Chiny – Magda i Andrzej Januszkiewicz

Magda i Andrzej Januszkiewicz

Wybraliśmy się trochę śladami Artura Arnuszewskiego (którego opis również znajduje się w TravelBit), aczkolwiek mieliśmy mniej czasu i pewne ograniczenia zdrowotne, więc podróż była krótsza oraz miała inny przebieg. Byliśmy na przykład zmuszeni do podróżowania leżankami i wybierania noclegów z łazienką. Mamy nadzieję, że nasze sprawozdanie uaktualni nieco obraz, zawarty w relacji Artura z roku 1999. Chiny rozwijają się dynamicznie a poziom życia polepsza się, znajdując odbicie w cenach. Hotele i żywność mają ceny przystępne, natomiast tzw. “wstępy” niestety ostro biją po kieszeni – i najwyraźniej stale rosną.

Czytając nasz opis można odnieść wrażenie, że interesowały nas wyłącznie ceny hoteli, biletów i jedzenia. Nic bardziej błędnego! Nie chcemy po prostu powielać innych opisów w Internecie ani tego, co można znaleźć np. w przewodniku Lonely Planet “Chiny” (dalej zwany “LP”). Podajemy po prostu te informacje, których w przewodnikach nie ma, bądź które szybko się dezaktualizują ponieważ uważamy, że mając w zanadrzu opis szlaku przetartego już przez poprzedników nie marnujemy sił ani czasu na sprawy przyziemne, mogąc w pełni poświęcić się zwiedzaniu.

Nie wydaje się nam też, że należymy do dobrych negocjatorów. Być może można było tu i ówdzie uzyskać korzystniejsze ceny. Walczcie o swoje – będziecie mieć więcej kasy na świątynie, parki i pałace. Powodzenia.

Pekin

Do Pekinu dotarliśmy samolotem, mając bilety wykupione za pośrednictwem biura Campus za cenę 2130 PLN w obie strony. Rejs Aerofłotem Warszawa – Pekin z przesiadką w Moskwie. Sympatycznie, aczkolwiek zamiast pań stewardess pracują mężczyźni o ruchach karateków. Na pokładzie 2 posiłki i 2 filmy po rosyjsku (z napisami angielskimi).

Dojazd do centrum (najłatwiej chyba pytać o plac Tien’anmen) autobusem sprzed dworca za 14 Y.

Zamieszkaliśmy w Qiao Yuan za 31 Y za łóżko w pokoju 4 osobowym, w którym oprócz nas mieszkały dwie Koreanki. Widywaliśmy się wyłącznie wieczorami: dziewczyny też zwiedzały intensywnie, więc nie nawiązaliśmy bliższych kontaktów, ponieważ natychmiast po przyjściu zwalaliśmy się, wyczerpani, na łóżka i zasypialiśmy kamiennym snem. Wbrew temu, co pisze LP, nie nazwalibyśmy otoczenia hotelu “przygnębiającym”. Owszem, hotel jest poza centrum Pekinu, ale za to o 5 minut marszu, od wyjścia – w prawo, znajduje się pętla autobusowo-trolejbusowa, więc można zająć miejsca siedzące w autobusie i dojechać np. do centrum miasta (linie nr 20, 744) czy do dworca Dongzhimen, z którego można wyruszyć na Mur (linia 106). Przebiegi autobusowe naniesione są, na mapę miasta, którą można kupić praktycznie wszędzie. Nie są bardzo precyzyjne, ale można zgadywać. Obok pętli zakamuflowany jest południowy dworzec kolejowy. Bilety autobusowe kosztowały 1 lub 2 Y w zależności od tego, czy w autobusie była klimatyzacja. Wydaje się, że autobusy z klimatyzacją są niebieskie, ale nie zawsze. Chińczycy jednak jakoś się w tym orientują, ponieważ do tych droższych mniej się pchają. Przejazd metrem kosztował 3 Y i chyba warto z niego korzystać dla pokonania centrum, nawet jeżeli autobus jedzie na drugi koniec miasta tam, gdzie chcemy. Po prostu przejazd autobusem przez całe miasto jest koszmarnie długi: jakieś pierwsze 3 – 4 razy jechaliśmy w ten sposób, podziwiając widoki za oknem, ale potem to już woleliśmy centrum pokonywać metrem. Wejście do Zakazanego Miasta – 60 Y. Wejście do parku powyżej – tylko 2 Y, ale nie ma tam większych atrakcji, z wyjątkiem sklepu z herbatą. Można tam wejść, obejrzeć prezentacje parzenia herbaty połączoną z degustacją, po czym rozczarować obsługę nic nie kupując, aczkolwiek trzeba być bardzo odpornym psychicznie, bowiem dziewczyny – prezenterki są bardzo, ale to bardzo wytrwałe w namawianiu. Można płacić kartą. Bank of China, który wymienia pieniądze znajduje się o 10 minut drogi od hotelu, od wyjścia w lewo. O 1 minutę w prawo od wyjścia – restauracja z trzema dużymi akwariami w środku, w której dwie osoby mogły się smacznie najeść do syta za 21 Y, wliczając w to piwo za 3 Y. Proponujemy “Tofu o smaku ryby”, które smakuje lepiej, niż sugeruje to nazwa lub wieprzowinę z warzywami: pycha. Po przeciwnej stronie ulicy i w prawo znajduje się Fenlong Hotel, który akurat był odnowiony i proponował łóżko w trójce za 60 Y – mimo, że niby miał być tani. Jest tam jeden pokój z łazienką ale bez okna – dla desperatów – może można go wziąć taniej? Hotel ten w każdym razie może jednak służyć jako rezerwa, gdyby ktoś nie znalazł sobie miejsca. W czasie naszego pobytu w Qiao Yuan jednak nie było tłumów. Również naprzeciwko Qiao Yuan, dokładnie naprzeciw wspomnianej powyżej pętli trolejbusowej, znajduje się przystanek, z którego można dojechać bezpośrednio do zachodniego dworca kolejowego, skąd wyruszyliśmy do Datongu.

Obok przystanku jest park, w którym można zjechać do wody rurą lub popływać rowerem wodnym zespawanym z karoserii samochodowej. Nie skorzystaliśmy z tych atrakcji, ale powłóczyliśmy się po tym parku na koniec pobytu w Pekinie.

Chiński Mur

Należy udać się do dworca Dongzhimen, z pętli obok hotelu autobus 106 do końca, ale bardzo długo jedzie (na pewno ok. godziny). Można dojechać do najbliższej stacji metra (w centrum) i również wysiąść na Dongzhimen. Na tym dworcu autobusowym, który właściwie jest po prostu wielką pętlą, czy raczej zajezdnią, i znajduje się na północno-wschodnim rogu trzeciej obwodnicy szukamy busa do “Simatai”. Ten cudzysłów oznacza, że nie jeździ on do samego Simatai, a tylko do Miyun – być może mamy tu pole do dalszych poszukiwań i negocjacji. W każdym razie słowo “Simatai” jest hasłem wywoławczym. Do samego Simatai jeździ podobno autobus 980, ale nie mogliśmy go znaleźć. Na pewno jest lepszy od busa bo nie czeka na komplet pasażerów (kto był w Zakopanem ten wie, jak to denerwuje) i nie krąży po wioskach w celu doboru klientów.

Rzeczonym busem jedziemy za 6 Y do Miyun – na wylot z miasta. Tam łapiemy busik do prawdziwego Simatai, niestety, cena, zwłaszcza w porównaniu z poprzednią jest bolesna: 20 Y. No, ale dworzec Dongzhimen jest dla “normalnych” pasażerów, a trasa Miyun – Simatai już tylko dla turystów. Owe 20 Y jest chyba jednak niezłą ceną, ponieważ LP podaje, że na tej trasie można wynająć “miandi za 70 Y w obie strony”. Nie udało nam się ustalić, czym to “miandi” jest – ewidentnie zabrakło przedstawienia tej nazwy w postaci ideogramu chińskiego, a nasza wymowa musiała mieć mało wspólnego z oryginałem. Do Simatai warto wziąć napoje kupione na Dongzhimen. Na miejscu jest minimum 2.5 raza drożej.

Wstęp na mur w Simatai wynosi 30 Y. Dodatkowo można na górę wybrać się wyciągiem krzesełkowym za 30 Y, który nie jedzie na samą górę (chociaż pani w kasie twierdzi inaczej – może nigdy tam nie była?). Wyciąg jeździ do 16:30. Na górnej stacji wyciągu można za kolejne 15 Y wsiąść do rodzaju wagonika, który podjeżdża kolejne kilkaset metrów – ale pod bardzo stromym kątem. Oba odcinki można oczywiście pokonać na piechotę.

I oto jest Mur! Wbrew temu, co pisze LP, turystów było mało, nachalnych przekupniów – również. Z powodu temperatury nie zdecydowaliśmy się na przejście trasą do Jinshangling – po prostu nieśpiesznie zeszliśmy na dół, z powrotem do Simatai. Po drodze można zaliczyć “kaskaderski” zjazd na linie ponad zbiornikiem retencyjnym plus dojazd motorówką do parkingu za 35 Y. Sam zjazd trwa bardzo krótko i pewnie wzbudziłby śmiech politowania u osób, które odbyły skok na bungee, niemniej jednak zdecydowaliśmy się. Bilet trzeba dobrze schować, bo obsługa motorówki na dole będzie chciała go zobaczyć. Powrót do Miyun kosztował nas już tylko po 7.5 Y na głowę, ponieważ zabraliśmy się samochodem jednego z handlarzy, który zwijał interes po 16:30 (do tej godziny czynne jest wejście na mur i kolejka). Można być twardym – goście i tak wracają do domu. Mają więc wybór: wracać na pusto albo wziąć turystę, nawet jeśli ten nie chce dużo płacić. W Miyun wsiedliśmy do autobusu 980, który dowiózł nas do Dongzhimen za 8 Y. Były też busy. Jeden z kierowców, prawdopodobnie na skutek zaniedbania terapii albo opóźnienia w przyjęciu tego dnia leków proponował nam (na piśmie!) cenę 200 Y za tę samą trasę.

Uwaga: W okolicy parkingu przy Murze jest hotel, więc można na miejscu zanocować. Nie zaglądaliśmy do środka. W Internecie są też opisy spania na samym Murze. Być może jest to wykonalne, ale można dostrzec tabliczki “nocowanie na Murze zabronione”, a w co najmniej jednej z wież strażniczych nocuje strażnik (ma łóżko, namiot i krótkofalówkę) więc teoretycznie należy się liczyć się z tym, że ktoś może nas namierzyć. A to pewnie oznacza kłopoty.

Datong

Bilet hard sleeper 91 Y. Pociąg numer N215 o 15:03. Hotel – jak w opisie Artura Arnuszewskiego: na prawo od dworca i jeszcze raz w prawo za budynkiem “białe kafelki i niebieskie okna”, w podwórzu prosto. Natomiast knajpy zaraz obok nie polecamy. Było tanio, ale nie “smacznie” – może nie umieliśmy zamówić odpowiedniej potrawy? Bardziej odpowiadała nam knajpa od dworca prosto, pierwsza ulica w prawo i jeszcze raz pierwsza w prawo, zaraz za półokrągłą, wykwintną restauracją. Krzesła obciągnięte materiałem w granatowo-białą kratę. Porcja mojej ulubionej wieprzowiny z warzywami: 12 Y; może wystarczyć dla dwóch osób przy zastosowaniu wypełniacza ryżowego. Za pierwszym razem zapłaciliśmy 19 Y z drogim piwem. Nie byliśmy dość czujni; normalnie staraliśmy się pić takie piwo jak Chińczycy – nigdy się nie zawiedliśmy, chociaż obsługa nie-Chińczykom zawsze stara się wcisnąć coś trzy razy droższego i egzotycznego, np. Heineken. Do knajpy tej można też dojść drugą drogą: stajemy plecami do “przyjazdów” na dworcu i idziemy prosto. Knajpa jest na lewo, naprzeciw domu z różowymi balkonami, przed półokrągłym zakrętem.

Dojazd do Grot Wzgórza Chmur z posągami Buddy – autobusem nr 3 za 1.5 Y do końca i dalej przesiadka na nr 4 za 1 Y (przystanek 100 m dalej – trochę w prawo, uliczką na której przyjezdni chłopi sprzedają płody rolne). Bileterka mówi, gdzie wysiąść. Ciekawe, skąd wiedziała, dokąd jedziemy? Uwaga: autobus nr 3 nie ma przystanku końcowego w ścisłym tego słowa znaczeniu – trzeba wyczuć, kiedy robi pętlę i zaczyna wracać. Na “ostatnim” przystanku kierowca po prostu więcej krzyczy. Wstęp do grot niestety 80 Y.

Sam Datong ogólnie jest nieco zakopconym, przemysłowym miastem, ale np. ma wesołe miasteczko w parku. Parę godzin przed odjazdem do Taiyuan poznaliśmy mówiącego po angielsku Chińczyka, który właśnie tam nas zaprowadził. W owym wesołym miasteczku można dokonać np. zjazdu łódką z wysokości do wody albo pojeździć elektrycznymi samochodzikami. My nie skorzystaliśmy, ale ktoś inny, mając kilka godzin do odjazdu pociągu mógłby się skusić.

Taiyuan

W Taiyuan cena wyjściowa wymienionego przez LP hotelu Tianhe Dasha wynosiła 100 Y za dwójkę z łazienką, ale recepcjonistka odmówiła przyjęcia nie-Chińczyków. Jednocześnie napomknęła o hotelu obok (od wyjścia z Tianhe Dasha w prawo 30 m). Ten drugi hotel okazał się jednak zaplutą dziurą z robactwem i śmierdzącą toaletą na korytarzu. Lądowali w nim jednak wszyscy posiadacze LP (nie tylko polskich edycji: spotkalismy Hiszpanów i Francuzów – właśnie dlatego, że najpierw szli do Tianhe Dasha, który nie przyjmował i odsyłał dalej). Uwaga: gdyby ktoś jednak załapał się do Tianhe Dasha, to musi się liczyć z wyjącymi na okrągło lokomotywami przez całą noc – obok biegną tory, a miasto słynie z wydobycia węgla, który wywożony jest w nocy pociągami towarowymi, więc ruch jest duży. Nie sposób zmrużyć oka! Jadąc dowolnym pociągiem warto zauważyć, że maszynista trąbi średnio co 20 sekund. Jeśli pociągów jest więcej, nawiązują audio-konwersację co sprawia, że lokomotywy trąbią 20 sekund co 40 sekund – do białego rana.

Kulturalny hotel znaleźliśmy dopiero na ulicy odbiegającej wprost od dworca – prosto jakieś 200 m i po lewej, ale przed Changtai Fandian, wymienionym w LP. Rachunek nie zachował się; z pamięci podajemy nazwę “Gugong”. Dwójka z łazienką za 128 Y, były też łóżka w pokojach 4 – 6 osobowych, z pewnością tańsze.

W Taiyuan rzucił mi się po raz pierwszy w oczy hotel kolejowy (z logo takim, jak na pagonach pań konduktorek w pociągu). Takie hotele są w każdym mieście – wygląda na to, że nocują w nich drużyny kolejarzy. Nie wiem, jaki przedstawiają standard – ale mogą być tańsze. Nikt w swoich opisach o tym nie pisze, ale wydaje się, że tym hotelom wolno od niedawna przyjmować turystów zagranicznych, ponieważ na dworcach stoją przedstawicielki tych hoteli (w mundurkach kolejowych), i robią łapanki przy pomocy tabliczek, na których oprócz nazwy hotelu widnieje właśnie logo kolejowe. Proponowały noclegi również nam, nie sprawdziliśmy jednak tego wariantu. Hotel kolejowy był zaraz obok tego, który wybraliśmy, ale nie mieliśmy już siły tam zaglądać.

Knajpka 100 metrów dalej, prawie na wprost przejścia dla pieszych, na wprost drzwi ołtarzyk z Buddą: obiadek dla dwóch osób z piwem – 20 Y i bardzo uprzejma obsługa, aczkolwiek stoły kryte tomofanem, który wkurzał, bo kleił się do łokci, a wiatr z klimatyzatora podwiewał go i wklejał w jedzenie. Mówiące nieco po angielsku kelnerki powiedziały nam, jak wybrać się do Jinci Si (vide LP) – autobusem 804 do samego końca (1.5 godz. jazdy) za 2 Y. Wstęp do świątyni: 40 Y.

Pingyao

Do Pingyao wybraliśmy się busem spod dworca (odjazdy na lewo-skos, stojąc plecami do dworca). Niestety – kierowcy trochę kantują: bus zawiózł nas za 20 Y (wyjściowa cena wynosiła 40 Y) ale tylko do granic administracyjnych Pingyao – po czym pojechał w dalszą trasę, a my musieliśmy na spółkę z jakimś Francuzem i Grekiem, złapanymi tak samo jak my, wynająć dodatkowo motorek, żeby dostać się do antycznego centrum miasta, które wcale nie było blisko. Z powrotem wracaliśmy do Taiyuan pociągiem z dworca, położonego relatywnie blisko centrum za 14 Y, więc widać, że byłby to wariant o wiele korzystniejszy niż bus. Mądry Polak po szkodzie… Niewykluczone jednak, że bilety Taiyuan – Pingyao trzeba kupować z wyprzedzeniem! Z powrotem nie było problemu z biletem, chociaż musieliśmy stać, bo nie było miejscówek. Jazda trwała godzinę z hakiem, więc było to do wytrzymania.

Pingyao jest piękne, ale warto wziąć przewodnika. Było tak: podszedł do nas pan, który zapytał, skąd jesteśmy, po czym zaczął grzebać w kieszeniach. Wyciągnął kilkadziesiąt listów referencyjnych i odszukał jeden po polsku(!), w którym turyści polscy pozytywnie zrecenzowali jego usługi. Tych listów, w różnych językach, miał bardzo dużo, daliśmy się więc namówić i było warto!!! Pan ów, mieszkaniec Pingyao, który wiedział nadspodziewanie dużo o Polsce (!), oprowadził nas po kilku domach swoich sąsiadów, przez co mieliśmy możliwość porozmawiać bardzo serdecznie i wyczerpująco z dwiema starszymi paniami robiącymi przecier pomidorowy w słoikach na zimę, z rodzicami dziewczyny wychodzącej nazajutrz za mąż, zobaczyć przy pracy artystę-pisarza, który dekorował dom weselny oraz zajrzeć do przedszkola, gdzie na ręce pchała nam się horda dzieci i pogadać z innymi, fantastycznymi Chińczykami, nie mówiąc o możliwości zrobienia zdjęć w ich domach. Gdyby nie nasz przewodnik, zobaczylibyśmy tylko nastrojowe uliczki, sklepy z pamiątkami i mury: zabudowania chińskie są przecież zawsze ogrodzone murem, więc nie widać, jak ludzie mieszkają w środku. Dlatego uważamy, że było warto. Pan przewodnik, Liu Wei Zhang, zostawił telefon kontaktowy: (0354) 5685116 i prosił, żeby w miarę możliwości dzwonić do niego wcześniej: odbierze wtedy z dworca, oprowadzi, pomoże kupić bilet powrotny. Uwaga 1: nie udało nam się na ten numer zadzwonić z komórki, ale powinno udać się z publicznych telefonów w sklepikach. Może warto do pomocy zaprząc kogoś z recepcji hotelowej w Taiyuan, przed wyruszeniem. Uwaga 2: dwa z odwiedzonych przez nas domów wymagały osobnej opłaty za wejście (zdaje się, po 2 Y). Domy te nie różniły się jednak od pozostałych, mimo szumnej nazwy “muzeum” wiszącej na bramach. Jest możliwe, że w nowym sezonie wszyscy mieszkańcy Pingyao wpadną na ten sam pomysł i będą pobierać opłaty za wejście. Warto więc chyba uzgodnić z panem Liu Wei Zhang warunki – z wszystkimi mieszkańcami odwiedzanych domów był w bardzo zażyłych stosunkach, więc naszym zdaniem pobierana przez niego opłata za oprowadzanie powinna zawierać w sobie cenę wszystkich dodatkowych wstępów! I koniecznie poproście o wizytę w przedszkolu.

Xi’an

Bilet hard sleeper z Taiyuan do Xi’an kosztował 93 Y. Na dworcu bardzo agresywni naganiacze do hoteli. Jeden łaził za nami ze 20 minut i na dodatek okazał się bezczelny: kierowcy motorowej rykszy, do której się pakowaliśmy zaczął klarować, żeby pojechał nie tam, gdzie chcieliśmy, ale do hotelu, którego był przedstawicielem. Najlepiej od razu odzywać się do naganiaczy wyłącznie po polsku i kwieciście: wtedy dają spokój, bo myślą, że nie rozumieją naszej angielszczyzny. Potencjalna pułapka: staraliśmy się pojechać do polecanego przez LP hotelu Renmin Dasha Gongyu, ale trafiliśmy, jak się okazało do hotelu o podobnej nazwie: Renmin Dasha ale w wyższej klasie cenowej mimo, że kierowcy pokazywaliśmy lokalizację na mapie – a położenie tego pierwszego jest zupełnie inne. W rezultacie jednak jazda okazała się niepotrzebna bowiem w bezpośrednim sąsiedztwie dworca można znaleźć hotele, które w tej chwili już przyjmują turystów zagranicznych (gdy był tu Artur Arnuszewski – nie było to możliwe). Po wyjściu z dworca należy skierować się od razu w prawo, następnie przejść przez potrójną bramę w słynnym murze miejskim. Za nią, po lewej stronie znajduje się plac parkingowy dworca autobusowego, a naprzeciw niego, po prawej strony ulicy znajduje się hotel. 50 metrów dalej, za rogiem w prawo i po lewej stronie – jest kolejny. Chodząc ostentacyjnie (ale bez przesady!) od jednego do drugiego uzyskaliśmy cenę 120 Y za dwójkę z łazienką (przy wyjściowej cenie na ściennym wyświetlaczu 178 Y). Zostaliśmy ostatecznie w tym drugim hotelu, tj. Lu Dao, w którym pokój był po prostu ładniejszy. Manager tego hotelu, legitymujący się wizytówkami na nazwisko Jim Beam motoryką i artykulacją przypominał nieco postać z kreskówki, ale okazał się bardzo operatywny (na odwrocie wizytówki: Hotel booking, Air/train ticket purchasing, City tour, Huashan mountin, Make the visa to Tibet, Boat tickets to “Three Gorges” booking itd.). Ów Manager np. wycieczkę do Terakotowej Armii proponował za 40 Y (tylko przejazd w obie strony, bez wstępu), więc niestety rozczarowaliśmy go, bo spod dworca można tam dojechać miejskimi autobusami 306 i 307 za kilka Y. Sam wstęp do Terakotowej Armii kosztuje 90 Y ale, wbrew temu, co pisze LP można robić zdjęcia! Prawdopodobnie w dobie aparatów cyfrowych efekt dramaturgiczny wywlekania filmu z aparatu niesubordynowanemu turyście przez umundurowaną ochronę jest trudno osiągnąć (a kasować zdjęcia z cyfrówek trzeba umieć…) więc dyrekcja po prostu machnęła ręką. W każdym razie zdjęcia i filmy robią wszyscy, a obsługa nie reaguje.

Uwaga: wybór na drogę powrotną busa zamiast autobusu (na podpuchę bus ma numer 306, tak jak autobus) oznacza godzinną, krajoznawczą wycieczkę po okolicznych wioskach i dobieranie pasażerów na maksa.

Z Xi’an bardzo trudno było się wydostać! Nie mogliśmy w żaden sposób kupić biletów do Pekinu nawet na kilka dni do przodu. Nie tylko hard sleeper, ale w ogóle żadnych, nawet za pośrednictwem CITR (biuro jest tam, gdzie podaje LP, zaraz za “Xi’an Hotel”; dojazd 603). Byliśmy więc zmuszeni skorzystać z usług naszego Managera. Wziął bardzo dużą prowizję, 60 Y za bilet, tłumacząc, że to na łapówki. Prowizja nie podlegała negocjacji, ale nie mieliśmy wyjścia. Zapłaciliśmy z góry (po sprawdzeniu innych możliwości, wliczając w to nawet samolot, bo w końcu – musieliśmy wracać…). Sporządziliśmy z Managerem umowę pisemną i otrzymali od niego pokwitowanie na powierzoną kwotę. Po dostarczeniu biletu następnego dnia umowę i pokwitowanie trzeba mu było zwrócić, więc trzeba ją starannie przechowywać. W ramach swojej prowizji Manager załatwił jednak pociąg nocny, więc teoretycznie prowizja wyniosła tyle, co dodatkowy nocleg, który musielibyśmy wykupić gdybyśmy jechali w dzień, więc chyba wyszło nieźle. Sugestia: CITR w Taiyuan było chyba bardziej operatywne niż w Xi’an i pobrało prowizję tylko 10 Y za załatwienie hard sleeper do Xi’an. Może więc trzeba było tam od razu spróbować zapewnić sobie powrót z Xi’an do Pekinu, kupując bilety powrotne?

I znowu Pekin

Z Xi’an powróciliśmy do Pekinu, aby wylecieć w drogę powrotną do kraju. Niemiła niespodzianka spotkała nas na lotnisku: nazywała się “Opłata na budowę i zarząd lotniska” (Airport Management and Construction Fee), po 90 Y na głowę. Oznacza to, że nie wolno wydać kompletnie wszystkich pieniędzy…

Wrażenia z wyprawy są oczywiście wspaniałe. Kraj jest piękny, a Chińczycy są bardzo mili i uczynni – np. ci, którzy znają angielski proponują pomoc widząc obcokrajowca studiującego mapę albo rozkład jazdy. Warto poczekać na taką osobę na dworcu – na pewno ktoś taki szybko się znajdzie. Pomoże nam to być pewnym, że dostaliśmy bilet, o który prosiliśmy. Mieliśmy wrażenie, że kraj jest bardzo bezpieczny. Nasze filmy do aparatu, mimo, iż bagaże były wielokrotnie prześwietlane na wszelkich dworcach, nie poniosły żadnego uszczerbku. A w ogóle to… dalszy ciąg opisu za dwa lata: tym razem zajmiemy się Chinami zachodnimi, albo pojedziemy dalej na południe. 🙂


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u