach. Drugim sposobem, tańszym, jest dojazd do miasteczka Hunyuan, skąd jest 5 km do klasztorów. Można dojść na piechotę lub dojechać stopem. Cena biletów wstępu wynosi 60 Y. Bez problemów uwzględniają zniżkę na ISIC. Płacimy 30 Y. W klasztorach spędziliśmy ponad 2 godziny. Postanowiliśmy wrócić na piechotę (lub stopem) do miasteczka. Ale za bramkami biletowymi zatrzymuje nas naganiacz. Proponuje podwiezienie do Datongu za 25 Y. My proponujemy 15 Y. Początkowo protestował, ale zobaczywszy nasze oddalające się plecy szybko się zgodził. Najpierw samochodem osobowym podwozi nas do miasteczka i tu przesadza na kursujący do Datongu bus. Powrót trwał 2 godziny. Bus najpierw czekał na pasażerów, a później krążył po okolicznych wioskach; ­ groty Yungang. Zdecydowanie ładniejsze i atrakcyjniejsze od grot Longmen koło Luoyang. Tysiące Buddów w grotach i na zewnątrz. Małych i dużych posągów. Mozaika kulturowa Chin i Indii. Tylko widok na północ i dojazd w tle z brudnymi kominami i szybami kopalń nie współgra z pięknem tej okolicy. Dojeżdżamy do grot, jadąc spod dworca kolejowego autobusem nr 4 (1 Y) do dworca Xinkaili (w jego okolicę). Jedziemy do niego około 30 minut przez całe miasto. Najlepiej poprosić kierowcę o pokazanie miejsca, gdzie należy wysiąść. Jest to ulica Xinkai Xiyilu, wysiadamy jak autobus skręci w prawo w tę ulicę. Następnie na rogu po przeciwnej stronie skrzyżowania (koło dworca autobusowego) wsiadamy do autobusu linii 3 (1,5 Y) i po 25 minutach jesteśmy przy grotach. Groty zwiedzamy 3 godziny. Cena biletu wstępu to 60 Y. Zniżka na ISIC (lub inną legitymację studencką) – 30 Y. Powrót do miasta tymi samymi autobusami. Odjeżdżają co chwilę; ­ Mur Dziewięciu Smoków (Jiulong bi). 40 metrowy mur udekorowany jest różnokolorowymi smokami. Wejście 10 Y. My oglądamy go tylko od bramy. Na więcej nie pozwalał nam czas. W Datongu spotkała nas następująca przygoda. Po sutym posiłku w jednej z restauracyjek okazało się, że przedstawiony rachunek odbiegał od naszego wyobrażenia o nim (oczywiście co do ceny). Głośno domagaliśmy się sprostowań – doszło do ostrej wymiany zdań. Każda ze stron w swoim oczywiście języku, my dodatkowo próbowaliśmy się posiłkować słowniczkiem chińskim. Nic to nie pomagało. Chodziło o wartość piwa, które miało kosztować według kelnera 10 Y a według nas 3 Y (a piwa trochę było). Z pomocą przyszedł sąsiad ze stolika obok, z którym przez cały pobyt w restauracji utrzymywaliśmy przyjazny kontakt wzrokowy (a właściwie dziewczyny utrzymywały). Miał on dwie zalety. Umiał trochę po angielsku i okazało się, że jest z tajnej policji (z tym, że legitymacje dyskretnie okazał tylko nam). Poszedł wyjaśnić spór. Powróciwszy oświadczył, że są to droższe piwa i ich cena już taka jest, restaurator na rachunku nas nie oszukał, choć powinien nas uprzedzić o cenie. Ale nic się nie da zrobić. Na smutne westchnienie dziewcząt wrócił do kasy i opłacił za nas cały rachunek, mimo naszych protestów. Powiedział, że chce, byśmy wspominali Chiny z życzliwością. Co spowodowało takie zachowanie? Zmiana polityki władz chińskich przed olimpiadą w Pekinie, odruch życzliwości chińskiego tajniaka, a może urok dziewcząt? Z Datongu chcieliśmy wyjechać pociągiem do Lanzhou (cena biletów 150 Y – „hard seat” i 300 Y „hard sleeper” i 24 godziny jazdy). Jednak pociąg (oznakowany jako K43 i odjeżdżający o godzinie 18.15) nie jechał następnego dnia. Postanawiamy pojechać przez Xi’an (pociąg nr 1675 odjeżdżający o godzinie 16.31 i jadący 18 godziny). Bilety były w następujących cenach: „hard seat” – 70 Y a „hard sleeper” 135 Y, „hard seat” bez rezerwacji – 64 Y. Możemy je zakupić w kasach dopiero jutro (mimo pomocy kolejowej policji, która starała się późną nocą wywiedzieć o najkorzystniejsze dla nas warianty trasy i możliwości zakupu biletów). Następnego dnia, a praktycznie cały dzień próbowaliśmy kupić bilety (z przerwą na zwiedzanie grot). Nie było pięciu biletów „hard sleeper”, ani rezerwowanych „hard seat”. Tragedia. Nie załamywaliśmy się, lecz uparcie negocjowaliśmy. Kasjerka posługiwała się elementarnym angielskim. Najpierw zdobywamy jeden bilet, a skończyło się na trzech. Nawet w biurze CITS, gdzie próbowaliśmy dokupić bilety, już nie byli wstanie nic zdziałać (a ich prowizja za sypialny wynosiła 50 Y). Dwie osoby – czyli ja i jedna z dziewcząt – postanowiliśmy się zmierzyć z przejazdem „hard seat” bez rezerwacji miejsc. Była to „walka o ogień”, prawdziwa corrida, w której my byliśmy bykami skazanymi na zagładę. Dziewczyny z rezerwacją miejsc ruszyły spokojnie do swych wagonów. My bez rezerwacji biegliśmy z tłumem ludzi. Co stawaliśmy w ogonku do i tak już pełnego wagonu to kazano nam iść do innej kolejki do równie pełnego wagonu. W akcie rozpaczy podszedłem do obsługi wagonu i po polsku, angielsku, gestami przekonywałem ją, żeby nas wpuściła bez kolejki. Kontroler sprawdził bilet, zdziwił się, że mamy takie bilety („hard seat”) i gestem pokazał, że w taką trasę powinniśmy jechać sypialnym. Co my robimy przed jego wagonem, dlaczego nie kupiliśmy biletów „hard sleeper”. Też okazałem zdziwienie swoim tu pobytem jednocześnie gestami zachęcając go do pokierowania nami. Udało się, wyrwał on z kolejki jednego ze stojących tam Chińczyków i kazał mu, jak się później okazało, zaprowadzić nas przez przepełniony pociąg do wagonu, gdzie urzędował szef konduktorów (zawsze pierwszy wagon „hard seat”). Mimo tłoku przy jego stanowisku namaszczeni przez poprzedniego konduktora (negocjował posłany z nami Chińczyk) dostajemy bilety na upragnione miejsca sypialne (nasz posłaniec, korzystając z okazji, też dla siebie takie miejsce wykupił). Dopłata do sypialnego wyniosła 84 Y, czyli łącznie zapłaciliśmy tylko o 13 Y więcej niż w kasie. A okazało się, że nasz wagon był bardziej luksusowy. Z klimatyzacją, zasłonami między łóżkami a przejściem, dywanikami, pościelą … Tylko atmosfera była drętwa.

31 lipca (Xi’an)

Jesteśmy w Xi’an. Uderza nas ilość ludzi przetaczających się w okolicach dworca i widok okalających miasto murów obronnych. Postanawiamy najpierw kupić bilety do Lanzhou. Od tego uzależniamy nasze plany co do Xi’an. Jest długa, lecz sprawnie poruszająca się kolejka do kasy. Właściwe okienko wskazują nam (jak zwykle) pilnujący dworca policjanci. Okazuje się, że i na dzisiejszy dzień kupimy bilety do Lanzhou. Chcemy teraz jechać „hard seat” (rezerwowanym). Najpierw proponowano nam pociąg za 90 Y (miał dojechać na miejsce szybciej bo już o godzinie 22.00). Na nasze nieśmiertelne napisane po chińsku „jesteśmy studentami, to jest dla nas za drogie, czy jest coś tańszego” pani w kasie znajduje połączenie za 46 Y (odjazd o godzinie 18.15 a przyjazd o 3.00). Zwiedzamy: ­ taoistyczną Świątynię Ośmiu Nieśmiertelnych (Baxian an) znajdującą się na wschód od murów obronnych miasta. Dojechaliśmy do niej rikszą motorową za 7 Y. Wejście do przycupniętej w dość urokliwym miejscu świątyni tylko 3 Y (nie mieliśmy odwagi już pytać o zniżki). Świątynia ma specyficzną atmosferę. Spokój zaułków, spacerujący mnisi z długimi zwiniętymi w koki warkoczami i przepiękne malowidła obrazujące historię nieśmiertelnych. Warto dyskretnie, bez nachalności podpatrywać mnichów w miejscach, do których nie wiedzie trasa turystyczna. Obok świątyni targ staroci i pseudostaroci. Ceny, jak w całych Chinach, są atrakcyjne dopiero po negocjacjach ze sprzedawcami.

1 – 6 lipca (Xiahe)

O godzinie 3 nad ranem dojeżdżamy do Lanzhou. Nie szukamy hotelu. Cichutko wchodzimy do poczekalni. Postanowiliśmy tu przespać się na karimatach do godziny 6.00 (białym nie sprawdzają biletów). Autobus do leżącego daleko w górach tybetańskiego Xiahe miał odjechać około 7.30 (informacja z Internetu). Dziewczynom udało się nawet umyć włosy (były czyste, przestronne toalety dworcowe). Autobusem nr 1 spod dworca (wychodząc z budynku dworca po prawej stronie są przystanki) jedziemy na autobusowy Dworzec Zachodni (1 Y). Okazuje się, że musimy się przesiąść jeszcze na trolejbus linii 111 (1 Y). Autobus nr 1 jedzie, ale do zachodniego dworca kolejowego. A stamtąd trzeba by się jeszcze cofnąć do autobusowego. Na dworcu próbują nam sprzedać ubezpieczenie (obowiązkowe przy podróży autobusami w tej prowincji). Koszt jego wykupu na 7 dni to 20 Y. Udaje się nam przekonać panią, że mamy jeszcze ważne ubezpieczenie to z Datongu (co prawdę kwit był inny i bez daty, ale z równie dużą pieczątką). Autobus ruszył o godzinie 8.30. Koszt autobusu to 44,5 Y (plus ewentualne ubezpieczenie). Dojeżdżamy do Xiahe częściowo asfaltem częściowo błotnistymi bezdrożami w paskudnej pogodzie o godzinie 15.00. Od następnego roku warunki jazdy mogą ulec zmianie. Trwają dość zaawansowane prace nad nową drogą szybkiego ruchu. Wznosimy się nad poziom 2 900 m n.p.m. Przez pierwsze dni daje o sobie znać brak aklimatyzacji. Ogólne zamulenie, szum w głowie. Nocujemy w Tara Guesthouse. Bierzemy 10-osobowe dormitorium za 15 Y. Jest schludnie, fajna trekkerska atmosfera. Można zrobić przepierkę, ciepła woda w natryskach, co prawda w wyznaczonych godzinach (do 10.00 i od 18.00 do 22.00), ale z pewną tolerancją. Hostel jest pilnowany i położony na granicy dzielnicy chińskiej z tybetańską. Żeby do niego trafić, trzeba główną ulicą Xiahe iść z dworca do końca i na uliczce wzdłuż dużego wybetonowanego rowu granicznego, między tymi dzielnicami skręcić w prawo. W odległości 20 metrów jest brama hotelu. W leżącym przy głównej ulicy hotelu Overseas Tibetan Hotel za łóżko chciano 20 – 25 Y. Hotel z zewnątrz robił dobre wrażenie (był z restauracją), ale toalety i atmosfera jakoś już mniej. Xiahe jest dość drogie, wszędzie widać tybetańskich mnichów i pielgrzymów. Całe miasto podporządkowane jest rytmowi życia klasztoru Labrang lamaistycznej sekty Gelukpy (Żółtych Czapek). Jest to jeden z ważniejszych klasztorów tybetańskich poza Lhasą. Tanio można zjeść właśnie w tej uliczce oddzielającej dwie dzielnice chińską i tybetańską. W tybetańskich knajpkach, szczególnie tej znajdującej się pod napisem „Monastyr, hot shower”. Zwiedzamy: ­ dzielnicę tybetańskich mnichów. Zamieszkuje tu ponad 2000 mnichów w różnym wieku – od sędziwych starców po dzieci. Całość tworzy niesamowitą atmosferę mnisich modlitw, zabaw, kadzideł i klasztornych zabudowań. A to wszystko wkomponowane w przepiękny górski krajobraz i otoczone 3-kilometrową drogą pielgrzymkową z młynkami modlitewnymi poruszanymi przez przybyłych z odległych zakątków tybetańskiej ziemi pielgrzymów i mnichów; ­ poszczególne klasztory. Wstępujemy do klasztornych pomieszczeń. Jesteśmy zapraszani do prywatnych apartamentów. Wystarczy trochę uśmiechu, ukłonów i mnisi także żądni kontaktów z innym światem zapraszają nas w swoje podwoje. Częstują tradycyjną herbatą tybetańską i czymś na kształt chałwy, którą sami zrobiliśmy z podanych półproduktów. Modlitwy rozpoczynają się o godzinie 4 rano i po 16.30. Warto wtedy podejść do głównego klasztoru (Labrang), by siedząc na progu świątyni wsłuchać się w buddyjskie mantry. Należy tylko pamiętać o latarkach, ciepłym okryciu i prześledzeniu trasy w dzień, by nie pogubić się w ciemnościach i krętych uliczkach mnisiej dzielnicy. Noce w Xiahe są bardzo zimne a i w dzień trzeba pamiętać o ciepłej odzieży, szczególnie kiedy zajdzie słońce. Zwiedzanie klasztorów, poza głównym, jest bezpłatne; ­ jaskinię White Rock – dojazd samochodem. Proponują nam w hotelu samochód terenowy za 60 Y od osoby, my jednak zatrzymujemy taxi mini wan (na 6 osób) i za 140 Y mamy go na cały dzień dla siebie. Jedziemy do jaskini leżącej za zielonymi łąkami – Graslandami, wysoko w górach ponad 2 godziny jazdy na wschód od Xiahe. Bilet do tej świętej jaskini, pilnowanej przez mnichów kosztuje 15 Y (targujemy na 10 Y). Głównie tybetańscy mnisi odbywają tu pielgrzymki (nie spotkaliśmy żadnego turysty). Jaskinie zwiedza się ponad 1 godzinę ze świeczkami (chyba, że się ma swoje latarki). Jest horyzontalna, choć są miejsca niebezpieczne, zabezpieczone jedynie wątpliwej jakości linami. Trzeba się także przeciskać pomiędzy skalnymi szczelinami, zaciskami i kominkami. Tu X Panczenlama odcisnął swoją stopę, a w ciemnościach jaskini rosną też zboża; ­ dzielnicę muzułmańską, między innymi meczet (udaje się nam wejść na minaret). Powrotny bilet do Lanzhou na następny dzień można kupić w kasach dworcowych dopiero po godzinie 12.00. Autobusy odjeżdżają o godzinach 6.30 i 7.30. Początkowo bilet miał kosztować 44 Y, ale po przedstawianym już wyżej zdaniu o studentach, i drożyźnie cena spada do 32 Y. Nie kontrolują ani nie próbują wciskać nam ubezpieczeń. W powrotnej drodze psuje się nasz autobus, dlatego do Lanzhou dojeżdżamy dość późno. Poszukujemy hotelu. Wszystkie są drogie lub chcą dać nam taniej pokój, ale bez natrysku. Hotele dla Chińczyków są na lewo od wyjściu z dworca kolejowego, ale nie chcą przyjmować obcokrajowców. Znajduję wreszcie hotel dla Chińczyków (Wang You) przy głównej ulicy Tianshui Lu (po lewej stronie ulicy, idąc od dworca), który nas przyjmuje. Są tu dobre warunki i jest przestronnie. Tylko natrysk jest cztery piętra poniżej naszych pokoi (z okien hotelu widać po drugiej stronie ulicy hotel Bauhinia). Cena 100 Y za naszą całą piątkę (tradycyjnie 100 Y jako depozyt za klucz). Kupiliśmy także bez problemów bilet „hard seat” do Xi’an za 46 Y („hard sleeper” kosztowałby 94 Y). Wyjazd o godzinie 9.51 przyjazd o 19.30.

7 – 11 lipca (Xi’an – Luoyang)

W Xi’an śpimy blisko dworca kolejowego w suterynach hotelu Shang De znajdującego się na ulicy o tej samej nazwie. Pokoje trzy- i dwuosobowe po 24 Y (wytargowane z 30 Y). Kaucja za elektroniczny klucz – 50 Y. Cały czas jest ciepła woda w natryskach. Oczywiście natryski i WC poza pokojami. Jest czysto choć ściany już brudnawe ze śladami komarów, których nie zaobserwowaliśmy. Jest dobry sejf w recepcji. Należy podkreślić, że w Chinach w dużych miastach jest bardzo dużo barów McDonald’s i KFC. Co jakiś czas dla złamania smaków chińskich potraw odwiedzaliśmy je. Zwiedzamy: ­ Muzeum Terakotowej Armii. Autobus 306 (5 Y) odjeżdża z ulicy (placu) znajdującego się na lewo za murem obronnym zaraz przy dworcu (koło poczty). Zawsze tam czeka duża grupa turystów. Do autobusów, trzeba się pchać, inaczej można się nimi nie zabrać. Bilet do muzeum kosztuje 90 Y (nie uwzględniają żadnych zniżek). Jednak my weszliśmy za darmo, a to za przyzwoleniem głównego managera muzeum, z którym zażądaliśmy widzenia, chcąc mu przekazać nasze zdanie na temat dyskryminacji studentów polskich (studenci chińscy mieli zniżki). Menager życzliwie odniósł się do naszej ustnej petycji. Muzeum należy zobaczyć choć, mówiąc młodzieżowym slangiem, „nie powala z nóg”. Bronić się należy przed nachalnością licznych sprzedawców pamiątek; ­ parki Xi’an, znowu, jak w Pekinie, podpatrując ludzi. Tu, zaskoczenie, widzimy Chińczyków wyprowadzających na spacery swoje ptaszki w klatkach. Z Xi’an jedziemy pociągiem o godzinie 16.40 do Luoyang. Bilet kolejowy kupiliśmy bez problemów za 28 Y. Na miejscu jesteśmy o godzinie 22.20. Jest noc, ale i tu zaraz pojawiają się hotelowi naganiacze. Ci z Luoyang są w jakiś służbowych mundurach. Zaprowadzają nas do kilku hotelików na prawo po wyjściu z dworca. Właściwie był to jeden budynek z niezależnymi hotelikami. Mieścił się za dużym parkingiem dla autobusów (drzwi wejściowe do naszego hoteliku były umieszczone skrajnie w prawej części budynku; przy płocie kolejowym). Cena wynegocjowana, po licznych targach i po zmianie naganiaczy (ale cały czas będąc w obrębie wspomnianego już budynku) wyniosła 20 Y (plus 50 Y depozyt za klucz). Postawiliśmy jednak warunek. Pokoje dwu- i trzyosobowe z łazienkami i klimatyzacją. Takie bowiem widzieliśmy w tych hotelikach i czuliśmy, że uda się nam je zdobyć. Udało się to, co prawda, dopiero po wykwaterowaniu zajmujących je Chińczyków. Zwiedzamy: ­ groty Longman. Groty wykute w skałach po obu stronach rzeki Yihe. Sceneria, w jakiej się one znajdują jest wspaniała, choć rzeźby same w sobie robią mniejsze wrażenie niż te z Datongu, może poza jedną największą Buddy. Dojazd autobusem linii 81 (1 Y) rozpoczynającym kurs z przystanku na lewo od dworca kolejowego, a kończącym na pętli jakieś 15 minut pieszo od grot (jedzie się około 1 godziny). Bilet do grot kosztuje 80 Y (studencki 40 Y); ­ klasztory Shaolin. W zamian za znalezienie nam noclegów naganiacze liczyli na wykupienie przez nas wycieczki do klasztorów. W związku z tym, że proponowana przez nich cena (30 Y) nie odbiegała od kursu zwykłym autobusem (tam i z powrotem) zgodziliśmy się. Dodatkowo jesteśmy obwożeni po dwóch jeszcze klasztorach (ciekawych) leżących w górach Song Shan. Całość trwa od godziny 8.30 do 18.30. Koszt biletów do Sony Yang Academy klasztoru konfucjańskiego – 30 Y (płacimy po ostrych negocjacjach bilet studencki za 15 Y), a do Świątyni Zojiu Peak normalny bilet kosztuje 25 Y (tu nie mieli studenckich), ale zgodzili się sprzedać 2 bilety, na które wejdą 4 osoby. Wreszcie Shaolin. Miejsce robi olbrzymie wrażenie nie tylko poprzez klasztory, ale i rzesze ćwiczących; starszych i przede wszystkim młodszych zwolenników kung fu. Wchodzimy bez biletów (cały bilet kosztuje ok. 100 Y). Obeszliśmy bramki od prawej strony przez bloki mieszkalne dla ćwiczących. Opłaty są także za wejścia do poszczególnych klasztorów i na pokazy walk. Jakoś udawało się nam przekonać bileterów, że nie powinniśmy płacić.

12 – 13 lipca (Tai Shan)

Z Luoyang nie udało się nam kupić biletów (z rezerwacją miejsc) ani w kierunku Morza Żółtego, gdzie zamierzaliśmy się dostać, ani do Pekinu. W końcu przy pomocy naszych naganiaczy kupujemy bilet na autobus sypialny do Janin, skąd udajemy się na świętą górę taoistów Tai Shan (cena biletu – 150 Y). Wyruszyliśmy o godzinie 19.00 poprzedniego dnia. Noc w przykrótkich choć czystych kojach sypialnych nie należała do udanych. Mieliśmy poodbijane nerki od ciągłego podskakiwania autobusu na wybojach, ale cieszyliśmy się, że jedziemy do przodu. Dojeżdżamy do głównego dworca autobusowego w Janin o godzinie 5.30 rano. Przesiadamy się zaraz o 6.30 na busa jadącego do miasta Tai’an, leżącego u podnóży naszej świętej góry. Za bus płacimy 13 Y (znowu użyliśmy zwrotu o studentach itd.). Autobus, który miał wyjeżdżać o 6.00 był droższy, kosztował 20 Y. Po półtorej godzinie jazdy jesteśmy na miejscu. Autobusem nr 3 dojeżdżamy do Bramy Daizong. W jej okolicy miały być tańsze hotele. Jednak najtańsze dwójki po godzinnych negocjacjach kosztowały 80 Y za pokój (zeszli z 400 Y). Z tym, że dwójki luksusowe. Hotel oferował prawie wszystko – od mydełek, ręczników po klapki jednorazowe itp. Nie chciało się nam już szukać, więc postanowiliśmy wziąć jedną dwójkę, ale z możliwością pełnego jej wykorzystania przez 1 noc i 2 dni (w Hotelu Sust). Zostawiliśmy w pokoju hotelowym nasze bagaże, chwilę odpoczęliśmy i po kąpieli o godzinie 19.30 ruszyliśmy zdobywać górę. Wysoką na 1545 m i z 6660 schodami. Liczyliśmy na bajeczne, opiewane w książkach, wschody słońca nad Morzem Żółtym. Wejście jest płatne – 40 Y (tak jak dla chińskich studentów; udaje się nam je wykupić). Raczej nie ma możliwości obejścia bramek, bilety są bowiem kontrolowane ponownie na punktach pośrednich. Idziemy oświetloną na początku drogą, w strasznej duchocie i wilgotności. Do tego okazało się, że chcąc uniknąć dziennych upałów, bardzo dużo Chińczyków również idzie nocą. Powyżej 1000 m temperatura już spada, jest zimno, wietrznie i mokro. Na szczycie, na który docieramy o godzinie 2 w nocy można za 5 Y wypożyczyć wojskowe szynele. Kładziemy się, jak większość w zaułkach znajdujących się tu świątyń. Z tym, że my mieliśmy karimaty i śpiwory. Dosypiamy do godziny 5.00. I ruszamy z rzeszą pielgrzymów na szczyt zobaczyć ten legendarny wschód słońca. Otaczały nas jednak gęste chmury i tylko raz na chwilę, pomiędzy chmurami przebłysły słoneczne promienie. Cóż, latem statystycznie tylko 8 dni jest słonecznych. Ale mimo wszystko, warto był wejść na górę. Wejść dla tej wspanialej przyrody, ludzi i budowli mijanych po drodze. Nie zapominając o nagrodzie w postaci nieśmiertelności. Każdy bowiem, kto przekroczy stanowiący wrota do szczytu Łuk do Nieśmiertelności, osiągnie ten stan. O godzinie 12.00 byliśmy już na dole. Bierzemy prysznic, pakujemy się i udaje się nam kupić bilety „hard seat” do Tianjin (w hotelowym biurze turystycznym), skąd zamierzamy przesiąść się na pociąg do Shanhaiguan. Jedynego miejsca gdzie Mur Chiński schodzi do Morza Żółtego. Bilety były trudno osiągalne. Na bezpośrednie połączenie należałoby rezerwować miejsca na 5 dni wcześniej. Cena biletu 63 Y i prowizja dla biura 10 Y. Będziemy jechać „soft seatem”. Ruszamy o 22.30 i na miejscu jesteśmy o 3.36 nad ranem. Okazuje się, że również w wyższej klasie pociąg jest pełen ludzi. Jest potwornie ciasno, ale przynajmniej siedzimy.

14 – 17 lipca (Shanhaiguan)

Dojechaliśmy do Dworca Zachodniego, a w stronę morza odjeżdżają pociągi z Dworca Głównego. Nie mam mapy miasta. Jest środek nocy. Wilgotno i masę taksówek przed dworcem. Również o takiej porze udaje się nam spotkać Chinkę posługującą się w elementarnym stopniu angielskim. Ona i miejscowy policjant pomagają nam w negocjacjach z taksówkarzami. Udaje się nam wytargować minibus na 6 osób za 15 Y. Taksówki osobowe musielibyśmy wziąć dwie i to po 20 Y. Na dworcu kolejowym za pierwszym podejściem nie było biletów. Jak ponownie zapytaliśmy o bilety, okazało się, że są – po 47 Y. Trudno czasami było nam zrozumieć chińską logikę. Ważne jest, żeby nie poddawać się w dążeniu do celu. Wyjeżdżamy do Shanhaiguan o godzinie 11.29 i już po 3 godzinach byliśmy nad morzem. Pociąg, piętrowy „soft seat” – pełny, jak to w Chinach. Shanhaiguan. Zamieszkujemy w hutongu za starymi murami miejskimi. Do jednego z opisywanych w przewodniku Pascal hoteli dowozi nas taxi (5 Y). Tu nie było już przyzwoitych miejsc. Oferowano nam paskudną czwórkę na pięć osób bez dostępu do natrysków w cenie 80 Y. W samym hutongu ciężko było o hotele czy pensjonaty. Jedyny większy hotel Jingshan Binguan oferuje tylko droższe miejsca (200 Y za całą dwójkę). Inne, poza wspomnianym już Jiguan Zhaodaisuo, są pozamykane. Wyruszyliśmy na poszukiwanie noclegów. Pomagają nam w tym miejscowi, chętnie podejmując się roli przewodników. Wreszcie znaleźliśmy pensjonacik. Koło poczty, jeśli wchodziłoby się przez Bramę Południową to skręcamy w prawo za sklepem z wędkami. Naprzeciwko wejścia do lokalnego pensjonatu mała szkoła. Wygląd z zewnątrz nieciekawy, WC tragedia, natrysk znośny (przy odpowiednim operowaniu licznymi kurkami była nawet ciepła woda). Pokoiki z portretami Przewodniczącego Mao przestronne i bez robactwa. Cena łączna – 80 Y za dwu- i trzyosobowy pokój. Gospodyni na początku wydawała się mocno nieprzystępna ale później zmieniliśmy o niej zdanie. Przy halach targowych są restauracje, w których można zakosztować świeżych owoców morza. Wszystkiego co się wyławia z morza od potężnych krabów po maleńkie krewetki czy wodorosty. W hutongu knajpki kuszą wspaniałymi smażonymi bakłażanami (po 8 – 10 Y) i pierożkami (12 Y za 30 szt.). Zwiedzamy: ­ hutong otoczony murami obronnymi z tradycyjnym chińskim targowiskiem i ciasnymi zaułkami. Miasto wbrew sugestią przewodnika Pascal jest mocno rozbudowane poza stare mury obronne (brzydka socjalistyczna zabudowa); ­ plażę położoną pod murami twierdzy Głowa Starego Smoka – Laolongtou (wejście 50 Y, studencki bilet 30 Y). Tu dochodzi Mur Chiński do morza. Oczywiście wykorzystujemy też czas na kąpiel morską. Morze i plaża są dość czyste. Dojechać nad morze położone około 5 km od centrum najlepiej rikszami za 5 Y, można także tu pokusić się o noclegi przy plażach. Ale nic nie zastąpi atmosfery hutongu; ­ Rogate Wzgórze (Jiao Shan). Miejsce, gdzie najlepiej widać schodzący z gór Mur Chiński. Odległe ponad 3 km od miasta. Dojechać tu można taxi lub rikszami motorowymi (5 Y). Bilet na wyremontowaną część muru kosztuje 15 Y (studencki 10 Y). My ruszyliśmy na część niewyremontowaną i tą droga udaliśmy się w trasę murem pamiętającym jeszcze zamierzchłe czasy i nietkniętym rękoma współczesnego człowieka. Ruszyliśmy w stronę morza.

18 – 23 lipca (Pekin)

Odjeżdżamy z Shanhaiguan. Kupujemy bilety „hard seat” bez rezerwacji. Jedyne bilety do Pekinu, jakie były możliwe do dostania. O godzinie 8. 30 wyruszamy w czterogodzinną podróż do Pekinu. Podróż zamykającą pętlę naszej trasy po Chinach. Pociąg zatłoczony, ale po godzinie udaje się nam znaleźć miejsca siedzące. Dojeżdżamy do Dworca Głównego w Pekinie. Staramy się dostać do naszego hotelu. Jeszcze dajemy się podejść naganiaczowi, który kusi nas ofertą hotelu będącego bliżej Tiananmen. Zawozi nas do niego. Wyglądał on gorzej niż na zdjęciach naganiacza. Rezygnujemy i jedziemy do naszego hotelu. Bierzemy pokoje 3-osobowe po 30 Y. Czas w Pekinie chcemy przeznaczyć na zakupy i dalsze zwiedzanie. Zwiedzamy: ­ cesarski Pałac Letni (Yiheyuan). Spod hotelu dojeżdżamy pod sam park pałacowy autobusem nr 732. Cena biletu za przejazd 6 Y, ale i odległość znaczna (17 km na północny zachód od centrum). Jedziemy tam 2 godziny. Wchodzimy na bilet bez opcji zwiedzania wszystkich obiektów. Cena normalna to 30 Y, udaje się stargować na studencką za 15 Y. Jeśli chcemy bilet z pełną opcję, to opłata wynosi 50 Y (wtedy jest trudniej wytargować zniżkę). Poszczególne obiekty kosztują dodatkowo od 5 Y do 10 Y. Ale nie warto wchodzić do wszystkich. Rejs statkiem na drugą stronę jeziora kosztuje od 8 – 10 Y; ­ Świątynię Niebios (Tiantan) – olbrzymi park i świątynię o charakterystycznych owalnych kształtach uwidocznionych na wielu folderach i chińskich produktach. Wejście do parku kosztuje 15 Y. Udaje się nam wynegocjować cenę jak dla studentów chińskich – 8 Y. Jest to cena za bilet bez możliwości zwiedzenia parkowych obiektów. Za całościowe zwiedzanie cena wynosi 35 Y. Jeśli chcemy kupić bilet tylko do niektórych obiektów to płacimy po 20 Y za każdy zwiedzany obiekt. Ale nie warto wchodzić do wszystkich. Słabe wystawy, a do tego główna świątynia jest zamknięta z powodu remontu i obłożona dookoła paskudnymi rusztowaniami. Obok parku, wychodząc Bramą Wschodnią, jest hala targowa Targu Perłowego (Hongqiao); ­ Muzeum Historii Naturalnej. Nowoczesne godne polecenia muzeum od prehistorii po współczesność. Świat dinozaurów, zwierząt, insektów, ryb i człowieka. Jedynie na ostatnim piętrze ekspozycja tylko dla odpornych. Ludzkie płody, części ciała, zwłoki pozbawione skóry lub rozprute w celu pokazania anatomii człowieka. Bilet wstępu normalny – 30 Y, a studencki 15 Y (bez problemów uznają legitymacje). Otwarte do godziny 17.30. Znajduje się w pobliżu Świątyni Niebios; ­ teatr akrobatyczny, a właściwie oglądamy pokazy akrobacji w Teatrze Akrobatycznym Tianqiao znajdującym się na przepięknym placu o tej samej nazwie. Po przedstawieniu, na które udało się nam wejść za darmo (bilet tak ponad 50 Y), po miłej rozmowie z szefem teatru, oglądaliśmy jeszcze na placu pokaz „światło i dźwięk” z grającymi fontannami. Plac jest wypełniony fontannami i ciekawymi rzeźbami przedstawiającymi mistrzów akrobacji. Na lotnisko dostajemy się autobusami lotniskowymi spod biur CAAS koło Xidan (mieści się na ulicy odchodzącej na zachód z placu Tiananmen). Autobusy kursują co pół godziny. Dojazd do lotniska zabiera jedną godzinę. Bilety kupujemy w kasie obok parkingu autobusów w cenie 16 Y. Taksówka na lotnisko kosztowałoby ok. 100 Y, ale w przypadku stania w korkach może cena dojść i do 300 Y (za stanie w korkach również się płaci). Do biur CAAS z hotelu dostajemy się autobusem linii 603. Na lotnisku odprawa paszportowa przebiega bezboleśnie. Jedynie przy ważeniu plecaków, trzeba było uważać na nadbagaż. Poprosiliśmy o zważenie bagażu całej grupy i mimo protestów obsługi „gorliwie pomagając”, rzuciliśmy wszystkie plecaki w nieładzie na taśmę – wagę. To zachwiało dokładnością pomiarów. Służby celne nie pozwalają w bagażu podręcznym wywozić zamkniętych napojów. Każą otwierać i wszystko obwąchują. Otwarte napoje pozostaje już tylko wypić lub jak to robiła większość odstawić na wieczny depozyt. Szczególnie alkoholi jest żal. W bagażu głównym alkohol został przewieziony bez problemów. Nie żądano od nas 90 Y opłaty lotniskowej. Już od paru osób pozyskałem informację, że także jej nie uiszczali.

Przykładowe ceny różnych produktów

Piwo ……………………………2 Y (restauracje 3 Y),

Woda (1,5 l)…………………… 1 Y,

Coca cola (puszka)……………. 1,75 do 2 Y,

Coca cola (0,5 l)……………….. 2,5 do 3 Y (restauracje 4 Y),

Napój herbaciany (0,5 l)……… 3 Y (restauracje 4 Y),

Miseczka warzyw np. z tofu……. 3 do 5 Y,

Smażony ryż…………………… 3 Y,

Szaszłyki małe………………… 1 Y,

Miska makaronu z warzywami… 1,5 Y,

Placek nadziewany warzywami.. 0,5 do 1 Y,

Bułka z mięsem………………… 5 Y,

Smażony ryż z mięsem………… 5 Y,

Chleb (bułkowy)..……………… 2 Y,

Pierożki z mięsem (duże porcje).. 5 do 14 Y

Pierożki z warzywami (jw.)……. 3 do 10 Y,

Frytki w McDonalds…………… 5 Y,

Hamburger (jw.)……………….. 5 Y,

Pomidory (4 szt.), ogórek, papryka (2 szt.)…… 2 do 3 Y,

Dania mięsne (owoce morza) w restauracjach… od 14 Y (przeważnie),

Bakłażany smażone……………… 8 do 10 Y,

Zupki w pudełkach (do zalania)…. 4 do 5 Y,

Lody…………………………….. 1 Y,

Kukurydza gotowana na ulicy…… 1 Y,

Papierosy………………………… 4 do 10 Y,

Podróbki dobre do wykorzystania także w trakcie podróży:

Goretex kurtka North Face + spodnie….. 35 USD (sama kurtka – 17 USD),

Windstopper (bluza North Face)……… 10 USD,

Zegarki na rękę (Omega, Rolex)……….. 15 Y.

Praktyczne rady przydatne przy podróżowaniu po Chinach

Zniżki: kiedy nie są ogólnie dostępne, radzę być uprzejmym, lecz stanowczym. Nie dawać się zbywać informacją mey you (nie ma). Pokazywać legitymację ISIC lub inne legitymacje. Wskazując przy tym na różne pieczątki i loga na legitymacjach, dużo należy mówić. Niekoniecznie w języku angielskim, nasi adwersarze albo mówią słabo w tym języku, albo w ogóle. Więc nie ma różnicy, w jakim języku mówimy. Po chińsku i tak nie potrafimy się skomunikować. Nie pozwólmy, żeby napierający tłum zepchnął nas na bok kolejki. Naszym atutem jest upływający czas. Można zawsze poprosić o kontakt z kierownikiem czy dyrektorem. W Xi’an w Muzeum Terakotowej Armii dopiero po spotkaniu z managerem muzeum wpuszczono nas (i to za darmo). Podstawowym narzędziem do uzyskania zniżki jest fraza wypisana na karteczce w języku chińskim i okazywana w kasach biletowych (kolejowych, autobusowych, muzeów …): „jesteśmy studentami, to jest dla nas za drogie, czy jest coś tańszego”. Można ją skopiować z przewodników lub poprosić o jej napisanie anglojęzycznego Chińczyka. Raczej na pewno ułatwi nam to negocjacje, także przy dokonywaniu innych zakupów. Często przy zakupie biletów kolejowych po pokazaniu tej karteczki cena się zmieniała, proponowano nam przejazd tańszy, np. o innej godzinie. Dodatkowo posiłkowaliśmy się miłym rozbrajającym uśmiechu i spojrzeniem wołającym o pomoc (nie mówiąc o czterech dziewczynach!). Na legitymację pilota wycieczek, przewodnika wchodziłem w zasadzie wszędzie za darmo (także w innych państwach wypraktykowana zasada). Okazywałem legitymację i karteczkę zeszytową z chińskim napisem „jestem przewodnikiem, powinienem wejść za darmo”. Tylko w Muzeum Terakotowej Armii nie chciano jej respektować. Ale wspomniany wyżej menager sprawę wyjaśnił.

Wyżywienie, zakupy: kuchnię w Chinach od europejskiego wzorca odróżnia i odczuwanie smakowe, jak i sposób przyrządzania posiłków. Chińczycy w zasadzie jedzą wszystko; co rośnie i żyje na lądzie, w wodzie i pod ziemią. Należy więc uważać na to, co się zamawia. Szczególnie w miejscach, gdzie nie ma menu w języku angielskim. Najbezpieczniej (a w zasadzie bez niespodzianek) można zamawiać posiłki, które widzimy. Możemy zawsze wejść do kuchni lub palcem pokazać posiłek sąsiadów. Nie należy liczyć na gusty kulinarne Chińczyków. Jeśli nie znamy dania, nie możemy go odcyfrować z karty, raczej nie prośmy o specjalność zakładu, o posiłek, który nam kelner poleca. Możemy się bowiem zdziwić. Ich smaki, wygląd posiłku znacznie odbiegają od naszych. Przy eksperymentach lepiej nie zamawiać drogich dań. Nie dość, że w brzuchu pusto, to jeszcze i w kieszeni. Dobrą rzeczą jest kupowanie posiłków w grupie. Porcje są duże. Jedna na dwie osoby wystarczy. Możnaj wziąć jedną porcję i poprosić o podanie na dwóch talerzach. Zapłacimy za jedna porcję a najczęściej podadzą więcej potrawy na talerzu. Po rozdzieleniu jednej porcji „smutno” wygląda mała połówka na dużym talerzu. Raczej więc trochę dodadzą. U ulicznych sprzedawców, w knajpkach należy wyraźnie przed otwarciem towaru czy jego konsumpcją ustalić cenę. Bariera językowa sprawia, że niekoniecznie cena, która wydawała się nam wcześniej uzgodniona jest ceną końcową (nas satysfakcjonującą). Zasada: pokaż wyliczone pieniądze czy napisz cenę na kartce, obowiązuje. I należy pamiętać: dopóki pieniądze ty trzymasz w ręku dopóty jesteś panem sytuacji! W restauracjach można zapisać sobie ceny posiłków na kartce (ostentacyjnie przy kelnerze). Piwo. Uważajcie, piwo kosztuje 2 Y, a w restauracjach 3 Y (0,6 litra). Jeśli podają piwo w butelkach półlitrowych, to będzie to najczęściej piwo, które kosztuje 10 Y (dla cudzoziemców). Mówią, że lepsze. Ale po degustacjach cena do smaku aż tak nie przystaje. Zakupy w Pekinie najlepiej zrobić na Targu Perłowym (Hongqiao). Hala jest pełna tanich pereł i innych wyrobów, m.in. podróbek ubiorów z goretexu. Jednak najlepszymi miejscami na zakupy są: targowisko uliczne koło Qianmen i słynny Silk Market (należy koniecznie się targować i obejść parę stoisk dla porównania cen). Leży on na ulicy Jianguomenwaiv Dajie wychodzącej na wschód od placu Tiananmen. Dojazd metrem do stacji Yonganli (pierwsza stacja od krzyżówki linii metra) lub autobusem. Jest on otwarty do godziny 21.00. Market rozpoznamy po znajdującym się obok niego budynku z wieżą zegarową. Trochę dalej jest areał dzielnic ambasad (w tym ambasada Polska). Polecam jeszcze odwiedziny na targowisku staroci (pchlim targu) Panjiayuan otwartym tylko w soboty i niedziele od godziny 6.00 do 15.00. Leży on przy trzeciej obwodnicy od strony południowo wschodniej Pekinu. Targowanie się jest nieodzowny element pobytu w Chinach. Targujemy się o wszystko poza może komunikacją publiczną. O noclegi, wyżywienie, przede wszystkim na wszelkiego rodzaju bazarach. Zasada obowiązująca to: podzielić podaną cenę przez 3 i odjąć od tego połowę. I może nie przepłacimy. Podstawą jest też wcześniejszy wywiad cenowy. Nawet u przygodnie spotkanych anglojęzycznych Chińczyków. Druga zasada targowania się to: towar kosztuje tyle, za ile chcą ci go sprzedać. Nie ma śmiesznych cen przez nas proponowanych (czyli za niskich), co najwyżej są nietrafione.

Komunikacja: komunikacja miejska jest dość dobrze rozwinięta, choć napisy na przystankach w języku chińskim („krzaczki”) bardzo utrudniają orientację. Należy kupić mapę z trasami autobusów lub napisami w języku chińskim i stosować zasadę „koniec języka za przewodnika”. Podbiegając do kierowców autobusów, ważne jest, żeby to zrobić od strony ulicy (w nocy nieodzowna latarka oświetlająca mapę). Ustrzeżemy się wtedy przykrej niespodzianki zablokowania nas przez tłumy pasażerów napierający na wejście, kiedy okaże się, że autobus jedzie w innym niż chcemy kierunku. Autobusy kosztują w zasadzie od 1 do 2 Y. Te droższe są z klimatyzacją. Bilety kupujemy na 3 sposoby. W zależności od autobusu. U kierowcy lub u konduktora – wydają nam wtedy drobne lub wrzucając odliczone pieniądze do puszki przy kierowcy. Jeśli nie mamy drobnych, mamy pewien kłopot. Dwukrotnie miejscowi opłacili przejazd naszej grupy, nie można było nigdzie wymienić banknotu 100 Y. Nie znając naszego przystanku końcowego, warto stanąć w pobliżu konduktora czy kierowcy (w zasięgu ich wzroku). Wcześniej informujemy ich (przy pomocy mapy lub chińskiego napisu) o celu naszej podróży. Parokrotnie zdarzało się nam, że konduktorzy zatrzymywali przejeżdżający obok autobus lub wskazywali nam konkretny przystanek, by ułatwić naszą przesiadkę. Pociągi – podróżowaliśmy głównie klasą „hard seat”. Każdy dworzec jest dokładnie pilnowany. Wejście do nich następuje po okazaniu biletów i po każdorazowej kontroli; prześwietleniu bagaży. Kasy są najczęściej w innym miejscu niż olbrzymie poczekalnie. Na dworcach są całodobowe przechowalnie bagażu za 5 Y. Jest czysto, przestronne toalety (można się bez obaw umyć). Są wydzielone strefy odjazdów (poczekalnie) dla każdego pociągu. W Lanzhou, Tianjin, do których przyjechaliśmy późno w nocy nocowaliśmy na karimatach w poczekalni. Nikt, łącznie z ochroną (a dworce są monitorowane), nie robił nam z tego powodu wstrętów. Do turystów (obcokrajowców) podchodzą z mniejszą restrykcyjnością. Co najwyżej poproszą o przejście do innej strefy – poczekalni. Nawet bez biletów bez problemów wchodziliśmy na dworce. Na uwagi obsługi co najwyżej miło się uśmiechaliśmy, kłanialiśmy się i grzecznie dziękowaliśmy, bariera językowa im również uniemożliwiała skuteczne informowanie nas o zakazie itp. Na każdym dużym dworcu kolejowym znajdowaliśmy albo kasę, gdzie troszkę ktoś rozumiał po angielsku, albo życzliwego, najczęściej młodego człowieka operującego tym językiem, który nam pomógł. Problem mentalny występuje u Chińczyków w momencie, kiedy staramy się odbyć podróż odbiegającą od standardów, np. z nietypową przesiadką. Także wówczas, kiedy już nie ma biletów na bezpośrednie połączenie, a my chcemy dostać się inną trasą, z przesiadkami. Nie mogli tego zrozumieć. Ważne jest posiadanie w głowie „mapy terenu” i podpowiadanie im w tych sytuacjach różnego typu rozwiązania. Jeśli nie ma biletów w kasie, to są następujące wyjścia: oczekujemy przy okienku lub co jakiś czas (podany przez kasjera) przychodzimy zapytać się, czy zwolniło się miejsce w pociągu (każde miasto ma przypuszczalnie jakąś pulę biletów); jest to metoda czasochłonna, lecz ileż to przy tej okazji można nawiązać znajomości z uczynnymi Chińczykami. Druga metoda to udać się do biur turystycznych (CITS), nieraz znajdują się na dworcach i tu z prowizją kupić bilet. Trzecia metoda to kupić w kasie bilet na „hard seat” bez rezerwacji miejsca (zawsze są) i ruszyć do walki z Chińczykami o miejsce. Ale tu są jeszcze dwie metody: szybko siadamy na wolnym miejscu i jeśli mamy szczęście, że nikt go nie zarezerwował, to jedziemy (siedzimy) dalej lub gonimy do najczęściej pierwszego wagonu „hard seat”, gdzie urzęduje boss konduktorów i u niego kupujemy, wypraszamy miejsce rezerwowane (także sypialne), dopłaty są bardzo niewielkie. Trzeba przekonać szefa pociągu, że biały nie da rady na jednej nodze przejechać ponad 10 godzin. Co do kolejek przy kasach. Nie są tak duże, jak się tego spodziewaliśmy. Są uporządkowane, często barierki pilnują tego, by nikt nie podchodził z boku. Jeśli ktoś chciał się przepychać, wystarczyło stanowczo po angielsku (polsku) go upomnieć. W pociągach co chwilę przechadza się obsługa z napojami i pożywieniem (np. ryż z mięsem i warzywami za 5 Y, piwo – 3 Y, kawa – 5 Y). Chińczycy często śmiecą lub plują na podłogi (choć rząd stara się z tym walczyć), potem co jakiś czas obsługa sprząta je brudnymi szmatami. Warto więc bagaże trzymać na półkach. Trzeba również uważać na wyrzucane przez okna butelki i plucie. Sikające na podłogę niemowlę także jest wystarczającym powodem umieszczenia bagaży ponad podłogą. Palić można w wyznaczonych w pociągu i na dworcu miejscach. Choć często nie jest to przestrzegane (szczególnie w pociągach). Jednak obsługa zwraca palącym uwagę na nieprzestrzeganie tego zakazu. Należy mieć na oku bagaż. Podróżni i obsługa gestem zwracała nam uwagę np. na leżące bez opieki plecaczki czy aparaty lub na kręcących się dziwnych typów. Polecam związać wszystkie bagaże linką dyskretnie ukrytą i przymocowaną do półki lub siedzenia. Próba ściągnięcia jednego bagażu powoduje najczęściej lawinę pozostałych. Na peron jesteśmy wpuszczani na pół godziny przed odjazdem pociągu. Jeśli mamy bilety z rezerwacją to nie musimy się przepychać. Warto jednak być wcześniej w pociągu, łatwiej wtedy upchać na półkach nasz bagaż. Chińczycy przewożą masę towarów i bagaży koleją. Klasy pociągów (określające wygodę podróżowania, a nie szybkości jazdy): „hard seat” – twarde siedzenia, II klasa (wygodne, przestronne, bez przedziałów, siedzenia są nawet dość miękkie), „soft seat” – miękkie siedzenia, I klasa (wygodnie, choć bez przedziałów), „hard sleeper” – kuszetka (bez przedziałów, wygodna, trzy „prycze” umieszczone jedna nad drugą), „soft sleeper” – sypialny. Riksze. Są motorowe lub rowerowe. Pierwsze można bardziej dociążyć nawet w 5 osób jechaliśmy. Jednak jest wtedy niewygodnie. Rowerowe z racji mizerii wyglądu rikszarza co najwyżej w 3 osoby eksploatowaliśmy. Ceny różne, trzeba się targować. My staraliśmy się nie płacić więcej niż 5 Y za rikszę.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u