Borneo 2012

Malezyjska część Borneo (Sarawak i Sabah), Brunei Darussalam i Singapur

 

Agnieszka i Tomasz Lipeccy

 

Termin 19.07.2012 – 17.08.2012

 

 

Przeloty: Warszawa-Amsterdam (LOT), Amsterdam -Singapur (Malaysia Airlines), Singapur-Kuching (AirAsia), Miri-Mulu (obie strony, MAS Airlines), Kota Kinabalu – Singapur (AirAsia), Amsterdam-Singapur (Malaysia Airlines, airbus A380), Frankfurt-Warszawa (LOT).

 

Trasa: Kuching – Bako National Park – Sibu – Niah National Park – Lambirr Hills National Park – Miri – Mulu National Park – Bandar Seri Begawan – Labuan – Kota Kinabalu – Sepilok – Kinabatangan River – Semporna – wyspy w okolicach – Singapur.

 

Kursy walut (początek sierpnia 2012):

1 SGD (dolar singapurski) = 2,65 PLN,

1 MYR (rynggit malezyjski) = 1,07 PLN,

1 BND (dolar brunejski) = 2,68 PLN.

 

19.07

O 7.00 mamy samolot z Warszawy do Amsterdamu, gdzie o 11.15 przesiadamy się do samolotu do Singapuru. O 5.20 jesteśmy w Singapurze i czekamy do 11.45 na lotnisku Chiangi na lot do Kuching w Sarawak na Borneo (ok. 1,5h). Na lotnisku trzeba wziąć taxi do centrum (26 MYR), bo innego sposobu nie ma na dostanie się do miasta. Należy kupić na lotnisku kupon, a potem wsiąść do jakiejkolwiek taksówki o kolorze czerwono-żółtym. Taki system działa też na innych lotniskach, np. w Kota Kinabalu. Wysiadamy w centrum koło National Parks Booking Center i zaklepujemy bez problemu 2 noce w Bako National Park (84,6 MYR za 2 noce, 2 osoby), a podobno miejsc być nie powinno (tak wynikało z danych internetowych). Potem z plecakami drałujemy do Marco Polo Hostel, który znajduje się na obrzeżach centrum, przy jednym z pomników kota. (57 MYR za pokój ze śniadaniem). Idziemy do miasta, fotografujemy pomniki kotów, jako, że Kuching nazywa się miastem kotów. Przepływamy wodna taksówką na drugą stronę rzeki (80 centów / 2 os, z powrotem 1 MYR / 2 osoby) i tam w przybrzeżnej knajpie dla miejscowych jemy obiad. Wracamy na drugi brzeg i chodzimy po mieście – elegancka esplanade ciągnie się wzdłuż rzeki. Jak się okazuje Kuching jest miastem kosmopolitycznym obok meczetów jest katedra chrześcijańska, a także świątynia sikhijska i liczne świątynie chińskie i buddyjskie. Dość ładna jest chińska dzielnica, w całości oświetlona kolorowymi lampionami. Jakoś od razu poczuliśmy się pewnie w nowym miejscu – ludzie nie zaczepiają, samochody nie trąbią, a jeden nawet się zatrzymał na przejściu, co na standardy azjatyckie było dla nas niemałym szokiem.

 

21.07

Po śniadaniu (omlecik z bananami) idziemy na autobus do Bako NP. Czekamy, czekamy na ulicy naprzeciwko naszego hoteliku na autobus publiczny, czekamy 1 godzinę i nic. W końcu podjeżdża minibusik, który stanowi prywatny transport jednej z firm turystycznych i jako, że cena rozsądna zabieramy się do Bako NP (5 MYR / 1 os). Żeby dostać się do parku trzeba wynająć łódkę – jest to o tyle dziwne, że wynajmując łódkę w stronę Bako trzeba umówić się z przewoźnikiem na powrót, dlatego żeby wyszło taniej turyści łączą się w grupy w zależności od ilości dni, które się spędzi w parku. My mamy opcję dość skomplikowaną, bo w jedną stronę płyniemy w 6 osób, a wracamy w 4. Pani w kasie po 5-cio minutowych tajemniczych obliczeniach na kalkulatorze podaje nam kwotę, która mniej więcej odpowiada obliczonej przez nas – 50.5 MYR za dwie osoby. Trzeba jeszcze uiścić opłatę parkową, niestety cała operacja trwa dość długo, bo przy kasie są tłumy chętnych na zwiedzanie Bako, większość osób jedzie na jeden dzień (20 MYR / 1 os). Po 20 minutowej przeprawie łódką robimy desant na malowniczej plaży, gdzie od razu witają nas dwie dzikie świnie (trochę podobne do afrykańskich guźców, ale bez kłów) i idziemy kawałek do Park Headquarters. Dopiero za kilka godzin możemy się zamelinować w naszym pokoju, więc zostawiamy bagaże w recepcji parku i idziemy według mapki (uzyskanej w headquarters) na jedną z tras. Po drodze mijamy stadko makaków i srebrnych langurów. Idziemy na trasę o nazwie Pandan Keul, która prowadzi najpierw trochę po drewnianych kładkach nad morzem potem ostro pod górę (łącznie z jedną lub dwoma drabinkami), a potem znowu po płaskim terenie i drewnianych kładkach (widać, że deszcze są obfite i drewniane kładki pozwalają na jakiekolwiek uczęszczanie tymi szlakami). Szlaki są oznaczone elegancko. Najpierw idziemy na Keul – dochodzimy na klif i ostrym zejściem na dół na malowniczą plażę. Woda bardzo ciepła. Wracamy tę samą drogą i idziemy jeszcze na Pandan Besar – klif, z którego rozciąga się widok na kolejną plażę. Po godz. 14 wracamy do centrum parku i dostajemy pokój w hostelu B – taki 4. pokojowy bungalow ze wspólną łazienką. Jemy późny lunch (9 MYR / 2 os.) w kantynie parkowej, w której trzeba być wcześniej, bo funkcjonuje tu coś w stylu szwedzkiego stołu, a więc ostatni mają już ograniczone menu. Wybieramy kolejną trasę – Paku – i docieramy na kolejną plażę. Co jedna to lepsza, a tu na dodatek nikogo nie ma, zresztą na trasach jest bardzo mało ludzi, większość kręci się przy headquarters lub wybiera krótkie szlaki. Pod wieczór idziemy w drugą stronę od headquarters na szlak o nazwie Delima w celu zobaczenia nosaczy. Niestety wybraliśmy się trochę za późno i nie możemy dojść do miejsca, gdzie powinny znajdować się małpy, bo trasa prowadzi przez las namorzynowy, który przy przypływie jest zalewany, a właśnie taki przypływ nastał. Wracamy dość późno do kantyny gdzie jemy obiad (11 MYR / 2 os.). Wieczorem o 20 pod kantyną jest zbiórka i można się wybrać na night walk z przewodnikiem – 10 MYR / os. Trochę ludzi się zgromadziło, więc zostajemy podzieleni na 3 grupy i idziemy z latarkami szukać zwierzątek. Widzimy ze 4 zielone węże spokojnie oplecione wokół gałęzi, podobno bardzo jadowite. Co ciekawe jeden z nich umiejscowił się niedaleko naszego bungalowu. Przewodnik wynajduje ze 3 tarantule i kilka innych mniej lub bardziej niebezpiecznych pająków. Atrakcją, choć bardzo słabo widoczną, bo jest ciemno i siedzi na wysokiej gałęzi jest flying langur. Ponadto widzimy sporo gekonów oraz w gniazdach pod skałami jerzyki.

 

22.07.

O 8.00 śniadanko (14.5 MYR / 2os) i idziemy na Big Loop, na który składają się trasy Tajer Trail, Bukit, Paya Jelutang, Ulu Seraht i Lintang – w sumie najdłuższa trasa w parku (12,5 km). Początek trasy jak wczoraj, widzimy oprócz langurów i makaków również dwa nosacze. Szybko przechodzimy „wczorajszy” kawałek i przestajemy widywać turystów. W sumie na całej trasie spotkaliśmy 3 Szwajcarów, i starszą parę z Australii, którzy jak się później okazało byli muzykami i swój „emerycki” wolny czas spędzali na podróżowaniu i dawaniu koncertów muzyki folkowej (płatność za udział w kulturalnej rozrywce – co łaska – ktoś postawi piwo lub właściciel kantyny zaserwuje kolację). Od głównego szlaku odbija długie i strome zejście na plażę. Akurat był odpływ i z 1 km morza był odsłonięty. Wracamy z powrotem ciężkim podejściem na główną trasę, a potem… potem jest coraz gorzej, co chwila podejścia i zejścia, a przy tym gorąco i okrutnie wilgotno. W 1/3 trasy znajduje się malowniczy wodospad. Po krótkim odpoczynku drałujemy dalej przez prawdziwą dżunglę, czasami w błocie – ale mamy szczęście, że przynajmniej nie pada deszcz, domyślamy się, że wówczas szlak byłby dla nas ekstremalnym wyzwaniem. Na środku ścieżki widzimy kobrę tak ze 2.5 m długości, na szczęście martwą. W górze w koronach drzew kilka razy odzywają się małpy, ale ich niestety nie widać. W końcu dowlekliśmy się do centrum, gdzie trzeba było się odpowiednio nawodnić. Jak się okazuje zawsze trzeba wziąć więcej wody niż się wydaje (2–2,5 l / os. na taką trasę to minimum). Aga zdziwiła się, że ma taką pojemność – do godz. 15.00 zdążyła pochłonąć ok. 4 l różnych napojów, a i tak cały czas chce jej się pić. Podczas popołudniowej sjesty usłyszeliśmy hałas, zaciekawieni wynurzamy się z naszego bungalowu, a tam przez teren campu przechodzi grupa nosaczy, część po drzewach, a część po ziemi, dwa samce i kilka samiczek – oczywiście za małpami podąża druga grupa bardziej wyprostowanych stworzeń, do których niezwłocznie i my dołączamy. Jemy późny obiad, a właściwie kolację (16 MYR), do której przygrywa poznana wcześniej para Autralijczyków. Próbujemy rozgryźć system naliczania opłat za jedzenie w kantynie – niby potrawy podobne, ale można naładować olbrzymi, pełen talerz jednej potrawy lub malutki trzech różnych potraw i za ten drugi wariant zapłacić dwa lub kilkakrotnie więcej. W ogóle to cena chyba po części jest uzależniona od osoby pobierającej opłaty za posiłki – widać było intensywny wysiłek umysłowy i kilkakrotne przeliczanie na kalkulatorze kwot 2+6 lub 4+4+3, a i tak sąsiad z podobnym zestawem na talerzu zapłaci kilka MYR-ów więcej lub mniej. Zadziwiające!

 

23.07

Śniadanko (13 MYR), a później oglądamy i robimy zdjęcia nosaczom, które rankiem każdego dnia przechodzą obok kantyny, wzdłuż plaży. Samiec, którego obserwujemy jest duży, ma ogromny nos i bardzo duży, pękaty brzuch. Z radością muszę stwierdzić, że jest ładniejszy od samiczek. Oprócz urody samce obdarzone są jeszcze talentem wokalnym –w przerwach między pożywianiem się bardzo głośno i intensywnie bekają. Gdyby dodać mu kilka atrybutów – pilot, piwo i zafajdany podkoszulek wyłoniłby się obraz przysłowiowego „Kiepskiego”. Nosy samiczek w odróżnieniu od zwisającego nosa „Pana” są zadarte do góry i w ogóle zachowują się bardziej kulturalnie, jak przystało na prawdzie damy. Niestety musimy się zwijać z Bako – bo mamy umówiony 2 dni wcześniej transport, więc idziemy do przystani nad morzem. Park opuszcza się z innego miejsca, a spowodowane jest to przypływem. Przy wejściu do parku łapiemy autobus nr 6 do terminala w centrum Kuching (3.5 MYR / 1 os), ale wysiadamy wcześniej przy Great Cat of Kuching, niedaleko hostelu Marco Polo, w którym byliśmy wcześniej i tu też zostajemy na następną noc (pokój 55 MYR). Szybko, po zostawieniu gratów w pokoju, zbieramy się i jedziemy do Semenggoh Rehabilitation Centre – autobusem nr 2 o 13.00 z głównego terminala znajdującego się przy Big Mosque (3 MYR / os). Wysiadamy przy bramie do ośrodka, kupujemy wejściówki (10 MYR / os) i 1,3 km idziemy do centrum ośrodka. Po drodze są inne atrakcje jak ogród orchidei, ale są pozamykane i nie widać żeby ktoś tam chodził. Trzeba pół godziny poczekać na karmienie orangutanów, które odbywa się o 9 i 15 i trwa 1 h. Ośrodek ma 650 ha i jest nie ogrodzony – orangutany nie uciekają, bo czują się tam bezpiecznie i w zasadzie to nie mają gdzie uciekać, bo dookoła są sady palm olejowych, choć im się trochę dziwimy obserwując ciężkie roboty ziemne przy samym wejściu do ośrodka i słuchając hałasu z tym związanego. W ośrodku jest ich 20, są w pół dzikie, ale na pewno nie oswojone tak jak w zoo. Idziemy na platformę obserwacyjną (są trzy, ale akurat jedna jest otwarta). Na platformie leżą owoce (banany, ananasy, kokosy) i bułki. W koronach drzew między drzewami rozpostarte są liny. Po chwili na jednej z lin pojawia się młody orangutan i wolno przemieszcza się w kierunku platformy, zaraz za nim podąża drugi również młody osobnik. Są trochę jak z innej planety, rude, włochate i z długimi kończynami za pomocą, których wyczyniają na linach zadziwiające akrobacje. Jeden z młodych w końcu zebrał się na odwagę, zlazł na platformę, zabrał trochę jedzenia i szybciutko wspiął się na pobliskie drzewo, obserwując jednocześnie drugiego osobnika, który również ośmielił się zbliżyć do pożywienia. Na ten widok pierwszy orangutan szybciutko powrócił na platformę i używając wszelkich dostępnych mu środków (czyli pysk i dwie ręce) chciał przejąć jak największą ilość jedzenia, przy czym w gębie miał już wcześniej upolowaną kiść bananów. Przez pewien czas oba młode siedziały gdzieś w górze czasem wystawiając jakąś część ciała i poruszając linami i drzewami. Czekaliśmy jeszcze do końca karmienia, ale żaden więcej większy zwierzak, oprócz wiewiórek, których czarno-brązowe ubarwienie jest śliczne, nie przyszedł. Wychodząc ze szlaku zawołał nas jeden ze strażników, informując, że przy samym centrum jest matka z młodym. Żebyśmy mogli zobaczyć rodzinkę bliżej ranger wabił je bułkami. Komiczny był widok jak matka wyrwała i włożyła 4 buły do pyska tworząc coś na kształt tortu bułkowego, który zaraz został przejęty przez młodego. Z bardzo dużej ilości ludzi, którzy byli na platformie, do końca zostało może 10%, ale ci zostali nagrodzeni widokiem zwierzaków z bliska. Oczywiście spóźniliśmy się na ostatni autobus do Kuching, więc zaczęliśmy łapać stopa – zajęło nam to tylko 5 minut. Zabrał nas Malezyjczyk, który z zawstydzeniem musimy stwierdzić, że wiedział więcej o Polsce niż my o Malezji. Dobrze, że szybko stopa złapaliśmy, bo zaraz przyszła ulewa. Wysadził nas w centrum, w okolicach Big Mosque. Kolacja w jakiejś knajpie (15 MYR) i spać.

 

24.07

Rano śniadanie i autobusem (3 MYR) z powrotem na terminal pod Big Mosque, żeby złapać inny do Central Bus Station (3,5 MYR). To jest w Malezji kiepskie, że wszystkie dworce autobusów dalekobieżnych są poza centrum i dość trudno się czasem tam dostać. A i jeszcze przeważnie jest kilka dworców z autobusami jadącymi w różne strony np. inny dworzec dla połączeń z wschodnią a inny z zachodnią częścią wyspy. Na dworcu jest dużo kompani autobusowych, a my wybieramy Eva Express, reklamowany jako autobus dla sumitów. Miejsca faktycznie jest dużo, a podróż trwa 6 h. Dojeżdżamy do Sibu, gdzie leje okrutnie, więc stoimy na dworcu z naiwną nadzieją na rychłe przejście burzy. Stoimy godzinę, półtorej, aż chyba zaczynamy budzić litość, bo podchodzi do nas bardzo miły pan – jak się okazuje Malezyjczyk chińskiego pochodzenia, były żołnierz, który nawet był w Polsce. Po dłuższej pogawędce pomaga znaleźć nam autobus, którym powinniśmy pojechać do centrum (1,2 MYR). I tu jedna uwaga, ostatnie busy do centrum miast (czy z dworców dalekobieżnych, czy z pobliskich miejscowości) odjeżdżają ok. 15–16, więc trzeba się pilnować, bo później zostaje tylko opcja dotarcia na miejsce taksówką lub stopem. Autobusem, do którego wlewa się woda, docieramy do River Front w centrum Sibu i odnajdujemy hotel Li Hua, polecony nam przez Malezyjczyka z dworca (65 MYR). Idziemy do miasta w nadziei załatwienia wyjazdu do longhousa, ale jest już późno i wszystko jest pozamykane. Obiad (15 MYR – 2 makarony po 3,5 i 2 piwa po 4!!). Miasteczko nocą ładne, ale daleko mu do Kuching.

 

25.07

Skoro nie dało się wieczorem próbujemy rano – idziemy do różnych agencji turystycznych, żeby zapytać się o longhousy i wyjazd do nich. W najtańszym chcą 90 MYR za osobę za 3 godzinny wyjazd, a 220 MYR za spędzenie nocy. Granda. Idziemy więc na dworzec i jedziemy do osady Bawang Assan Sibu (2 x 5 MYR), w której według ulotek zebranych w hotelu jest 9 longhousów. Kierowca wysadza nas na skrzyżowaniu głównych dróg, bo niby tam chcieliśmy jechać. Wiec wysiadamy przy przydrożnej knajpie z nadzieją, że ktoś nas skieruje do tych longhousów. Nadzieja matką głupich, bo jak się dowiadujemy jest do nich z 8 km. Ale obrotna właścicielka knajpy mówi, że jej mąż ma kolegę w longhousie i od razu do niego dzwoni. Kolegi niestety nie ma, ale w związku z tym mąż sam nas zawozi na miejsce, za darmo. Faktycznie jest sporo tych longhousów, które trochę ruderowato wyglądają, oprócz dwóch, które zostały wyremontowane. Każdy taki dom ma wiele wejść do wspólnego obszernego hallu, z którego są wejścia do mieszkań. Tułamy się między domami, nie spotykając żywej duszy, aż w końcu widzimy napis homestay. Wchodzimy do hallu, pukamy do mieszkania, po dłuższej chwili otwiera nam starsza Pani, która ani be a nie me po angielsku. Ale zaraz wzywa Pana przez duże P, bo jest on szefem i głową wszystkich rodzin zamieszkujących ten longhouse. Pani przynosi wino ryżowe i wodę, i siedząc po turecku w hallu dowiadujemy się co nieco o ichniejszej kulturze. Okazuje się, że longousy są puste, bo ludzie pracują w mieście (Sibu) i tam mają domy, a tu przyjeżdżają tylko w święta i w dni wolne od pracy. Po wypiciu winka (23%, za które chcemy płacić, ale chyba naszym zamiarem trochę obraziliśmy gospodarzy) okazuje się, że transport powrotny mamy już zorganizowany. Tacy są Ibanowie. Co prawda transport trochę drogi 20 MYR do Sibu, ale jest to jedyna droga wydostania się stąd, a poza tym nie chce nam się kłócić o cenę, po tak miłym przyjęciu. Po powrocie do Sibu szwędamy się trochę po mieście. Godna uwagi jest kolorowa pagoda w centralnej części miasta. Na targu reperujemy za 2 MYR sandały i kupujemy hiper zegarek wyprawowy za 10 MYR. Jemy obiad i idziemy do Heritage Centre – muzeum kultur, które dość skutecznie wymieszały się w Sibu. Najwięcej jest Chińczyków, którzy rozmnożyli się z 7 przybyłych rodów. Sporo Ibanów i Malajów i innych mniej licznych rdzennych plemion. Mamy jeszcze po południu trochę czasu, więc siadamy na soczki do knajpy, która okazała się potem wg LP bardzo modną – może dlatego nikogo w niej nie było (drugim powodem braku klientów mogły być zaporowe ceny jak na tamtejsze warunki). W nocy jedziemy taxi (15 MYR) na dworzec Express Bus i za 40 MYR / os jedziemy do Miri.

 

26.07

Rano po nocnej jeździe docieramy do Miri na Express Bus Terminal. Mamy złapać autobus miejski 32A do centrum, co nie jest takie proste, czekamy 1,5 h, aż w końcu przyjeżdża (2,5 MYR / os). Dojeżdżamy nim do Tourist Information Center, gdzie rezerwujemy 2 noclegi w Niah National Park i jeden w Lambir Hills National Park. Śniadanko w biegu (pumpkinsy + kawa – 8,2 MYR) i wracamy na dworzec tym samym autobusem 32A (tym razem za 1,6 MYR / os), a tam od razu mamy autobus do Niah Junction (10 MYR / os). 2 h jazdy z powrotem w kierunku Sibu głównie wśród palm olejowych. Na Junction wysiadamy, gdzie od razu łapie nas gość z propozycją zawiezienia do Niah. Po dłuższych negocjacjach i zorientowaniu się, że panowie taksówkarze mają monopol na dojazdy do Niahu ustalamy cenę na 30 MYR i jedziemy. Kupujemy wejściówki (2 x 20 MYR) i płacimy za 2 zarezerwowane noclegi (2 x 42,5). Jesteśmy sami w bungalowie z 4 pokojami, a poza tym takich budynków jest kilka, a turystów prawie w ogóle. Zjadamy lunch (10 MYR) i idziemy do Niah Cave. Najpierw trzeba się przeprawić przez rzekę (kosztuje to 2 x 1 MYR). Po drodze widzimy 2 małpy, z daleka, ale mi się wydawało, że to gibbony. Droga prościutka, po kładkach drewnianych, ale gorąco i wilgotno. Przed jaskinią jest odbicie do longhousów, do których oczywiście skręcamy – faktycznie są dwa bardzo długie, inne niż koło Sibu, choć też przynależą do Ibanów. Są zbudowane na wysokich palach – na górze mieszkania, pod spodem garaże, kurniki, zagrody dla świń itp. Generalnie, na górze jest ruderowato, a w garażach stoją luksusowe samochody terenowe. Po obejrzeniu wioski wracamy na szlak do jaskiń. Najpierw przechodzi się przez potężną grotę, gdzie było kiedyś masa gniazd jerzyków (swift). Teraz jest ich mało, bo okazuje się, że delikatesem dla Chińczyków jest zupa z gniazd tych małych ptaszków. W 1935 r. populacja jerzyków wynosiła ok. 1,7 mln, w 1995 zostało ich tylko 200 tys. Całe szczęście, że obecnie wprowadzono ograniczenia w zbieraniu gniazd i populacja powoli się odradza. Przez grotę dociera się do jaskini Niah, gdzie jerzyków jest naprawdę dużo, a równie dużo jest nietoperzy. Jaskinia jest faktycznie ogromna, prowadzi przez nią szlak ułożony na drewnianych kładkach śliskich od kup i wody. Szlak w jaskini ma 2–2,5 km! Po przejściu przez Niah szlak dalej prowadzi do Painted Cave, ale jest ona niestety czasowo zamknięta (chyba ze względu na odnawianie szlaku). Mokrzy od potu obchodzimy całą jaskinię obserwując dużo konstrukcji drewnianych, z których miejscowi wyciągają gniazda jerzyków. Taka konstrukcja ma często kilkadziesiąt metrów wysokości. Przy wyjściu z jaskini czekamy na wylot nietoperzy, ale wylatują wąziutkim strumieniem i jakoś niemrawo, spodziewaliśmy się czegoś bardziej spektakularnego. Wracamy po ciemku 3 km do hostelu, odgłosy w drodze są niesamowite – często małpy, ale głównie strasznie głośne żaby. Przeprawiamy się przez rzekę (2 x 1,5 bo jest po 19.00) i idziemy do kantyny na kolację (18 MYR, ryż + napitki). Na szlaku przez ładnych parę godzin spotkaliśmy tylko 1 kobietę. Wieczorem idziemy z powrotem nad rzekę, żeby odbyć Night Boat Trip. Trwa to 1,5 h – widzimy ślepia ze 4 krokodyli. Przewodnik twierdzi, że jest tu ich sporo, ale jakoś sceptycznie się do tego odnosimy widząc pływający w rzece syf.

 

27.07

Rano stwierdzamy, że w zasadzie to w Niah zobaczyliśmy to co chcieliśmy i trzeba jechać dalej. Niestety za nocleg zwrotu nie możemy dostać, bo pieniądze poszły już do centrali parków w Sarawaku. Mniejsza z tym. Przeboleliśmy. Po śniadaniu w kantynie parku (14 MYR) o godzinie 11 jedziemy na Junction – miła Pani z recepcji dzwoni do kolegi, żeby po nas przyjechał i jak poprzednio płacimy 30 MYR. Pierwszy napotkany autobus zabiera nas do Lambir Hills, z powrotem w kierunku Miri (2 x 10 MYR). Wysiadamy i na szczęście headquarters jest tuż przy drodze. Płacimy za zarezerwowany wcześniej nocleg (50 MYR) i wejściówki do parku 2 x 20 MYR. Szlaki fajne, ale dość wyczerpujące – z górki i pod górkę, no cóż, ale to przecież hills. Trasy są tak poprowadzone, żeby wiodły od wodospadziku do wodospadziku. Oglądamy 5 wodospadów i wracamy do Headquarters. Generalnie park jest bardzo ładny, moim zdaniem trochę niedoceniony – znowu prawie nikogo nie spotykamy, a przy wodospadach zawsze jest mini jeziorko, w którym można się kąpać, na własną odpowiedzialność oczywiście. Ale koła ratunkowe są przy każdym oczku wodnym.

 

28.07

Rano po śniadaniu wyruszamy na poważniejszy szlak. Ciężko jak cholera, albo mamy zły dzień. Po 2 h dochodzimy do DingDing Waterfall – chyba najładniejszy wodospadzik, jaki oglądaliśmy w Lambir Hills. Ostatkiem sił wracamy do kantyny. Przy drodze łapiemy autobus do Miri. Twardo targujemy do 10 MYR za nas oboje. Z dworca bierzemy taxi do centrum (15 MYR), bo autobus 32A o tej porze już nie jeździ (ponieważ jest już po 15.00). Łazimy po hostelach i hotelach, ale wszystko jest zajęte, albo ceny nieakceptowalne przez nas. W końcu znajdujemy nocleg w chińskim hoteliku One Inn, który wygląda niespecjalnie, ale co robić (55 MYR). Kolacyjka w knajpie (13 MYR) i potem soczki w knajpie z tłumem białych (stąd też cena 8 MYR za soczek). Miri jest ładnym miasteczkiem, ale prym wiedzie Kuching. Jest główna ulica z dużą ilością knajp i hoteli. Są też duże luksusowe hotele. Szukamy jakiejś agencji na wyjazd do Mulu, ale żadnej nie możemy znaleźć, więc idziemy do backpackersa Minda Guesthouse (w obecnej chwili jedyny w Miri), gdzie właściciel Willi mówi nam, żebyśmy przyszli jutro to coś spróbuje nam zorganizować.

 

29.07

Rano jak to zwykle na śniadanie jemy zupki, dość obleśne bo z wątróbką i jakimiś zmielonymi psami lub kotami, a chcieliśmy tylko zwykłe z makaronem, a nie special –z mięsem. Następnie przenosimy się do Minda Guest House (60 MYR) gdzie dostajemy dwójkę z łazienką. Wczoraj była masa ludzi, a dziś cichutko. Willi wysyła nam e-mailem 4 opcje wyjazdu do Mulu – ta, która nas interesuje trwa 3 dni i kosztuje bagatela 950 MYR/os + przelot – stwierdzamy, że dla nas za dużo i spróbujemy na własną rękę. Standardowo idziemy obejrzeć miasto. Najpierw wędrujemy na targ rybny – rekiny, wielkie tuńczyki i sporo morskich dziwadeł, które intensywnie fotografujemy. Później chińska świątynia, która jest na wybrzeżu, a na końcu jedziemy autobusem na Esplanade nad morzem, za miastem (bus nr 11, 13, 15). Nawet fajny widok, masa krabów, plaża ładna, w oddali platforma wiertnicza. Kąpać się nie wolno, bo jest jakiś ekstremalny prąd, odchodzący od brzeg. Potem wzdłuż brzegu i ulicą przemieszczamy się na kolejną plażę, przy luksusowym hotelu. Sporo ludzi grilluje i ogólnie się bawi nad morzem, ale faktycznie nikt się nie kąpie. Wracamy ładnych kilka kilometrów na piechotę do Miri. Wspomagamy się pumpkinsami z colą i spotykamy wcześniej poznanych w Bako NP muzyków z Australii. Po powrocie do Minda Guest House zabieramy się za organizowanie wycieczki do Mulu NP. Kupujemy na skyscannerze 2 bilety do Mulu na następny dzień za 300 MYR / os. Na kolacje szalejemy (tofu, cutter fish czyli mątwa w smaku i konsystencji trochę podobna do kalmara – 37 MYR). Miejscowi opychają się (dosłownie sądząc po ilości jedzenia na stołach) różnymi dziwnymi rybami. Wieczorem nasi Australijczycy, którzy mieszkają oczywiście w Minda dają koncert w ogródku na dachu hostelu. Wspomagani są przez dwóch innych muzyków z Japonii, a Willi tańczy w lokalnym stroju. My w związku z brakiem uzdolnień muzycznych ograniczamy się do słuchania.

 

30.07

7.00 pobudka i jedziemy na lotnisko taksówką za 24 MYR. Check-in szybciutki, jak pokazujemy, że lecimy do Mulu, to strażnicy machają tylko ręką i niby prześwietlają plecak, ale jakoś tak bez zapału. Samolot linii MAS Airlines, malutki i śmigłowy – wznosimy się, dostajemy kakao i lądujemy, całość trwa ½ godziny. Na lotnisku pytamy panią prowadzącą mikro sklepik o homestay i oczywiście okazuje się, że właśnie ona jeden prowadzi. Jedziemy tam busikiem za 2 x 10 MYR. Odległość od lotniska do centrum parku jest bardzo mała (ok. 1 km) i trzeba było drałować piechotą. Dostajemy pokój za 40 MYR, niecałe 200 m od wejścia do najbardziej znanego parku na Borneo. Zakwaterowanie bardzo skromne, łazienka tradycyjna, czyli chochla do wody pełniąca rolę prysznica i zarazem spłuczki w toalecie. Idziemy do biura parku, gdzie płacimy 2 x 20 – wejście do Deer Cave i Lang Cave, 2 x 30 – wejściówki do parku (na 5 dni), trekking na Pinnacles 2 x 325, 2 x 20 – Wind Cave i Clearwater Cave. Ups, drogo, ale porównując to, co załatwiliśmy na miejscu, z tym, co można załatwić w Miri wychodzi i tak 1/3 ceny, a atrakcji mamy więcej i jesteśmy niezależni. Jak się potem okazuje to, że udało się załatwić Pinnacle to szczęście – wszyscy rezerwowali wejście kilka miesięcy wcześniej. W ogóle to większość ludzi odwiedzających Mulu jest w dużych grupach zorganizowanych, albo w małych grupkach, ale z własnym osobistym przewodnikiem. Trochę się obijamy, jemy lunch (17 MYR) i o 14.30 idziemy na pierwszą wycieczkę. Niestety jest to tak zorganizowane, że ludzie nie do końca mogą sami łazić po parku, a do jaskiń można wchodzić tylko o określonych godzinach. Więc zbiera się sporo ludzi przy headquarters, zostajemy podzieleni na grupy, z których każda dostaje parkowego przewodnika. Szlak do Deer i Lang Caves ma ok. 3 km i prowadzi głównie po drewnianej kładce. Dochodzi się do rozwidlenia szlaku i najpierw idzie się do Lang – jaskinia jest niska, ale długa z pięknymi stalagmitami, stalaktytami i stalagnatami. Następnie po ok. 40 minutach wraca się do rozwidlenia i idzie do Deer. Najpierw jest długie wejście prowadzące przez grotę, albo jak kto woli pod skałami – tak duże, że myślimy, że to już ta jaskinia. Po drodze widzimy żółwia jaskiniowego, którego przewodnik widuje od 20 lat w tym samym miejscu i w końcu dochodzimy do jaskini właściwej. O ile jaskinia w Niah była ogromna to ta jest gigantyczna. Ciężko w ogóle zorientować się w wielkości. Na suficie odległym pewnie o 100 m są czarne plamy – okazuje się, że to nietoperze ok. 2–3 mln. Są też liczne gniazda jerzyków. Przez jaskinie idzie się wytyczonym szlakiem dochodząc do punktu widokowego na skupisko nietoperzy i guano … czyli kupy pod spodem. Z sufitu leją się strugi wody, o przynajmniej mamy nadzieję, że wody, dlatego też zadzierając głowę do góry raczej powinniśmy zamknąć buzię. Ciekawostką jest, że w punkcie widokowym zainstalowano kamerę, która ciągle monitoruje ruchy nietoperzy. Z jaskini wychodzi się na tzw. bat observatory – szeroką drewnianą kładkę, na której zgromadziła się już masa ludzi. Ten tłum czekał na wylot nietoperzy, który odbywa się codziennie między 16-18. Czekamy i my, i… w końcu się zaczyna, najpierw krótkie sznury nietoperzy, a potem 8 minutowy strumień, i następny. A potem już bez przerwy przez ponad godzinę wylatują formując wstążki i zawijasy na niebie, a na dodatek wydostają się z różnych miejsc, nie tylko z głównego wejścia. Co noc ta chmara nietoperzy zżera ok. 15 ton insektów. Koło jaskini na okolicznych drzewach słychać i czasem widać małpy. Prawie po ciemku, już bez przewodnika, każdy na własną rękę, (większość poszła już z godzinę temu) wracamy do headquarters. Po drodze widzimy jeszcze olbrzymiego owada (kilkanaście centymetrów długości) siedzącego na kładce, a wzdłuż całej drogi koncert dają żaby. Kolacja za parkiem w jedynej w zasadzie knajpie – 28,5 MYR. Idziemy szybko na nocleg, bo o 10 wyłączają światło, które jest z generatorów.

 

31.7

Śniadanko 25 MYR. Rano w headquarters rezerwujemy dodatkowo na 9.00 Conopy Skywalk 2 x 35 MYR. Drogą po drewnianych kładkach dochodzimy do ścieżki zawieszonej między koronami drzew na wysokości 15–50 m. Cała długość napowietrznej kładki to 480 m podzielonych na 16 przęseł. Trochę się to trzęsie i trzeba się przyzwyczaić, ale zaraz robi się ekscytująco i można poświęcić więcej czasu na podziwianie dżungli niż kurczowe trzymanie się lin. Po tej wycieczce idziemy na lotnisko i kupujemy bilety powrotne do Miri na 3 sierpnia, za 2 x 292 MYR. W drodze z lotniska znajdujemy homestaya ze sklepikiem (zaraz przy drodze między lotniskiem a wejściem do parku) z najbardziej potrzebnymi artykułami, gdzie się również nawadniamy. Po południu idziemy do Paku Waterfall jedną z niewielu tras, po których można przemieszczać się bez przewodnika. Przyjemna ścieżka przez las, na której co pewien czas widzimy wielkie żuki, ślimaki i inne insekty. Przy wodospadziku można się wykąpać, woda zimna, ale orzeźwiająca. Wracamy zachodząc jeszcze na Tree Tower – wieżę przeznaczoną do oglądania ptaków. My jesteśmy tam po południu, więc wiele ich nie widzimy, a najlepszy czas na obserwację to wczesny ranek. Wieża wysoka na kilkadziesiąt metrów i widok z niej na korony drzew bardzo przyjemny, choć bez ptaków. Wieczorem chcemy jeszcze iść do Moonmilk Cave, ale niestety już na początku trasy okazuje się, że droga jest zamknięta z powodu spadających kamieni. Mając trochę czasu idziemy na obiad i oczywiście nawadnianie (29 MYR) oglądając olimpiadę i przede wszystkim mecz w siatkówkę Polska – Bułgaria, aż kończy się prąd.

 

1.08.

Raniutko, we wczoraj znalezionym sklepiku robimy zakupy jedzeniowe na 2 dni do Camp 5 pod Pinnacles. O 9.00 jesteśmy pod headquarters, zostawiamy zbędne bagaże i teleobiektyw. Ładujemy się na łódkę z dwójką Amerykanów. Po ok. 30 min dopływamy do wioski na targ z pamiątkami i po krótkiej przerwie dalej jeszcze z 15 minut docieramy do jaskiń Wind and Clearwater. Do pierwszej jaskini Wind wchodzi się po schodach i jak wszystkie tutaj jaskinie i ta jest duża. Jej nazwa bierze się stąd, że w niektórych miejscach czuje się przyjemny (przy panującej temperaturze) przeciąg. Kładkami obchodzi się jaskinię dookoła, w jednej z sal są wielkie stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. Po wyjściu idzie się kilkaset metrów do drugiej jaskini Clearwater. Podejście do niej ma ok. 200 stopni. Jaskinia również olbrzymia, ale nie tak jak Deer. Tutaj też idzie się po kładkach dookoła, w jednym miejscu jest misa wyrzeźbiona w kamieniu, do której wciąż skapuje woda. Dochodzi się do podziemnej rzeki, która ma bodajże ok. 160 km długości. Można zrobić caving z Wind do Clearwater. Musi być to niezłe przeżycie – wspinaczka, pływanie i ciemno (jest taka opcja w ofercie parku, ale nie dla początkujących). Po wyjściu z jaskini decydujemy się z Amerykanami wyruszyć dalej do Camp 5. Płyniemy ok. 1 h, dość często przepychając łódkę przez płycizny, aż wreszcie docieramy do początku 9 km szlaku prowadzącego do Camp 5. Dojście do celu zajmuje nam ok. 2,15 godziny – droga płaska i dość przyjemna, po drodze dwa fajne mostki wiszące Na Camp 5 kwaterują nas do jednej z kilku sal, gdzie może mieszkać po ok. 16 osób. Pożyczamy moskitierę na 2 os. (20 MYR x 2 noce). Kąpiemy się w rzece opodal, gdzie jest specjalnie wyznaczone do tego miejsce. Zjadamy nasze zakupy – ekspresowe „makarono-zupki”. O 19.30 mamy spotkanie z przewodnikiem na Pinnacles. Będziemy mieli Panią za przewodniczkę, a nasza grupa to my, amerykanie poznani wcześniej, para francusko-litewska, oraz para szwajcarsko-tajska. Wszyscy nasi towarzysze wykupili trekking na Pinnacles dużo wcześniej i wokół właśnie tego trekkingu organizowali wyjazd na Borneo. Reszta ludzi w Camp 5 to grupy zorganizowane. Przewodnicy gotują im kilkudaniową kolację, a my po naszym raczej skromnym posiłku, z zazdrością im się przyglądamy. O 20.30, po zrobieniu zapasów wody z garnka gotującego się na campie idziemy grzecznie spać (w zasadzie do Camp 5 wody nie trzeba brać ze sobą, bo cały czas dostępna jest gotowana, może być tylko problem z butelkami). Pod łóżkiem, na którym śpimy trochę padliną śmierdzi, ale wolimy nie sprawdzać co.

 

2.8

O 5.30 pobudka, szybko jemy śniadanie i o 6.15 ruszamy na Pinnacle. Pierwsze 200 m jest spoko, a potem zaczyna się podejście, które trwa do końca. W sumie szlak nie jest długi – podejścia w pionie jest 1125 m, a cała długość to 2400 m, z 200 m płaskim dojściem do szlaku, co daje pewne wyobrażenie o nachyleniu. A więc jest stromo, ale dobrze, że jest sucho, bo w deszczu mogłyby być problemy. Pierwszy przystanek jest na 900 m przy mini pinnaclach, kolejny na 1200 m, gdzie jest połowa drogi i tam zostawia się część wody przeznaczonej na powrót. Na 1900 m zaczyna się ferratka cała olinowana z kilkunastoma drabinkami. W końcu po 2.45 godziny jesteśmy w miejscu widokowym na Pinnacle. Są to takie szare zaostrzone wieże sterczące na zboczu góry na dość dużym obszarze. Wyglądają jak betonowe stożki porośnięte dżunglą. Za naszą grupą wchodzi jeszcze parę osób, a my zaczynamy schodzić. Schodzimy dość szybko, bo od 10 do 12.30, ale jest ciężko, przydaje się woda zostawiona w drodze pod górę. Nie wierzymy, że tyle podeszliśmy. Po dojściu do Camp 5 obowiązkowa orzeźwiająca kąpiel w rzece, a następnie spożycie naszych zakupów. Ok. 15 idziemy 2 km szlakiem w kierunku Gorge Melinau. Przechodzimy przez rzekę, w której Aga wywracając się na środku sprawdza wodoodporność plecaka z aparatem. Dochodzimy do zakola w rzece, gdzie z otaczających skał można skakać do wody. Fajne miejsce na kąpiel i znowu nie ma ludzi. Wracamy do Camp 5 jemy obiadokolację, czyli zupki chińskie i się obijamy, bo się nam należy. A co! O 8.30 grzecznie idziemy spać.

 

3.8

Rano jemy marne resztki naszego prowiantu i idziemy z powrotem 9 km do rzeki. O 9.30 jesteśmy na brzegu, a łódka już na nas czeka. Tym razem płyniemy w dół rzeki i musimy wysiadać tylko 2 razy, ale brak deszczu przez ostatnich kilka dni mocno spłycił rzekę, widzimy jak męczą się ludzie płynący pod prąd. W headquarters jesteśmy ok. 10.30, odbieramy teleobiektyw i bagaże i idziemy na lotnisko. Samolotem telepie dość mocno, ale lot jest na szczęście krótki i z powrotem jesteśmy w Miri. Na lotnisku czekamy cierpliwie na autobus i za 5 MYR jedziemy na Local Bus Terminal. Idziemy do Minda Hostel i płacimy 50 MYR za nocleg. Oddajemy pranie (14 MYR) i jemy pumpkinsy (7,2 MYR). Relaksujemy się na tarasie na górze, potem jemy seafoody (33 MYR) i piwko (14 MYR za butelkę) – nagroda za zdobycie Pinnacli.

 

4.8

Rano bierzemy taxi na dworzec długodystansowy – 20 MYR. Autobus do Bandar Seri Begawan (stolica Brunei) kosztuje 40 MYR / os. Ok. 12 jesteśmy w stolicy Brunei. Autobus wysadza nas w centrum, gdzie znajdujemy KH Soon Resthouse, w którym bierzemy nocleg za 38 $. Obchodzimy miasto. Najpierw Royal Regalia – muzeum poświęcone obecnie panującemu sułtanowi (ma 66 lata). Jest sala na temat koronacji, i wszędzie masy prezentów, które przez lata zgromadził. Później idziemy do Water Village – wioski po drugiej stronie Brunei River, gdzie żyje ok. 30000 mieszkańców w domach na palach. Przechodzi się między nimi po kładkach. Dochodzimy kładkami do olbrzymiego meczetu. Potem zachodzimy jeszcze w okolice najsłynniejszego w Brunei meczetu, do którego niestety wejść nie można, bo jest ramadan. Wieczorem odbywamy podobną trasę – wiele kolorowych lamp podświetla różne elementy zabudowy. Główną atrakcją dla Brunejczyków wydaje się, że jest centrum handlowe, w środku miasta nad Brunei River. Przeżywamy szok, ponieważ kierowcy zatrzymują się w celu przepuszczania pieszych! Na ulicach czysto, bo nawet za palenie jest 3 $ kary. Kolację jemy nad rzeką w polecanym przez LP miejscu – skupisko knajpek na esplanade (super soczek z liczi). Wieczorem mamy ciekawy widok z okna hotelu na okoliczne prostytutki. Generalnie miasto nas nie zachwyciło. Aga narzekała, że tylko beton, beton i jeszcze raz beton a nie ma żadnego skrawka zieleni gdzie można by było trochę odpocząć (no może oprócz murawy na stadionie).

 

5.8

O 6.00 pobudka i idziemy na autobus miejski do przystani promowej(2 $ od osoby). Na przystani kupujemy bilety na prom do Labuan w Sabahu (17 $). Prom płynie ze dwie godziny i jesteśmy ponownie w Malezji. Labuan się nam nie podoba, więc od razu kupujemy bilety na godzinę 13, na dalszą drogę do Kota Kinabalu (33 MYR). Mamy 2 h, więc idziemy jeść (2,3 MYR). Ok. 16 jesteśmy w KK i idziemy do Lucy Backpackers (65 MYR ze śniadaniem). Od razu idziemy zobaczyć miasto największe na malezyjskim Borneo. Najciekawsze jest wybrzeże, gdzie znajduje się masa knajp. Na ulicznych straganach zjadamy różne pierożki oraz naleśnikopodobne placki z warzywami (8 MYR). Miejscowy targ jest opanowany przez Filipińczyków. Jest tam masa miejsc do zjedzenia owoców morza – ugrillowane krewety, kraby, kalmary, itp. Snujemy się do nocy, w między czasie oglądamy finał olimpijski Malezja – Chiny w badmintona. Niestety Malezyjczyk ku rozpaczy swoich pobratymców musiał zadowolić się tylko srebrnym medalem.

 

6.8

Rano idziemy przez całe miasto na Wawasan Bus Station, żeby dojechać do Inanam Bus Station. Dojeżdżamy tam za 2 x 2 MYR i od razu mamy autobus do Sepilok, który jedzie od 9.00 do ok. 15.30 za 2 x 43 MYR. Wysiadamy na skrzyżowaniu Miles14 na drodze do Sandakanu i drałujemy z plecakami do Sepiloku. Po dłuższych poszukiwaniach noclegu (wszystko porezerwowane) dochodzimy do Sepilok Forest Edge Resort, gdzie bierzemy nocleg, drogi bo za 95 MYR ze śniadaniem, ale ośrodek jest fajny, domki są rozsiane na rozległym terenie, dookoła którego prowadzi dość długa ścieżka. Jemy na jedynym straganie w okolicy, przy wejściu do orangutanów super pierożki za 3 MYR. Idziemy do Uncle’s Tan zarezerwować wyjazd do Kinabatangan River (Uncle’s Tan jest przy drodze z Miles 14 do Sepilok). Rezerwujemy na 8/8–10/8 – czyli optymalnie bo 3 dni i 2 noce za 420 MYR od osoby. Kolacja w lodgu za 36 MYR.

 

7.8.

Idziemy do Sepilok Orangutan Centre. Wejście 2 x 30 + 10 MYR za aparat. Masa ludzi na platformie widokowej. Przychodzi 6 orangutanów. Dobry wynik, bo w sumie w centrum jest ich 9. Jak przychodzi duży samiec, wszystkie inne szybko uciekają na drzewa. Większość ludzi po zobaczeniu orangutanów szybko się zmywa i zostaje na miejscu garstka ludzi. My też po obejrzeniu małpiego spektaklu powoli zbieramy się do wyjścia, aż tu nagle na drewnianą barierkę zeskakuje orangutanica. Złapała za rękę jedną z dziewczyn i przez cały czas pozowała nam do zdjęć. Odprowadziła nas do wyjścia i jak się już nami znudziła odeszła spokojnie do dżungli. Było nas tylko kilka osób, lecz niestety niektórzy nie mogli się powstrzymać, aby nie dotknąć małpy i nie zrobić sobie z nią pamiątkowego zdjęcia. Nieważne, że takim zachowaniem można zniszczyć wieloletnią pracę ludzi mającą na celu przywracanie orangutanów do naturalnego środowiska. Później trochę wałęsamy się po centrum oglądając mini muzeum i jedząc pierożki u Pani z warunga z dnia wczorajszego (4 MYR za 6 pierogów z warzywami i 6 bananów w cieście, super). Bierzemy taxi za 100 + 40 MYR (drogo, ale jedyna sensowna czasowo opcja) do Proboscic Monkeys Labuk Bay. Labuk Bay wywarło na nas dość przygnębiające wrażenie, gdyż jest to kawałek dżungli otoczony ze wszystkich stron sadami palm olejowych. Sam ośrodek stanowi bodajże największe skupisko małp Proboscic, występujących tylko na Borneo. Wejście jest drogie, bo 2 x 60 + 10 MYR za aparat, ale naszym zdaniem warto. Małp jest masa i w porze karmienia przychodzą bardzo blisko. Generalnie są 3 platformy widokowe, akurat czynna jest platforma przy funkcjonującym tam lodgu. Małpy przychodzą rodzinami, w której zawsze jest duży dominujący samiec, sporo mniejszych / młodszych samców i jak to w haremie stado samic oraz równie dużo maluchów. Akurat do tej platformy podchodzą 3 grupy, każda po ok. 20 osobników. Równocześnie na barierki i dachy wokół zabudowań przylatują dzioborożce (black hornbill) i wsuwają zostawiane tam kawałki bananów. Jak nosacze się najadły, a jest to dość ciekawy spektakl przychodzi stado silver langurów. Przechodzą sobie spokojnie przez knajpę zajadając jakieś pędy warzyw. Bardzo ładne i sympatyczne małpy, a na dodatek spokojne, czego nie można powiedzieć o nosaczach. Nosacze też zaczynają pakować się na barierki, ale od razu nasz taksówkarz, który służy również jako przewodnik mówi, aby się do nich nie zbliżać, gdyż są agresywne i mogą być bardzo niebezpieczne, bo są bardzo silne. Poza tym to są jednak duże małpy. Langury to co innego – całkiem inne usposobienie. W drodze powrotnej za te zapłacone dodatkowo 40 MYR jedziemy do ATM na obrzeża Sandakanu bo w pobliżu Labuk i Sepiloku żadnych nie ma, a za Kinabatangan można płacić tylko gotówką. Wracamy do Resortu i jemy obiad (35 MYR – drogo, ale to lodge). Strasznie dużo tego dnia słowa drogo. Niestety to jest „urok” Sabahu.

 

8.8.

Do 12 się obijamy, po czym idziemy do Uncle Tan’s, żeby pojechać na wycieczkę do Kinabatangan River. Kosztuje to 420 + 10 MYR wejście za osobę. Jemy lunch, który jest w cenie i o 14.30 wyjeżdżamy 4 mikrobusikami. Po ok. 1.5 h docieramy do rzeki, gdzie przesiadamy się na łódkę, którą płynie się ok. 1 h w górę rzeki do obozu. Jesteśmy na miejscu ok. 17 i dostajemy pokój na 4 osoby, w którym są tylko maty, prześcieradła i moskitiery oraz kosz na schowanie jedzenia i kosmetyków w celu zabezpieczenia przeciwko szczurom. O 19.00 jest spotkanie organizacyjne, na którym wyjaśniają nam program na czas pobytu. A więc w nocy o 21.00 jest boat trip ok. 1,5 h, drugiego dnia 6.30 – boat trip 2 h, o 10.00 – jungle trekking 2 h, o 17.30 – boat trip, o 21 – night trek. Na obiado-kolację dostajemy szwedzki stół – wszystkiego jest dużo i jest dobre. O 21 niestety pada deszcz, więc od razu ostrzegają nas, że zwierzaków może nie być, ale i tak wsiadamy do łódek i płyniemy w dół rzeki. Dżungla wygląda dość dziwnie – jest to pas ok. 20 m wzdłuż rzeki, a za nim palmy olejowe, potem enklawa dżungli i znowu palmy i tak co pewien czas. Niewiele widzimy oprócz civety, budgera coś zawzięcie wykopującego na brzegu oraz kilku ptaków. Koło 23 mokrzy i zmarznięci wracamy do obozu. O 24 w obozie kończy się prąd. System utrzymania higieny w tym miejscu jest trochę inny niż przewidują to standardy. Jeżeli chcemy skorzystać z toalety musimy najpierw zaopatrzyć się w wiaderko, napełnić je wodą (chyba rzeczną bo w dziwnym burym kolorze) ze stojących przed WC ogromnych beczek i dopiero spokojnie udać się za potrzebą ze spłuczką w ręku. W drugich beczkach rzekomo jest woda do mycia, ale wygląda tak samo jak ta do kibla i śmierdzi niemiłosiernie. „Prysznic” dla odważnych – te same, co do spuszczania wody wiaderka napełniamy mętną wodą, idziemy do WC i wylewamy sobie kubeł na głowę.

 

9.8

O 6 jest pobudka i jedziemy na boat trip. Prawie nic znowu nie widzimy oprócz makaków i paru ptaków, generalnie ten boat trip to trochę porażka, bo dwa dni wcześniej były orangutany, gibbony i nosacze, jak również lori, którą już od paru lat próbujemy zobaczyć na wolności. Co ciekawe lori siedziała przez kilka nocy zaraz koło obozowych kibelków. Generalnie na wycieczce łódką nic nie widzimy – pech. Po śniadaniu o 10 zaczyna się trekk po dżungli. Przewodnik wyjaśnia, że ten obszar jest własnością prywatną i stworzony Game Reserve ma być z biegiem czasu poszerzany. Należy mieć zatem nadzieję, że lasu i zwierząt będzie tu coraz więcej. Widzimy szczątki drzewa żelaznego, które faktycznie jest twarde jak żelazo i w związku z tym na całym Borneo wiele ich już nie zostało, bo były intensywnie wycinane. Widzimy gniazda, które robi orangutan, w koronach drzew, podobno mieszka w takim gnieździe tylko jedną noc, po czym buduje nowe gdzie indziej. Jeśli chodzi o odradzanie się dżungli to nie jest to taka prosta sprawa – w tym miejscu gleba jest żyzna, bo co roku zalewana przez rzekę, z którą nanoszone są żyzne osady, ale w innych miejscach Borneo już tak nie jest. Ponadto drzewa tzw. miękkie rosną do dużych rozmiarów ok. 20 lat, ale odrodzenie drzew twardych (jak np. żelaznego) to już proces trwający minimum 50 lat, a nawet setki lat. Na trekku widzimy jeszcze różne jaszczurki, makaki, różne owoce, dużo roślin – bez przewodnika byśmy to po prostu minęli, a tak dowiadujemy się sporo. Potem lunch i przerwa aż do 17.30 i znowu idziemy do łódek, skąd płyniemy w górę rzeki oglądać nosacze. I w tym kierunku faktycznie jest dżungla, a palm olejowych w ogóle nie widać i od razu pojawia się wysoko na drzewach dużo małp nosaczy, tym razem zupełnie dzikich. Są większe i grubsze niż te w Labuk Bay i świetnie skaczą między drzewami. Śliczna okolica, bardzo malownicza rzeka. Wzdłuż niej wyleguje się dużo makaków i ptaków. Zasadniczo jest to obszar, na który można wjechać tylko w zorganizowany sposób. Tereny należą do miejscowych, którzy edukowani przez ekipę Uncle’s Tan zaczynają chyba dbać o środowisko – po prostu to się bardziej zaczyna im opłacać niż eksploatacja dżungli i palmy olejowe. Nie będzie przyrody – nie będzie napływu potężnej gotówki od turystów. Wieczorem jest jeszcze nigth trek. W gumowcach (5 MYR) łazi się dookoła obozu, z przewodnikiem oczywiście. Widzimy różne żaby, pająki w tym dość niebezpieczne, a hitem są śpiące ptaki. Siedzą na gałęziach zupełnie nieruchomo, wyglądają jak puchate maskotki. Można do nich podejść, poświecić lampą i robić zdjęcia. Nie reagują na światło tylko na drgania gałęzi, które mogą oznaczać zbliżanie się drapieżnika. Ptaki są niesamowicie kolorowe.

 

10.8.

Rano w zasadzie nic się nie robi oprócz śniadania i czekania na łódkę powrotną Trochę więc reklamowanie wyjazdu jako 3 dni / 2 noce jest na wyrost, ale generalnie fajna okolica rekompensuje to delikatnie mówiąc niedopowiedzenie organizatorów. W trakcie drogi powrotnej, o 10 rano widzimy krokodyle i orangutana (w końcu na wolności). W obecnej chwili za zabicie orangutana jest 25 lat więzienia, a to w celu ochrony tego krytycznie zagrożonego gatunku (notabene tak jak za człowieka). Grupa, którą mijamy płynącą do obozu widziała również gibbony. Dopływamy do przystani i od razu z kilkoma pasażerami dostajemy transport do Lahat Datu (20 MYR / os). I tu jest następne oszukaństwo organizatorów – bo transport miał być w cenie całego wyjazdu, ale cóż, czasami mamy wrażenie, że tym wszystkim prowadzącym takiego rodzaju wyjazdy odbija i parcie na pieniądze przesłania uczciwość. Docieramy mikrobusem do Lahat Datu w okolicach, którego jest najlepszy fragment dżungli w Sabahu i stacja naukowa, w której nieustannie trwają badania flory i fauny Borneo, i wciąż odkrywane są nowe gatunki. Niestety jest to atrakcja ekstremalnie droga i rezerwowana pół roku wcześniej, więc nie testujemy swojego szczęścia, które do tej pory nam sprzyjało, a poza tym czas zaczyna nas gonić. Z Lahat Datu łapiemy mikrobus do Semporny (29 MYR / os). Miasto sprawia wrażenia strasznie zaniedbanego i biednego. Niestety pomimo szczerych chęci nie zobaczyliśmy tam nic godnego uwagi – może oprócz targu. Tak więc Semporna służy tylko jako punkt wypadowy dla nurków i pływających z rurką. Zatrzymujemy się w hotelu Sipadan Inn (85 MYR) i organizujemy sobie snorkeling na jutro, po czym idziemy na targ zjeść różnego rodzaju pierożki.

 

11.8

Rano w Scuba Junkie bierzemy snorkeling za 2 x 110+ 2 x 10 za wyjazd z portu. Snorkeling obejmuje 3 miejsca: 2 koło wyspy Mataking i jedno około wyspy Tingting. Płyniemy łódką w 8 osób ok. 1 h. Pierwsze miejsce jest niezłe – dużo rybek, w drugim miejscu barracuda i wielka ławica rybek, którą nazwaliśmy symfonią – jak się między nie wpływa i porusza rękami to tak jak by się nimi dyrygowało. W trzecim miejscu oprócz rybek są żółwie i najładniejsza rafa. Po przyjeździe zmieniamy hotel na Scuba Junkie (60 MYR z 50% zniżką za snorkeling lub nurkowanie z nimi). Wieczorem obiad (22 MYR).

 

12.8

Ciąg dalszy snorkelingu tym razem koło wyspy Mabul (cena jak z dnia poprzedniego). Morze jest bardzo wzburzone, płyniemy tam ponad 1 h. Na wyspie znajduje się resort należący do Scuba Junkie, można tam przyjechać na 2 noce – ale jest to wydatek kilkuset MYR, a i tak jest to opcja zdecydowanie najtańsza z wszystkich, które widzieliśmy w Sempornie. Obok na tej samej wyspie jest drugi resort, gdzie domki stoją na palach nad krystalicznie czystą wodą, a dochodzi się do nich przez systemy kładek. W ogóle w oddali widać tych resortów dużo – często stoją one na płyciznach, ale żadnej wyspy nie ma, tylko domki wystające z morza. Wokół wyspy Mabul mamy 3 snorkelingowania, z przerwą na obiad w resorcie (w cenie). Rafa może być, ale przede wszystkim dużo rybek i kilka żółwi, niektóre wielkie, o rozmiarach dochodzących do 1 metra. Najwięcej rybek jest między palami podpierającymi domki. Jedynym mankamentem psującym zabawę są meduzy, które wciąż nas parzą, na szczęście nie są to te niebezpieczne. W zasadzie sama rafa koralowa nie jest powalająca, a miejscami mocno zniszczona i zanieczyszczona (butelki, opony itp.). Po powrocie do Semporny idziemy do hotelu, gdzie dowiadujemy się, że musimy go zmienić, bo oczywiście wszystko zostało zarezerwowane na tę noc ze 2 miesiące wcześniej. Miła Pani z recepcji prowadzi nas do swojej koleżanki, u której dostajemy pokój za 55 MYR. Wieczorem trochę szalejemy, bo kolacja plus soczki to 63 MYR.

 

13.8

Idziemy na autobus do Kota Kinabalu. Jest za 55 MYR / os. Nigdzie po drodze się nie zatrzymujemy, a jedziemy od 8 do 17. Niby w busie jest toaleta, ale… No cóż Aga musiała z niej skorzystać i stwierdziła, że było to trochę traumatyczne doświadczenie. Potem autobus miejski do Wawasan Station (1 MYR / os) i dalej miejskim do Australia Place (2 x 0,5 MYR). Znajdujemy nocleg w Travellers Light za 65MYR. Obiad jemy na nocnym targu (25 MYR).

 

14.8

Rano śniadanie w hostelu i idziemy na wieżę obserwacyjną – widać tylko KK i morze, ale gór już nie. Dalej w górze jest jeszcze jedna budowla, która wygląda trochę na ruinę wieży obserwacyjnej, ale nie możemy znaleźć tam drogi, więc rezygnujemy. Potem próbujemy dostać się do Marina Museum i w końcu po dwóch przesiadkach autobusowych udaje nam się to. Muzeum jest przy University of Malesia, a znajduje się w nim kilka akwariów z rybkami, koralami, dużymi rybami i żółwiem (2 x 10 MYR). Droga do tego muzeum jest dość skomplikowana i długa, prowadzi prawie przez cały kampus uniwersytecki, po którym jeżdżą autobusy dla studentów, ale są wakacje więc nie ma ani studentów ani autobusów, w związku z tym my drałujemy kilka kilometrów piechotą. W muzeum wzbudziliśmy chyba dość dużą sensację, że tam sami doleźliśmy, bo w zasadzie przyjeżdżają tylko wycieczki turystów zwiedzające KK. Wzbudziliśmy takie zdumienie, że jeden z naukowców Instytutu marynistycznego zawozi nas z powrotem do centrum KK. W centrum wysiadamy na przystani, z której mamy płynąć na jedną z wysepek okolicznego parku narodowego, ale nic z tego nie wychodzi, bo nadchodzi dość potężna burza, a potem robi się za późno. A więc, żeby nie marnować czasu jedziemy z dwoma przesiadkami do Green Connection Aquarium. I jest to totalna porażka! Odradzamy z całego serca, bo oglądając ten przybytek robi się smutno. Wchodzimy nie świadomi tego co jest w środku (2 x 25 MYR!!! dla obcokrajowców), a tam syf okrutny, szyby w akwariach tak brudne, jakby od nowości nie były myte, woda zgniłozielona, chyba nie wymieniana, w której gdzieś tam co pewien czas majaczy jakaś nieszczęsna ryba. Jest też duże akwarium z wodą i szybami jak wyżej, w którym są 2 rekiny i 2 płaszczki i 1 biedny żółw, widać je tylko jak podpływają bardzo blisko do szyby, pewnie z głodu. Po tym co widzimy wiemy, że reklamowanego karmienia rekinów nie będzie, ale jako jedyni (znowu) zwiedzający czekamy do 16, czyli do godziny, o której karmienie powinno się odbywać. Zgodnie z naszymi przewidywaniami oczywiście nic się nie dzieje. Wychodzimy i idziemy się targować o zwrot pieniędzy, jako, że nawet na ulotkach otrzymanych przy wejściu jest zupełnie co innego niż w środku, po ½ godzinie ostrych targów i kłótni z 4 paniami w recepcji w końcu oddają nam po 10 MYR, a więc dostajemy bilet jak dla Malezyjczyków. Generalnie to największa poraża, którą widzieliśmy na Borneo. Autobusami wracamy do Wawasan Teminal. Miejskie autobusy są zielono-żółte i jazda nimi kosztuje 0,5 MYR. Zawsze trzeba dojechać do Wawasan, skąd bierze się autobusy zarówno miejskie, jak i kursujące do dalszych dzielnic – te są małe i białe, albo są to minibusy. Jazda nimi kosztuje 1 MYR. A więc całą okolicę KK i oczywiście miasto można załatwić jeżdżąc z Wawasan. Autobusy mają numery i owszem – ale nigdzie nie znaleźliśmy ani rozkładów jazdy, ani informacji jaką trasę dany numer obsługuje, tak więc tylko wtajemniczeni wiedzą, gdzie dany autobus jedzie. Ale sądząc po ruchu taki system jakoś im się sprawdza. Zresztą, jak chwilę posprawia się wrażenie (nie musieliśmy się w związku z tym bardzo starać), że nie bardzo wiadomo, do jakiego autobus wsiąść zaraz ktoś pomocny się pojawiał. Wieczorem idziemy na nocny targ i robimy ucztę pożegnalną z Borneo – wybieramy sobie ze straganu kalmary, krewetki tygrysie, kraby, które właściciel przyrządza nam na kilka sposobów, z dodatkami w postaci ryżu, soków i warzyw za 70 MYR. Daliśmy radę pożreć wszystko, dobre było.

 

15.8.

Rano obijamy się i w końcu jedziemy na lotnisko autobusem za 5 MYR, skąd mamy lot do Singapuru. Na lotnisku w Singapurze kupujemy bilet na metro 5,8 $ i jedziemy do dzielnicy, w której zarezerwowaliśmy 2 dni wcześniej nocleg. Znajdujemy nasz hotel, jest na ulicy z 10 innymi i dostajemy tam ładny, duży pokój. Jak się później okazuje kilka sąsiednich hoteli, oprócz tradycyjnych zastosowań służy też do wynajmowania pokojów na godziny, a na rogu naszej ulicy jest centrum świadczenia usług seksualnych. Późnym popołudniem idziemy na pierwszą wycieczkę po Singapurze – idziemy do metra, gdzie kupujemy karty Ez-link 2 x 12 $ (w tym kaucja 2 x 5 $), niewątpliwie jest to najbardziej opłacalna opcja przemieszczania się po Singapurze. Porównując ceny za bilety jednokrotne i Ez-link ta druga wersja jest zdecydowanie korzystniejsza. Jedziemy kilka przystanków, a że jest już późno to zwiedzanie ograniczamy do Muslim Quarter. Bardzo przyjemna dzielnica z kilkoma meczetami, dużą ilością turystów masowo palących fajki wodne w knajpach. Na piechotę wracamy w kierunku hotelu zahaczając o centrum żywieniowe. Jest to najtańsza opcja żywienia się w Singapurze – są to olbrzymie centra, z masą stolików i budek, w których można kupić różnego rodzaju potrawy, w zasadzie z kuchni wszystkich azjatyckich krajów. I tam żywi się, sądząc po zatłoczeniu większość mieszkańców. My jemy obiad z piwem za (7,5 + 5,5 $), a więc na standardy Singapurskie tanio.

 

16.8.

Dzisiaj zwiedzamy Singapur. Najpierw jedziemy metrem na dworzec autobusowy, potem przesiadamy się do autobusu jadącego do Singapore Zoo. Generalnie za ogrodami zoologicznymi nie przepadamy, ale to singapurskie jest podobno jednym z najlepszych na świecie. Karta Ez-link działa też w autobusach. Wejściówka do zoo wynosi 2 x 20 $. W nim spędzamy kilka godzin – i faktycznie jest to chyba jeden z lepszych ogrodów zoologicznych, które widzieliśmy, choć teren ma dość ograniczony i wybiegi nie są jakieś rewelacyjnie wielkie, ale nie rzuca się to w oczy, a ponadto w zasadzie prawie wszystkie zwierzaki są na nieogrodzonych wybiegach. Nam najbardziej podobała się część z małpami azjatyckimi, w tym z orangutanami, z których jeden, z wysokości 15 m nad ścieżką obsikał grupę dzieciaków. Od stycznia 2013 mają też być w zoo pandy wielkie. Wracamy autobusem na dworzec, skąd udajemy się do centrum żywieniowego (9,8 $) i jedziemy metrem w kierunku centrum. Dojeżdżamy w okolice ogrodów botanicznych – olbrzymiego obszaru przeznaczonego do wypoczynku dla miejscowych. Chodzimy tam dobre 2 godziny (na całość trzeba mieć więcej czasu). Warto wspomnieć, że wśród wielu rzeźb i pomników jest również pomnik Chopina. Następnie piechotą dochodzimy do Orchard Road – ulicy z biurowcami i sklepami. Jest to jeden wielki hipermarket. W zasadzie można iść po ulicy, jak i długość całej ulicy pokonać pod ziemią na przynajmniej dwóch poziomach sklepów. Ludzi robiących zakupy jest masa. No, ale podobno jest to narodowy sport Singapurczyków, bo na dobrą sprawę to co mogą innego robić. Po Orchard chodzimy aż do zmroku, czekając na oświetlenie tych wszystkich sklepów i biurowców. Wracamy na piechotę w kierunku hotelu, zahaczając o Little India – dzielnicę indyjską, malowniczą z dużą ilością knajpek, gdzie zatrzymujemy się na indyjskie jedzenie (12 $). Od Little India mamy jeszcze kawał drogi, ale drałujemy twardo na piechotę i ok. 24 docieramy do naszej dzielnicy.

 

17.8

Rano pakujemy plecak i zostawiamy go na portierni, a sami jedziemy do centrum. Trochę słaba pogoda – pada deszcz, ulewę przeczekujemy pod najsławniejszym hotelem – Raffles. Potem ruszamy w kierunku dzielnicy biznesowej, która znajduje się nad morzem. Jest tam kładka, z której jest świetna panorama na wszystkie wieżowce znajdujące się po drugiej stronie zatoki. Obchodzimy sobie całą zatokę i wchodzimy między wieżowce, po zabytkowym moście. Stamtąd dołazimy do Chinatown, z kilkoma interesującymi pagodami i targiem pamiątek. Wieczorem idziemy z powrotem nad zatokę w celu fotografowania dzielnicy wieżowców z włączonymi światłami. Masa ludzi z całego świata, w tym profesjonalnych fotografów czeka na brzegu w tym samym celu co my. Niestety długo posiedzieć nie możemy, bo tu kończy się nasza podróż, a więc wracamy do hotelu po plecak i metrem jedziemy na lotnisko, z którego tuż przed północą mamy lot do Frankfurtu Airbusem 380.

 

Podsumowanie

Kilka słów podsumowania pobytu na malezyjskim Sarawaku i Sabahu, Brunei i Singapurze.

Obie części malezyjskiego Borneo dość się różnią. Nam podobał się bardziej Sarawak. Obie części są dość mocno zurbanizowane. W zasadzie o dziewiczej dżungli na wielkich obszarach to można zapomnieć, wyparły ją sady palm olejowych. Podobno w rejonach, w których nie byliśmy, w centrum wyspy, w okolicach granicy z Kalimantanem jest niestety tak samo. I co najgorsze są to koncerny w dużej mierze zagraniczne (gł. amerykańskie), które mają w nosie przyrodę. Sporo nasłuchaliśmy się np. o rzeziach orangutanów, za które płacili miejscowym właśnie plantatorzy, traktując małpy jako wielkie szkodniki. W obecnej chwili w związku z bardzo surowym prawem, chyba ten problem trochę został opanowany. Nałożył się na to również spadek rentowności plantacji. W ogóle uważanie oleju pozyskiwanego z tych palm za ekologiczny jest chyba trochę niewłaściwe widząc, jakie spustoszenie zostało uczynione w przyrodzie. Ale mimo wszystko jak, któryś z przewodników nam mówił wciąż 40% malezyjskiego Borneo jest porośnięte lasem deszczowym, ale nie ma już olbrzymich nie przebytych obszarów tego lasu, a jedynie duże jego enklawy, z których część jest ściśle chroniona. Generalnie, coraz więcej obszarów jest chronionych i to jest dobry znak. I nam bardzo podobały się właśnie te miejsca, do których udało nam się trafić. Podsumowując możemy stwierdzić, że Borneo jest bardzo malownicze i interesujące, ale już na pewno nie dzikie. Podróżowanie jest raczej proste, wszędzie docierają autobusy, które są komfortowe, często puste. Czasem z dworca autobusów dalekobieżnych odjeżdża w ciągu godziny kilka autobusów do tego samego miasta, ale należących do różnych firm, skutkuje to tym, że część autobusów jest prawie zupełnie pusta. Nam zdarzyło się kilka razy jechać wielkim autobusem w 5 osób. Jak ktoś dysponuje większą gotówką, to wszędzie można dojechać wynajmując kierowcę, wypożyczenia nie próbowaliśmy, choć to też jest sensowna opcja głównie w Sabah. Ruch jest dużo spokojniejszy niż w innych państwach azjatyckich. Podróżowanie backpackerskie w Sarawaku jest jak już wspomnieliśmy proste, albo my mieliśmy po prostu szczęście. Niby miejsca w parkach narodowych trzeba rezerwować wcześniej (nawet kilka miesięcy przed przyjazdem), głównie w Bako i Mulu, ale nam udała się ta sztuka z dnia na dzień, choć innym, których spotykaliśmy na trasie już nie. Wydaje nam się, że w większości przypadków spora doza upierdliwości jednak te możliwości poszerza. Naszym zdaniem do tych miejsc, gdzie my byliśmy nie warto brać wycieczek zorganizowanych, bo wtedy koszty rosną lawinowo, a w parkach i tak dostaje się przewodnika (Mulu). Część parków można przełazić na własną rękę i przy pewnej ostrożności nie wiąże się to z ryzykiem. Z tego czego nie widzieliśmy, ale dowiedzieliśmy się o tym za późno to park Tanjung Datu, na krańcu Sarawaku, gdzie znajomi Australijczycy widzieli sporo zwierząt, a poza tym nie było tam prawie wcale ludzi. No, ale o tym parku dowiedzieliśmy się dopiero w Miri, więc było za późno, a w LP nie ma o nim ani słowa. Równie polecane przez podróżników spotkanych na miejscu były rejony Kelabit Highlands, ale wizyta tam to 5-7 dni, a więc wyprawa jak do Mulu i również samoltem.

Sabah to trochę inna historia. Największe atrakcje to Mount Kinabalu, wyspa żółwi, Kinabatangan River, Lahat Datu i Sipadan. Jeśli chodzi o Mt Kinabalu to po Pinnaclach zrezygnowaliśmy z wejścia jako, że cena najniższa, którą znaleźliśmy to 1200 MYR za osobę za dwa dni. Można wejść w jeden dzień za ok. 500 MYR, tylko jest to trochę bez sensu i wyłącznie w celu zaliczenia góry. Jest to tak droga przyjemność, ponieważ nocleg, który trzeba wykupić kosztuje bagatela coś ok. 700 MYR. Paranoja, ale jest popyt to są i takie ceny. Wyspa żółwi – bardzo tam chcieliśmy dotrzeć, ale niestety znowu ceny okazały się dla nas zaporowe – kilkaset MYR za nocleg, a przy tym rezerwacja ok. półroczna. Kinabantangan – zrealizowaliśmy, pewnie można byłoby taniej, ale był to organizator polecany przez sporo ilość ludzi spotkanych na trasie. Generalnie bardzo ciekawe miejsce, gdzie wydaje się, że ochrona przyrody trochę zaczyna działać. Lahat Datu – niestety nie byliśmy, ekstremalnie drogi, bo trzeba zatrzymać się w hotelu w stacji naukowej i rezerwować pół roku wcześniej. Jest to jedyne miejsce, do którego e-mailowałem długo przed wyjazdem, ale moje pytania pozostały bez odpowiedzi. Sipadan – to już w ogóle ciężka sprawa, bo wpuszczają ok. 100 osób na dzień z roczną, półroczną rezerwacją na nurkowanie albo snorkeling. Można czekać w Sempornie, aż się zwolni miejsce, bo jak się rezerwuje rok wcześniej to wiele może się wydarzyć, albo tak ja my zrobiliśmy wybrać inne wyspy. Generalnie Sipadan jest podobno rewelacyjny, bo są tam wielkie ryby, przebywające na uskoku, ale te widoki są głównie dla nurków. W zasadzie wszędzie raczej trzeba jechać na zorganizowane wyjazdy, i jest to bardzo drogie, więc dla backpackersów może być to trochę frustrujące. Oczywiście, dysponując dużym czasem można wszędzie dotrzeć bez rezerwacji półrocznych. Dla nas takie rezerwowanie trochę jest bez sensu, ale jest to indywidualne podejście do tematu. Sabah jest generalnie sporo droższy od Sarawaku. Podsumowując, wiele rzeczy nie widzieliśmy, ale to dobrze, bo jeszcze tam wrócimy, prawdopodobnie łącząc ten wyjazd z Kalimantanem.

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u