Afganistan – Małgorzata Maniecka

Małgorzata Maniecka

Trasa: Herat – Kandahar – Kabul – Bamyan – Bande Amir – Kabul – Jalalabad.
Koszt podróży: przez Afganistan – 100 USD.
Czas trwania: 03 – 11.07.2003 (9 dni).
Waluta: 1 USD = 47 Afgani

Jest to tylko opis wycinka podróży, która wiodła przez Ukrainę, Rumunię, Bułgarię i Turcję do Iranu, potem przez Afganistan do Pakistanu i z powrotem – tą samą trasą. Pomysł podróży do Afganistanu zrodził się w Ardabil (północny Iran). Mój towarzysz podróży – Rafał – rzucił hasło, a ja je podjęłam i już jechaliśmy do Teheranu, aby załatwić tam wizę.

Dzień 1. Parę minut przed 9.00 drzwi otwierają się, wpychamy się do środka. Za nami już robi się tłum, tak kolorowy i różnorodny, że chciałoby się zrobić zdjęcie, lecz to raczej ryzykowne. Wszyscy chcą wracać do Afganistanu. Pobieram wnioski i dowiaduję się, że muszę mieć pismo polecające z ambasady polskiej. W ambasadzie nie ma na szczęście tłoku, konsul dziwi się tylko, że nie załatwiliśmy sobie wizy w Polsce. Po niecałej godzinie pismo jest gotowe i właściwie powinniśmy zapłacić po 25 USD, ale w ramach promowania turystyki opłata jest nam darowana. Uradowani łapiemy następna taksówkę by jak najszybciej dotrzeć z powrotem do ambasady afgańskiej. Oba kursy taksówkami kosztowały nas 17.000 riali. Korki w Teheranie są ogromne i czasem szybciej jest jednak na piechotę. W ambasadzie Afganistanu składam wnioski z pismem, po 2 zdjęcia i opłatę po 30 USD od osoby. Normalnie czeka się 2 dni, ale udaje mi się uprosić urzędnika, abyśmy już jutro mogli odebrać nasze wizy. Teraz musimy poszukać noclegu, co nie jest takie proste, mamy bowiem namiot i nie chcemy spać w hotelu. Myślimy o noclegu w okolicach góry Tochal (północny Teheran). Najpierw jedziemy autobusem do Argentina Sq. (bilet 400 R), a stamtąd drugim do Tajrisch Sq. Na małym bazarze kupujemy owoce i jemy chello kebab z pomidorem i papryką (13.500 R). Stąd już jazda minibusem (600 R) na parking pod Tochal. Żar leje się z nieba. Okazuje się, że nie ma tu odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu, a trochę wyżej są gołe góry, bez kawałka cienia i bez wody. Dookoła parkingu jest kilka budynków otoczonych zielenią, ogrodzonych, bo to wszystko to tereny prywatne. Jakaś kobieta zwraca nam uwagę, że to tereny prywatne, a poza tym jest niebezpiecznie (rzekomo kręcą się tu Afgańczycy zatrudnieni na budowach). Druga to potwierdza i zaprasza do swojego domu. Jesteśmy jej wdzięczni, no i czujemy się bezpiecznie.

Dzień 2. Późnym przedpołudniem jedziemy autobusem do centrum (2 godziny z powodu ogromnych korków). W ambasadzie afgańskiej punktualnie o 14.00 są już nasze wizy i wreszcie możemy jechać. Docieramy na dworzec (Janub Terminal). Autobus do Damghand wyjeżdża wyjątkowo punktualnie, bilety po 15.000 R (Volvo, wersja luksusowa). Siedzimy na pierwszych siedzeniach i możemy dobrze śledzić drogę. Kierowca częstuje nas herbatą. Potem jest już autostrada i jedziemy z prędkością 80 km/h. Co 30-40 km są punkty kontrolne, gdzie kierowcy oddają tachometr i mają sprawdzane dokumenty. Na miejsce przyjeżdżamy po 21.00, ale ponieważ nie ma tu dworca, wysiadamy w centrum. Pytamy, gdzie można rozbić namiot. W pobliżu jest park i kiedy kierujemy się w jego stronę, gaśnie światło w całym mieście. Koło nas robi się tłok. Jakiś facet zaprasza nas na próg swojego domu i chce poczęstować herbatą. Idzie do domu i po chwili (pewnie naradził się z żoną) zaprasza nas do siebie na noc. Żona szykuje poczęstunek: brzoskwinie, morele, ogórki (tu je podają z owocami) i oczywiście herbatę. Rozmowa na migi i za pomocą rozmówek jest standardowa. Nasz gospodarz jest fryzjerem i dumnie pokazuje swój salon na parterze domu. Chociaż mamy śpiwory dostajemy materace i czystą pościel.

Dzień 3. Budzimy się wcześnie. Na śniadanie dostajemy ser z chlebem i domowe ciasteczka. Potem gospodarz oprowadza nas w zawrotnym tempie po miasteczku (60 tys. mieszkańców). Ponieważ nie ma tu dworca autobusowego i nie wiadomo, o której są autobusy do Mashadu, decydujemy się więc na przejazd pociągiem. Dwa bilety na ekspres kosztują 25.075 R. Na bazarze zatrzęsienie pistacji, ale tylko do sprzedaży hurtowej. Wracamy po bagaże. Jesteśmy zaproszeni na obiad: wołowina w sosie z soczewicą i papryką, frytki, rejhan (zielenina), sałatka z pomidorów i ogórków, jogurt i oczywiście chleb. Potem jest sjesta. Na podwieczorek jemy melona, ogórki, czereśnie i morele – do oporu. Po posiłku obowiązkowa herbata. Robimy kilka zdjęć i idziemy na dworzec. Dopiero po 10 minutach bierzemy taksówkę (cwaniacy – pod domem gospodarza chcieli 2.000 R, a po 1 km już tylko 900 R). Wyruszamy pociągiem.

Dzień 4. Już o 3 nad ranem jesteśmy w Mashadzie. Na dworcu mnóstwo pielgrzymów. Są ławki i można dalej spać. Ja zostaję z bagażem, a Rafał idzie zwiedzić sanktuarium Imama Rezy, które zwiedzałam przed rokiem. Na dworcu mnóstwo policji, wszyscy wychodzący i wchodzący są kontrolowani. Po powrocie Rafała idziemy na piechotę do centrum, jakieś 3 km. Na ulicach różnokolorowy tłum, pełno naganiaczy, zachęcających do zrobienia zdjęcia na tle sanktuarium. Znowu stanowimy atrakcję, ale staramy się nie reagować na zaczepki. Jedziemy na dworzec autobusowy, który jest chyba największy w Iranie (300 R). Od razu mamy autobus (7.000 R). Jedziemy tylko 3 godziny, przez pustynię, w dali majaczą łyse góry. W Torbat-e Jam (5.000 R) od razu ktoś ładuje nas do taksówki zmierzającej do Teybad (do granicy). Cena jest śmiesznie niska, ale potem okazuje się, że to kierowca źle zrozumiał, chociaż mu pokazywaliśmy na kalkulatorze. W Teybad wszystkie sklepy już zamknięte na czas sjesty, udaje nam się jednak jeszcze dostać chleb i ohydny, w dodatku ciepły zam-zam (oranżada). Do granicy jest jeszcze 11 km i kierowca godzi się nas podwieźć. Znowu cena, którą podaje jest niska, ale nic się nie odzywamy. Dookoła pustynia, gdzieniegdzie kępy traw. Na granicy przeprawa z kierowcą, co było do przewidzenia. On chciał 50.000 R, a nie 5.000 R. Dopłacamy mu jeszcze 9.500 R, tylko tyle mamy w drobnych i odchodzimy. Na granicy irańskiej nie ma żadnych ludzi, szybko załatwiamy formalności. Po stronie afgańskiej też miła atmosfera, zostajemy wpisani do książki, obok wizy dostajemy stempel i już możemy iść. Od razu dopadają nas cinkciarze i taksówkarze, a gdy wyciągam aparat fotograficzny to równo się ustawiają, chętni do pozowania. Oczywiście sami mężczyźni. Wśród nich są „chodzące kantory”. Wymieniamy na początek 50 USD i dostajemy 2.350 Afganów (1 USD=47 A). Tutaj to fura pieniędzy. Teraz szukamy transportu do Heratu (200 km). Otacza nas od razu tłum mężczyzn, wszyscy chcą nas zawieźć. Cena, jaką proponują jest dla nas za duża (500 A). O dziwo, wielu z nich mówi po angielsku. Sytuację tę wykorzystuje starszy facet i oferuje nam miejsca w swoim samochodzie (Toyota, bus) za 200 A od osoby. Jest to normalna cena dla miejscowych (wcześniej zdobyliśmy taką informacje). Właściciel każe mi usiąść z tyłu, ale się nie godzę. Tam siedzenie jest wąskie, a ja płacę tyle samo, co pozostali. Droga jest szutrowa, asfaltu brak. Ruch jest spory. Jedziemy przez pustynię. Wszechobecny wiatr i piasek zmuszają ludzi do owijania głowy chustką. Robimy to samo, inaczej nie da się oddychać. Po drodze mijamy sklepy sklecone ze wszystkich możliwych odpadów, dzieciaki próbujące coś sprzedać. Wszyscy chcą zarobić. W dali majaczą łyse góry przysłonięte mgłą. Gdzieniegdzie widać wsie, domy z gliny i stada kóz. Każda wieś ma swoją studnię, przy której spotykają się kobiety. Równolegle do naszej drogi jest budowana droga asfaltowa. Sprzęt jest nowoczesny i można zauważyć, że prace posuwają się bardzo szybko. Czasem mijamy obóz ONZ. To daje nam poczucie bezpieczeństwa. Nagle, na skutek zbyt szybkiej jazdy wpadamy w poślizg – o mały włos nie lądujemy na dachu. Na szczęście nic się nie stało. W końcu docieramy do Heratu. Wiejący wiatr i wszechobecny piasek powodują, że miasto wygląda jak po wybuchu bomby atomowej. Ciężko jest oddychać. Momentami mam uczucie, jakbyśmy się przenieśli do średniowiecza. Ktoś prowadzi nas do hotelu (2 zł), lecz tu nie ma nawet toalety. Z pokoi, które są pootwierane wyglądają zaciekawieni Afgańczycy. Dowiadujemy się, że to nie dla nas i że obok jest inny hotel. Faktycznie, ten drugi i ponoć jedyny dla „białych turystów” jest schludny i kosztuje 150 A, czyli 1,5 USD za osobę. Niestety nie było nazwy. Nie ma łazienki, ale dla nas to żaden problem, robimy sobie mandi (polewamy się wodą z plastikowego naczynia w toalecie). I tak zaraz po wyjściu jestem spocona jak przysłowiowa „mysz kościelna”. Hotel jest pełen, oprócz mnie nie ma żadnej kobiety. Noc jest koszmarna – jest tak duszno, ale nie możemy ryzykować otwarcia drzwi. Chociaż wieje wiatr, temperatura sięga powyżej 40°C.

Dzień 5. Rano, z poznanymi wczoraj Irańczykami idziemy zwiedzać miasto. Herat był ważnym punktem na Szlaku Jedwabnym i jednym z najpiękniejszych starożytnych miast, a także centrum handlowym. Ulice i sklepy przypominają mi Indie sprzed wielu lat. Ludzie są bardzo życzliwi, chętnie udzielają nam informacji. Wygląda na to, że nie ma się, czego obawiać. Na ulicach brud, brak asfaltu, za każdym pojazdem unoszą się tumany piasku i kurzu. Zwiedzamy fortecę, która jest w dużym stopniu zniszczona i w zasadzie niedostępna, bo w środku są posterunki wojskowe. Załatwiamy wejście. Pomimo zakazu fotografowania udaje nam się zrobić parę ujęć, m.in. panoramę miasta. Wychodząc zostawiamy mały napiwek. Po południu oglądamy Masjed-e Jame, który jest w centrum miasta; na szczęście nie został zniszczony. Rafał postanawia kupić sobie khali (coś w rodzaju piżamy), czyli taki strój, jaki noszą tu wszyscy faceci. Miejscowi mają ubaw. Nie targując się płaci 500 A. Potem zwiedzamy ruiny Musalla – grupę budynków z 6 minaretami. Jest tam mauzoleum synowej Tamerlana, obecnie rekonstruowane przez ONZ. Zaczynamy szukać kafejki internetowej. Dwóch młodych chłopców zabiera nas do swojego samochodu. Ponoć wiedzą, gdzie się znajduje, ale krążymy po mieście, pytamy, nikt nie wie. Zapraszają nas do siebie do domu. Dom taki jak w Iranie i scenariusz rozmowy też ten sam. Częstują na zieloną herbatą, owocami i cukierkami. Chodzą na kurs angielskiego, więc nie ma bariery językowej. Proponują nam wycieczkę za miasto, do parku Takh-e Safir, gdzie przyjeżdżają całe rodziny na piknik. Wracamy do hotelu.

Dzień 6. Biegniemy na dworzec, lecz autobusy tu stojące nie jadą w naszym kierunku. Ktoś informuje nas, że musimy jechać na drugi koniec miasta, na inny dworzec. Jedziemy tam taksówką (50 A). Od razu ładują nas do samochodu (600 A): z tyłu trójka, z przodu 2 osoby i jeszcze jedna w bagażniku. Wyjeżdżamy przed 8.00. Droga jest fatalna, pełna dziur,. Wyprzedzamy ciężarówki z Niemiec i Austrii. Mają podwójne rejestracje. Podobno jest to dar od Indii i Iranu. W niektórych miejscach droga i mosty są pozrywane, musimy wtedy jechać okrężną drogą. Spotykamy punkty kontrolne. Brodaci mężczyźni z kałachami, w mundurach. Nocują w namiotach z łóżkami. Jest duszno i gorąco i nie ma, czym oddychać, a woda w butelce przypomina zupę. Wzdłuż drogi pasą się stada kóz i owiec z tyłkami pomalowanymi na czerwono. Około 13.00 zatrzymujemy się na posiłek. Pasażerowie udają się najpierw na modlitwę, myją się, ale o kobietach nikt nie pomyślał. Wszystko przewidziane dla mężczyzn. Jednak pęcherz nie wytrzymuje i muszę sobie jakoś poradzić. Trudno jest się oddalić samemu, bowiem wiele par oczu śledzi moje poczynania. Jakoś za budynkiem udaje mi się wypróżnić. W „restauracji” oczywiście je się na ziemi. Dzieci- kelnerzy biegają po „stole”, czyli ceracie roznosząc chleb i ryż. Wszyscy jedzą to samo, wyboru nie ma: 1 kartofel, ciecierzyca, mięso w sosie i ayran – jogurt. Ja jak zwykle zajadam się ayranem. Zdaję sobie sprawę ile w nim bakterii, ale jest pyszny, świetnie doprawiony. Dzieci cały czas coś donoszą i obserwują nas nieustannie. Nieczęsto zaglądają tu teraz turyści. Potem znowu jedziemy przez pustynię i góry. Na nocleg zatrzymujemy się w Ghazni (położonym na drodze handlowej między Kandaharen, a Kabulem). Pomimo dużej wysokości (2225 m n.p.m.) jest nam gorąco, jesteśmy spoceni, lecz nie ma warunków, aby się umyć. Noc nie przynosi specjalnej ochłody. Wieczorem szukam toalety (nie ma takiej w tym zajeździe) i oddalam się nieco od budynku. Zostaję napadnięta przez 2 młodych facetów. Udaje mi się jednak wyrwać. Nie zdawałam sobie sprawy, że tu jest tak niebezpiecznie. Jeszcze przez dwa tygodnie mam dwa duże siniaki na ręce.

Dzień 7. Wcześnie rano, już o 6.00 – pobudka. Bez śniadania siadamy do taksówki. Jedziemy tylko ok. 5 godzin. Całą drogę przesypiamy. Na dworcu w Kabulu bierzemy taksówkę (100 A, a chciał 250 A) i jedziemy do centrum miasta, skąd odchodzą taksówki do Bamyan. Tu okazuje się, że jest już późno i wszystkie samochody odjechały wcześnie rano. Tego nie przewidzieliśmy. Ktoś proponuje nam przejazd za 3.500 A, ale suma ta jest nie do przyjęcia (75 USD). Mamy jednak szczęście. Jest jeszcze jedna taksówka, która właśnie czeka na komplet pasażerów i my go dopełniamy (cena 300 A na osobę). Obok postoju jest stragan z sambuse (coś w rodzaju złożonego naleśnika nadzianego farszem z ziemniaków, z przyprawami). Bardzo mi to smakuje, zwłaszcza, że nie jedliśmy nic na śniadanie. Sam wyjazd z miasta w kierunku Bayman trwa ponad godzinę. Na drodze spory ruch. Wokoło zgliszcza, ale ludzie pracują przy ich odbudowie. Handel też kwitnie. Czasem mijamy czołgi, nie wiadomo czy to z ostatniej wojny, czy z poprzedniej. Widać dzieci spieszące do szkół (jest ich dużo). Te szkoły to projekty zagraniczne. Centrum składa się z budynków jednopiętrowych, częściowo zniszczonych. Na obrzeżach domy parterowe, wtapiające się w zbocza łysych gór. Gdzieniegdzie są już asfaltowe ulice, widać, że ludzie pracują przy odbudowie swojego kraju. Po ok. 60 km zjeżdżamy w lewo na drogę szutrową. Teraz droga prowadzi już przez góry i pnie się coraz wyżej. Upał i pył wdzierają się do samochodu. Kierowca wcale nie szanuje samochodu, wydaje się, że za chwile urwie się miska olejowa. W południe zatrzymujemy się w jakiejś wsi na obiad (baranina z fasolą, chleb i dymka za 50 A). Rafał jest niepocieszony, nie ma bowiem ryżu. Pijemy zieloną herbatę i robimy zdjęcia. Potem jedziemy jeszcze godzinę, mijając po drodze fortece na skale, pozostałości królestwa ZAHR. Widok jest niesamowity. W Bamyan wydaje się, że wszyscy mówią po angielsku (tu przyjeżdża większość turystów odwiedzających Afganistan). Bamyan zwane jest też sercem Afganistanu, leży na wysokości 2500 m n.p.m. nad rzeką o tej samej nazwie, u podnóża masywu Baba w górach Hindukusz. Tu chcemy zatrzymać się na nocleg, idziemy więc w stronę rzeki. Spotykamy kilku chłopców, którzy akurat wracają z kursu angielskiego. Mój towarzysz podróży źle się poczuł, jest mu słabo, wiec proszę ich by nieśli jego bagaż, co czynią z wielką ochotą. Nad rzeką ktoś mówi nam jednak, że to niebezpieczne i nie powinniśmy tutaj rozbijać namiotu. Jeden z chłopców proponuje nam nocleg u siebie w domu. Miało być blisko, ale idziemy prawie pół godziny na wzgórze górujące nad miastem, gdzie mieści się jego dom. Naprzeciw wybiegają nam jak zwykle dzieci. Jest ich chyba około 30, z 5 rodzin mieszkających wspólnie. Namiot rozbijamy na środku podwórza. Całe rodziny asystują nam przy rozpakowywaniu bagażu. Dopiero w nocy, kiedy wszyscy już śpią mogę się spokojnie umyć w strumyku. Toaleta jest na wysokości pierwszego piętra, ale i tam towarzyszą mi dzieciaki.

Dzień 8. W nocy pada deszcz, można by dłużej pospać, ale w domostwach już o świcie zaczyna się ruch. Postanawiamy zostawić część rzeczy, a zabrać do Bande Amir tylko te najpotrzebniejsze. Jeden z chłopców umawia nas ze swoim wujkiem, który ma nas zawieźć za 1.500 A (o 700 taniej niż inne taksówki) do parku narodowego. Wydaje nam się to coś za tanio. I słusznie. Kierowca nawet nie chce słyszeć o tej cenie, to za mało. Postanawiamy złapać jakiegoś stopa. Wszyscy twierdzą, że nie ma takiej możliwości, ja w to nie wierzę. Tam gdzie są ludzie i drogi, zawsze musi coś jechać! Mamy czas. Idziemy drogą, która biegnie wzdłuż skał, pełnych jaskiń, nisz i grot, zamieszkanych kiedyś przez mnichów, a i teraz niektóre z nich są zamieszkane. Widać też te, gdzie były posagi Buddy (38 i 55 m). Tu było ważne miejsce dla karawan zdążających z Azji Centralnej do Północno-Zachodnich Indii. Po pół godzinie zatrzymuje się mini-bus, pełno Pusztunów z dziećmi. Rafał włazi na dach, a ja do środka. Jest ciasno, ale ważne, że jedziemy i to za jedyne 400 A za 2 osoby. Siedzę ściśnięta między wymiotującymi dzieciakami, każde trzyma plastikowa torebkę w ręku. Za oknem są wspaniałe widoki. Krajobrazy przypominają mi Tybet. Po 5 godzinach jesteśmy na miejscu. Nad brzegiem jeziora jest jakaś herbaciarnia i ruiny meczetu. Kilku wyrostków oferuje swoje usług jako przewodnicy, ale nie są nam potrzebni. Zastanawiamy się gdzie się rozbić i spostrzegamy jakieś namioty. Okazuje się, że to obóz saperów (rozminowywują teren), mają wolny namiot i zapraszają nas do siebie. Jesteśmy uradowani. Po raz pierwszy od początku podróży będziemy spali na łóżkach. Nawet jest służący, który nas będzie obsługiwał. Dowódca (Pakistańczyk z Peszawaru) zaprasza nas zaraz do swojego namiotu. Jemy kolacje: ryba, frytki, chleb i herbata. Oglądamy też filmy i słuchamy muzyki z DVD (zasilanie z samochodu). W jednym z namiotów jest „łazienka”; służący nosi nam gorącą wodę. Wieczór jest zimny, jesteśmy na wysokości 3000 m n.p.m. Oprócz śpiworów mamy na szczęście jeszcze koce.

Dzień 9. Budzę się przed 6.00, w obozie jeszcze cisza. Cała załoga wraz z psami jest już w terenie. Uzupełniam notatki. Około 8.00 wchodzi służący i prowadzi nas do dowódcy na śniadanie (chleb ze śmietaną, a do tego nieodłączna herbata). Zastępca dowódcy, Khalid idzie z nami w góry. Kąpię się, robimy zdjęcia i podziwiamy widoki górskie. Jest strasznie gorąco, ale woda bardzo zimna, wręcz lodowata. Spotykamy też pasażerów z mini-busa, pozwalają sobie zrobić zdjęcie. Są bajecznie kolorowo ubrani. Mieszkają w okolicznych wioskach. Wraz z zachodzącym słońcem zmieniają się kolory gór. Pod wieczór robi się chłodno, schodzimy do obozu. Ponieważ dowództwo ma jakąś kontrole dostajemy kolację do namiotu: ryż, ziemniaki w sosie, chleb i herbata. Mamy rozwolnienie i sądzimy, że po zażyciu leków nam przejdzie, niestety mylimy się, będzie ono nam towarzyszyło cały czas. Między namiotami stoi jeep. Okazuje się, że mamy transport na następny dzień bezpośrednio do Kabulu, więc się decydujemy. Taka okazja może nam się nie trafić. Żal opuszczać góry, ale jeszcze tyle drogi przed nami. Pobudka już o 4.00 rano, w pośpiechu przy gazowej lampie pakujemy się. O śniadaniu nie ma nawet mowy. Z kolacji został nam ryż (w woreczku), zjemy go w drodze. Będą też dzieci sprzedające morele, więc z głodu nie pomrzemy. Pomimo wertepów jedziemy szybko i już po 2 godzinach jesteśmy w Bamyan. Umawiamy się z kierowcą za godzinę i biegniemy po bagaż. On w tym czasie ma załadować drzewo, które potem sprzeda w Kabulu. Gospodarze są nieco zdziwieni, lecz tłumaczymy im powód naszego pośpiechu. Częstują nas jeszcze herbatą. Biegiem na dół i ruszamy. Po drodze dzieciaki z miseczkami pełnymi moreli, kierowca kupuje je, więc się objadamy. Są pyszne, świeże i pachnące. Nasz kierowca jedzie jak na złamanie karku. Nagle, chcąc poprawić leżąca na siedzeniu chustkę, puszcza kierownicę i wpadamy w rów. Kierowca bardzo się zdenerwował, ale nic się nie stało. W Kabulu zajeżdżamy na bazar, gdzie kierowca pozbywa się drzewa, a potem zawozi nas do centrum. Okazuje się, że chce abyśmy się dołożyli na naprawę auta. Na szczęście w tłumie, który natychmiast nas otacza, jest ktoś mówiący po angielsku. Tłumaczy, że on ma pokryć koszt naprawy, a jest biedny. Trochę w to nie wierzę, lecz daję mu 20 USD. Żegnamy się i idziemy na poszukiwanie kafejki internetowej. Każdy mówi nam, co innego, w końcu w sklepie jubilerskim właściciel pisze nam adres na kartce i bierzemy taksówkę (30 A). Mimo tego wysiadamy za wcześnie i idziemy jeszcze ok. 2 km z całym bagażem. Po drodze jest uliczka pełna sklepów z pamiątkami dla turystów. Właściciele i sprzedawcy zachęcają nas do wejścia do środka, ale nie mamy czasu. W końcu jest kawiarenka, internet szybko chodzi, ale jest drogi (3 USD). Spędzamy tu prawie 2 godziny. Rafał dostaje wiadomość z domu, że będzie musiał wcześniej wrócić do Polski, w związku z czym musimy zwiększyć tempo podróży. Nie jestem z tego zadowolona, ale wiadomo, że tu sama nie mogę zostać. Postanawiamy jeszcze dzisiaj dostać się do Jalalabadu. Wsiadamy do taksówki (50 A) i jedziemy na dworzec. Tu znowu czeka nas przepychanka z kierowcami. Chcą 1.200 A od osoby. Mini-busów już o tej porze nie ma, jest późno. W końcu jeden z kierowców godzi się zawieźć nas za 600 A (po 300 A od osoby). Do samochodu wsiada jeszcze jeden pasażer. Ktoś jeszcze ostrzega nas przed kierowcą. Daję Rafałowi nóż, a ja trzymam w ręku spray na owady, tak na wszelki wypadek. Najpierw jedziemy przez góry (2000 m n.p.m.), po drodze mnóstwo wojska (nawet niemieckie) i punktów kontrolnych. Szosa miejscami jest szutrowa, a miejscami są resztki asfaltu. Ten kierowca też jedzie szybko, daję mu znać by zwolnił. Łapiemy gumę, przyświecam mu latarką, szybko zmienia koło. Droga wije się przez góry. Zakręty są wprost nad przepaściami. Potem znowu pustynia. Kurz jest wszędzie. Szybko ściemnia się. Pasażer obok kierowcy zasypia, więc trochę się uspokajam. W pewnym momencie zatrzymuje nas młody żołnierz z kałachem, już myślę, że to jakaś zmowa (moja wyobraźnia działa) i jedzie z nami jakiś kawałek, po czym wysiada. Mogę odetchnąć. Po 21.00 przyjeżdżamy na miejsce. Idziemy na poszukiwanie jakiegoś miejsca nadającego się do rozbicia namiotu. Zauważamy idących za nami 2 młodych facetów, coś pokazują i tłumaczą, ale ich nie rozumiemy. Sądzimy, że chcą nam pokazać miejsce nadające się na biwak. Potem znikają. Znajdujemy park, duży z mnóstwem drzew, krzaków. Nie mamy wody, ale jakoś do rana wytrzymamy. Kładziemy namiot, ale już go nie stawiamy. Jesteśmy zmęczeni, mamy rozstrój żołądka i jest strasznie duszno. Do tego komary i ujadanie psów. O spaniu nie mam mowy. Nagle szczekanie psów jest donośniejsze i zauważamy w pobliżu namiotu tych samych facetów, których spotkaliśmy poprzednio. Zrywamy się na równe nogi, zakładamy plecaki i zaczyna się szarpanina. Napastnik przewraca mnie, ale mimo tych bagaży udaje mi się stanąć na nogi. Rafał wyjmuje nóż i wtedy oni uciekają. Zbieramy namiot i wychodzimy z parku, idąc przy murze i rozglądając się, czy zza krzaków nie wyskoczą nasi napastnicy. Dopiero teraz zaczynam się bać. Idziemy do hotelu, nikt nam nie otwiera. Dopiero naprzeciwko, w hotelu „Khalid Modern Guest House” udaje nam się dobudzić właściciela. Hotel jest obskurny, ale jest nam to obojętne. Musimy zapłacić po 5 USD (wcześniej chciał po 2 USD od osoby); płatne od razu. Mamy łazienkę w pokoju, rozwieszam sznurek i możemy uprać nasze rzeczy. Jeszcze długo nie możemy zasnąć. Dobrze, że tak się skończyło.

Dzień 10. Rano budzi mnie szum z ulicy, bowiem hotel jest przy głównej ulicy przelotowej. Dzięki klimatyzacji wyschło nam pranie, a ja mogę znowu wejść pod prysznic (nie wiadomo, kiedy ponownie będzie to możliwe). Wyrzucamy trochę ciuchów, bo mamy za ciężkie plecaki. Rikszą motorową (30 A) jedziemy na dworzec, skąd bierzemy taksówkę do granicy (50A od osoby; oprócz nas jedzie jeszcze 5 osób). Po drodze mnóstwo cmentarzy, check point (punktów kontrolnych), wojsk. Jedziemy przez przełęcz Kyber. Podjeżdżamy na granicę, ruch tu spory. Jakiś młody Afgańczyk chce się dostać do Pakistanu i udaje mojego tragarza. Oddaję mu mój plecak, lecz nie spuszczam go z oczu. Pogranicznicy bardzo sympatyczni, częstują nas herbatą, przynoszą wodę do toalety i pozwalają mi zrobić zdjęcie. Podchodzimy do bramy. Zostajemy „wpuszczeni” na teren Pakistanu, lecz mojemu tragarzowi nie udaje się, przecież nie ma paszportu. Żołnierze pakistańscy biją Afgańczyków, którzy chcą opuścić swój kraj. I to jest koniec podróży po Afganistanie. Żałuję, że była taka krótka, lecz mam nadzieję, że uda mi się jeszcze tam pojechać.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u