Nowa Zelandia, czyli 6784 km samochodem 2013 – Ewa Flak, Jarosław Kociel

Termin: 24 luty – 25 marca (30 dni)
Uczestnicy: Ewa, Jarek, Mirek, Andrzej
Trasa lotnicza: Warszawa­ Praga (LOT), Praga­ Seul, Seul­Auckland (Air
Korean).
Trasa lądowa: Auckland ­Rotorua­Taupo­Waitomo­New Plymouth­Palmerston
North ­ Wellington ­ Port Picton ­ Bleinheim ­ Kaikorua ­ Christchurch ­ Dunedin ­ Invercargill ­ Bluff ­ Oban (Wyspa Stewarta) ­ Te Anau ­ Queenstown ­ Arrowtown­ Fox Glacier ­ Port Picton ­ Napier ­ Whakatane ­ Auckland

Koszty podróży: 4134 zł. (samolot) + 7715 zł. (2433 USD koszty własne na miejscu) =
11.849zł. na osobę z pamiątkami. Cena biletu lotniczego jest bardzo wysoka, ale jest to przecież koniec świata i musi tyle kosztować.
Kursy walut: 1USD = 1,13NZD. Jednostką walutową jest dolar nowozelandzki (NZD), który dzieli się na 100 centów.
Czas: + 12 h w stosunku do Polski, w zimie ta różnica wynosi +10 h.
Bezpieczeństwo: Turysta może czuć się w Nowej Zelandii bezpiecznie.
Wizy: Każdy z nas bez problemu otrzymał wizę na lotnisku.
Język: Angielski i maoryski
Pogoda: Zarówno na Wyspie Północnej jak i Południowej temperatura oscylowała między 20 – 25ºC. NZ jest na przemian słoneczna i deszczowa, sucha i wilgotna, tutaj trzeba być przygotowanym na wszystko.
Elektryczność: 230 V, należy mieć adapter, bo tutejsze wtyczki różnią się odeuropejskich.
Przewodniki: Nowa Zelandia z „Lonely Planet”, „National Geographic” i ”Gazeta
Wyborcza
Formalności wjazdowe: Już przy wsiadaniu do samolotu do Auckland dostaje się formularz wjazdowy i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pytania na tym formularzu. Zadeklarować należy przywóz: sprzętu turystycznego (jakiegokolwiek), jedzenia (jakiegokolwiek), butów trekkingowych, innych podobnych, o broni i rzeczach z oczywistych względów zabronionych nie trzeba wspominać, bo to jest logiczne. Jak nie zadeklarujesz i cię złapią to płacisz karę i masz sprawę przed sądem. Oglądają spody butów – masz błoto zdejmujesz i dajesz do umycia, masz jedzenie….wyrzucasz, a jakbyś chciał przemycić, to zanim wyjdziesz z lotniska obwąchają cię pieski, które wszystko wyczują
Koszyk podróżnika: woda mineralna duża 2 NZD, coca­cola duża 3,50 NZD, sok pomarańczowy 4,99 NZD, lody 2l. 4,99 NZD, chleb 1,49 NZD, piwo od 3,50 NZD, wino od 9 NZD, papierosy 18NZD, internet jest darmowy w bibliotekach do 30min., kartka pocztowa 0,50 NZD, znaczek 1,90 NZD, 1l. benzyny 91 regular 2,20­ 2,30 NZD. Wszystkie ceny artykułów spożywczych można znaleźć na stronach supermarketów: www.shopcountdown.co.nz i www.pak’nsave.co.nz

24 luty 2013 r. niedziela Bytom­Warszawa
Jedziemy Polskim Busem za 5.50 zł./os do Warszawy, by po 4,5 h dojechać na stację metra Wilanowska.
25 luty 2013 r. poniedziałek Warszawa­Praga
O godz. 6.00 mamy odlot do Pragi, by po 1 h dotrzeć na lotnisko im. Vaclava Havla. Tu czekamy do godziny 19.50 na kolejny samolot do Seulu. Jarek z Andrzejem pojechali do miasta pozwiedzać praską starówkę (autobusem nr. 119 do centrum, potem 3 stacje metrem), a ja odsypiałam zarwaną nockę i czytałam gazety. Na lotnisku jest fajnie zrobiona poczekalnia z wielkimi, zielonymi kanapami i poduchami. Po 10 godz dolecieliśmy do stolicy Korei Południowej.
26 luty 2013 r. wtorek Seul­Auckland
O godz. 14.00 przylecieliśmy do Seulu (+8 h do Polski), i poczekaliśmy do godz. 17.30 na samolot do Auckland. Lotnisko jest ogromne, znajduje się tu bardzo duża strefa duty free, z wypasionymi sklepami. Na piętrze znajduje się sala relaksu, z kanapami i fotelami – można tu również skorzystać z darmowego internetu i prysznica. Lot do Nowej Zelandii trwał 10,5 h.
27 luty 2013 r. środa Auckland ­ Rotorua
Uff…W końcu po 22 godzinach lotów łącznie i ponad dwóch dniach na różnych lotniskach jesteśmy na końcu świata. Główne wrota Nowej Zelandii to International Air Port oddalony o 24 km na płd.­zach. od centrum Auckland. Jest to jeden z nielicznych krajów, do którego nie wolno wwozić żadnej żywności, owoców, nasion oraz wszelkich przedmiotów pochodzenia roślinnego i zwierzęcego. Za znalezienie przez celnika grozi najniższa z możliwych kar, 200 NZD. Mamy tu wreszcie słońce, którego nie widzieliśmy od około miesiąca. Mimo podróży samolotem z Europy, która trwała prawie dobę nie trzeba przestawiać zegarka. Po prostu następuje przesunięcie w czasie dokładnie o pół doby. Z lotniska udaliśmy się do wypożyczalni samochodów „Usave Car – Truck Rentals” gdzie wynajęliśmy Nissana Tiida za 1056 NZD/4os. z ubezpieczeniem. Wynajmu można dokonać za pomocą karty kredytowej lub debetowej. Wynajęcie samochodu w NZ opłaca się już przy dwóch osobach, co daje większą niezależność i możliwość zjechania z trasy chociażby 10 km do pobliskiego wodospadu, czy punktu widokowego, a jest takich mnóstwo. Aby bezproblemowo jeździć po drogach nowozelandzkich należy w Polsce wyrobić międzynarodowe prawo jazdy, które kosztuje 35 zł. Warto również przywieźć z sobą nawigację samochodową, bo wypożyczenie jej kosztuje 60 NZD na miesiąc. Trochę się martwiliśmy, czy damy radę z ruchem lewostronnym, ale okazało się, że Andrzej szybko załapał i ruszyliśmy w drogę. Dopuszczalna prędkość na terenie niezabudowanym i zabudowanym to odpowiednio 100 km/h i 50 km/h. Po 3 godzinach byliśmy w Rotorua (jest to nieformalna stolica Maorysów). Tu znaleźliśmy hostel Dowtown Backpakers za 52 NZD/2os. za pokój z łóżkami piętrowymi. W mieście i okolicy powietrze jest silnie nasyconeapachem siarki. Poszliśmy zwiedzać miasteczko, min. Dom Zdrojowy, znany bardziej jako Tudor Towers, gdzie mężczyźni oddawali się pasjonującej grze w bule. Potem pojechaliśmy z Andrzejem na „Maori Tamaki Concert”, czyli wieczór maoryski, gdzie za 85,5 NZD/os. uczestniczyliśmy w pokazie tradycyjnego tańca, walk, śpiewów, pływania pirogą Maorysów ubranych w tradycyjne stroje. Wszystko kończy się kolacją, na którą składają się upieczone w tradycyjny sposób kurczaki i wieprzowina. No cóż. Cena jest wygórowana, jak za taką atrakcję. Płaci się chyba za to, że można się najeść do syta dobrego jedzenia. Jednakże pokaz można zobaczyć w innych miejscach i niekoniecznie trzeba za niego płacić aż tak dużo.
28 luty 2013 r. czwartek Rotorua­Taupo
Rano pojechaliśmy do rezerwatu Wai­O­Tapu (nazwa oznacza „święte wody”) wstęp 32,5 NZD/os. Jest to termalna dolina z gejzerami, gorącymi źródłami i bulgoczącymi błotami. Pod ziemią znajduje się cały system źródeł i źródełek wciąż podgrzewanych magmą pozostałą po ostatnich erupcjach. Temperatura wody pod ziemią sięga nawet 300º C. Wszędzie unosi się zapach iarkowodoru. Największe atrakcje to: Champagne Pool, Artist’s Palette, Terraces, wodospad Bridal Veil, podziemna grota termalna Rainbow Crater, gejzer Lady Knox, do tego plejada gorących jezior, źródeł, pól siarkowych, kraterów i bulgoczącego błota. Wycieczkę zaczyna się od obejrzenia pokazu gejzeru Lady Knox, który regularnie o godz.10.15 wyrzuca 20 m słup wody i pary wodnej. Erupcja jest wywoływana poprzez wsypanie odpowiedniej ilości mydła do krateru, które pomaga podnieść wewnątrz ciśnienie. Najpierw wychodzi na środek placu przewodnik i opowiada o terenie, zasadach związanych z tektoniką, budową gejzeru, a następnie wsypuje mydło do otworu, aby po chwili zaczęła wydobywać się piana. Cały obszar można obejść w 2­3 godziny po wyznaczonym szlaku, zabezpieczonym barierkami. Teren jest bardzo aktywny geotermalnie i naprawdę w niektórych momentach niebezpieczny z uwagi na bulgoczącą gorąca wodę lub kwaśne jeziorka i opary. Jedno z jezior jest koloru wściekle zielonego i budzi chęć wrzucenia czegoś organicznego, aby sprawdzić stężenie i skuteczność kwasu. Kolory występujące w Wai­O­Tapu pozwalają na określenie składu osadów na danej skale, czy też drzewie (kolor zielony­siarka, pomarańczowy­antymon, purpurowy­tlenek manganu, biały­krzemionka, czerwony­tlenek żelaza, czarny­tlenek węgla). Po obejrzeniu Wai­O­Tapu, pojechaliśmy do Te Puia, wstęp 42,5NZD/os. gdzie wszedł Andrzej z Jarkiem. Znajduje się tu czynny gejzer Pohutu. Wybucha kilka razy dziennie, wyrzucając fontanny gorącej wody nawet do 20­30 m. Niedaleko gejzeru jest punkt widokowy. Wokół jest pełno nacieków siarki, a idąc trochę dalej można napotkać sadzawki z bulgoczącym gorącym błotem. Znajdują się tu również piękne Maoryskie rzeźby. Ja z Mirkiem obeszliśmy kawałek wzdłuż płotu i okazało się, że cały teren mamy jak na dłoni i spokojnie można porobić zdjęcia dymiącego gejzeru. Wielu turystów robiło tak jak my, kręcąc ze zdumienia głowami na zbyt wysokie ceny za taką atrakcję, w tej krainie pary, ognia i erupcji. Miejscowi od pokoleń używają wód termalnych do gotowania, prania, ogrzewania. Znajduje się tu również jedyne na świecie pole golfowe z pułapkami i przeszkodami w postaci bulgoczących błotnychjeziorek. Można nawet powiedzieć, że z stąd jest bliżej do piekła, niż do domu… Następnie pojechaliśmy do Taupo, zatrzymując się jeszcze po drodze przy wodospadzie Huka, który płynąc wąskim wąwozem rzeki Waikato z całą siłą rzuca się w dół 12 metrowego uskoku. W każdej sekundzie spada tu tyle wody, ile wystarczyłoby do wypełnienia dwóch basenów olimpijskich.
Zatrzymaliśmy się w „Silver Fern Lodge” za 25 NZD/os. Tu postanowiliśmy, że zrobimy składkę na paliwo i jedzenie, a ja będę gotowała dla wszystkich obiady. Okazało się, że prawie większość turystów przyrządzała posiłki w hostelach. Zorientowaliśmy się, że najtańszym sklepem jest Pak’nsave (charakterystyczny żółty supermarket), trochę droższy jest Countdown. Tak więc codziennie odbywało się zbiorowe żywienie jak na koloniach.
01 marzec 2013r. piątek Taupo (Tongariro Crossing)
Pojechaliśmy na południe od jeziora Taupo, gdzie rozciąga się jeden z najpiękniejszych obszarów chronionych Park Narodowy Tongariro. Górują nad nim trzy aktywne wzniesienia wulkaniczne: (Mt. Tongariro 1968 m, Mt. Ngauruhoe 2290 m, i Mt. Ruapehu 2796 m). Dojechaliśmy do Mangatepopo, gdzie zaczynał się 19 km szlak do Ketetahi. Jeśli jedzie się tam w dwójkę to warto się rozdzielić. Jeden wysiada przy jednym wejściu i idzie, a drugi jedzie autem do drugiego wejścia i w połowie trasy przekazujecie sobie kluczyki do samochodu. Inaczej dostać się z powrotem do auta może być kłopotem. Jeździ tu mało samochodów i może być problem z podwiezieniem. Można w ten sposób zaoszczędzić sporo czasu. Podzieliliśmy się na dwie grupy: ja z Andrzejem poszliśmy od strony Mangatepopo, a Jarek z Mirkiem od Ketetahi. Po jakimś czasie dostaliśmy sms­a, że mimo iż szlak jest zamknięty, to postanowili nim iść. Trochę nie zrozumieliśmy o co chodzi, więc dalej szliśmy z Andrzejem i dziwiliśmy, że ludzie tak szybko przeszli 19 km od strony Ketetahi, i mijali nas z naprzeciwka. Okazało się, że szlak jest zamknięty i po 8 km trzeba zawrócić, bo od 2012 r. po wybuchu wulkanu teren jest aktywny sejsmicznie i nie ma bezpiecznego przejścia. Tak więc nie spotykamy się z nimi w połowie drogi. Po kilku

godzinach dostaliśmy sms­a, że zawrócili i podjadą po nas samochodem. Okazało się, że żadne z nas nie zauważyło wcześniej informacji o zamknięciu szlaku i zaklejeniu go taśmą na wszystkich tablicach informacyjnych i mapach. Trasa wije się po zboczach między dwoma wulkanami, wśród kraterów (South Crater, Red Crater), oraz przez przełęcz na wysokości 1900 m n.p.m. W dalszej części biegnie przez tereny płaskie, gdzie docieramy do trzech jeziorek nazywanych Emeraldowymi (powstały po wypełnieniu małych kraterów wodą wymieszaną z siarką, stąd takie bajeczne turkusowe kolory), a następnie mamy przed sobą niebieskie jezioro. Trasa słynie ze swojego surowego „księżycowego krajobrazu”, aktywności wulkanicznej i pięknych panoram rozciągając się wzdłuż słynnego szlaku, który można przejść w ciągu jednego dnia. Są tu przewyższenia, trudny grunt, w niektórych momentach osypujący się tuf. Nowozelandzki reżyser Peter Jackson wybrał ten rejon do nakręcenia wielu scen filmu „Władca Pierścieni”.
02 marzec 2013 r. sobota Taupo­Waitomo­New Plymouth

Rano w Taupo odbywał się Ironman, czyli zawody triathlonowe, organizowane przez World

Triathlon Corporation. Zawody organizowane są na dystansach: 3,86 km (2,4 mil) pływanie, 180,2

km (112 mil) jazda na rowerze i 42,195 km (dystans maratonu, 26,2 mil) bieg. Razem daje to 226

km. Masakra !!! Najlepszym wszystko zajmuje jakieś 8 godzin z hakiem !!! Limit czasu na

pokonanie tego dystansu to 16 godzin. Mistrzostwa Świata, czyli Ironman odbywają się każdego

roku w październiku w hawajskim mieście Kona na wyspie Big Island. W organizacji zawodów w

Taupo pomagało aż 2000 wolontariuszy. Reszta mieszkańców tego 22 tysięcznego miasta

dopingowało „żelaznych” na trasie. Piękne widoki, wielkie i jedne z najpiękniejszych jezior na

świecie, dwa okrążenia trasy kolarskiej prowadzące zawodników przez centrum miasta w kierunku

malowniczych lasów i trzy pętle biegowe w równie „pięknych okolicznościach przyrody”. Poza

tym 40 osób ma szanse zakwalifikować się na Mistrzostwa Świata w Konie. Bezapelacyjnym

zwycięzcą okazał się Bevan Docherty, który całą trasę pokonał w czasie 8 godzin, 15 minut i 35

sekund. Warto zaznaczyć, że nie tylko profesjonaliści walczyli na trasie. O ile ci pierwsi zmagali

się o miejsca, to amatorzy chcieli zasłużyć na miano „Człowieka z Żelaza”. Udało to się między

innymi – i to po raz kolejny – Neil Flemingowi, który ma… 77 lat. Jego wynik to 15:14:29. Na

metę, godzinę później przybiegł jego rówieśnik, Laurie Wesley. Byliśmy ciekawi jak

organizowany jest Ironman na świecie, mogąc porównać go z Polską. Dyscyplina triathlonu

wymaga naprawdę mozolnych, długich i ciężkich treningów żeby tylko ją ukończyć i zmieścić się

w limicie czasowym. Potem przejechaliśmy do Waitomo Caves, w pobliżu tej miejscowości

znajdują się najciekawsze jaskinie NZ. Wstęp kosztował nas 91 NZD/os. tam obejrzeliśmy trzy

jaskinie: Ruakuri, Aranui, Glowworm. Dwie słyną ze świecących niebieskim światłem świetlików,

które faktycznie są larwami przyczepionymi do sklepień w jaskiniach. Emitowane przez nie

światło pochodzi z lepkich jedwabnych nici na ich ciele służących do łapania owadów. Coś

pięknego, szczególnie ostatnia grota, gdzie wpływa się łodzią i w całkowitych ciemnościach

ogląda to niebywałe zjawisko. Wygląda to jak nisko zawieszone niebo, albo setki diod ledowych.

Są to naprawdę niezwykłe miejsca. Tutejsze formy naciekowe stalaktyty i stalagmity utworzone na

skutek wielu tysięcy lat działania wody na skały wapienne przybierają najbardziej zdumiewające

kształty. Waitomo to także kolebka raftingu… tyle, że pod ziemią i w ciemności. Stamtąd

pojechaliśmy do New Plymouth, gdzie zatrzymaliśmy się w Edmond Eco Lodge za 75

NZD/pokój/2os. Jest przytulnie, jak zwykle mamy dostęp do kuchni, panuje tu miła atmosfera.

03 marzec 2013 r.­niedziela●New Plymouth (Park Narodowy Egmont)

O 6:00 rano wita nas ulewa, więc wracamy do łóżek czekając na zmianę pogody. Po 2 godzinach

przestaje padać i postanawiamy wyruszyć na podbój wulkanu Taranaki (2518m n.p.m.),

nazywanego również nowozelandzką Fudżijamą, bo kształtem przypomina japońskiego kuzyna.

Ponieważ było już późno obawialiśmy się, że nie zdążymy wejść na szczyt i zejść przed

zmrokiem. Na początku naszej przygody z wulkanem trochę pobłądziliśmy. Poszliśmy w inną

stronę, gdzie straciliśmy prawie godzinę na innym szlaku. Wróciliśmy na właściwą trasę wkurzeni,

ale wciąż pełni nadziei na zdobycie szczytu. Po jakimś czasie Jarek oderwał się od grupy i poszedł

sam, a ja z Andrzejem mozolnie wspinaliśmy się do góry. Po kilku godzinach spotkaliśmy

wracającego Mirka, który mimo godzinnej przewagi postanowił zawrócić i do szczytu nie dotarł.

Jarek poszedł dalej, wytrwale pokonując zdradliwe wulkaniczne podłoże. Trasa ma ponad 1500 m

przewyższenia i jest trudna do pokonania. Wiele osób zatrzymuje się w schronisku, ale jeśli

wcześniej wyjdzie się na szlak to spokojnie można całość przejść. Szlak wiedzie najpierw zwykłą,

szutrową drogą, która przechodzi w stromą ścieżkę. Następnie zaczyna się przejście przez dosyć

duże głazy, pomiędzy którymi wytyczona jest droga. Wchodząc coraz wyżej napotykamy na

schodki zbudowane z desek i zabezpieczonych siatką, Jest to fajny pomysł, zabezpiecza przed

poślizgiem i wzmacnia konstrukcję. Wiele takich kładek, schodków spotykaliśmy na innych

trasach turystycznych. Na 1700 m n.p.m. ścieżka wiedzie przez tuf wulkaniczny. To była masakra!

Mieliśmy wrażenie, że stoimy w miejscu a każdy metr okupiony był mozolną wspinaczką. Tuf

osypuje się przy każdym kroku, trudno utrzymać równowagę i próbując ustać na nogach, zjeżdża

się w dół. Dotarliśmy jakieś 400 m przed szczyt i stwierdziliśmy, że zabraknie nam czasu, aby

zdążyć wejść na górę i zejść przed zmrokiem. Zeszłam do schroniska i poczekałam na Jarka,

któremu udało się zdobyć śnieżny wulkaniczny stożek. Wrócił prawie półtorej godziny po naszym

zejściu, szczęśliwy i dumny, bo niewielu ludzi tego dnia dotarło na sam wierzchołek. Dalej i wyżej

były tylko kamienie, głazy i śnieg. Na trasę trzeba przygotować ok. 7­8 godzin, wziąć dobre buty,

najlepiej za kostkę lub ochraniacze śniegowe, które zapobiegną wsypywaniu się drobnych kamieni

do butów. Dobrze mieć kijki lub rękawiczki budowlane, którymi można się podpierać i

zabezpieczyć dłonie podczas upadku. Wejście na szczyt rozpoczęliśmy na 945 m n.p.m, wulkan

znajduje się na 2518 m n.p.m, czyli mamy 1573 m przewyższenia.

04 marzec 2013 r.­poniedziałek●New Plymounth­Palmerston North­Wellington

Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę do Wellington, po drodze zahaczając o Palmerston North, gdzie

znajduje się Muzeum Rugby, przy 326 Main St. wstęp 12,50 NZD/os. Muzeum prezentuje cały

dorobek nowozelandzkiej reprezentacji w rugby, są tam historyczne stroje, stare bluzy czy inne

pamiątki związane z tą dyscypliną sportu. Można tam również zakupić suweniry z logo „All

Blacks”, czyli reprezentacji Nowej Zelandii. Po kilku godzinach dotarliśmy do stolicy i

zatrzymaliśmy się w Hostelu YHA Wellington City przy 292 Wakefield St. za 33NZD/os.

Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy zwiedzać „wietrzne miasto” nazwane tak z powodu hulających

tu wiatrów. Wellington to pięknie usytuowana stolica kraju na wzgórzach nad zatoką.

Postanowiliśmy obejrzeć Museum of New Zealand „Te Papa Tongarewa”, gdzie znajduje się

mnóstwo eksponatów rozmieszczonych na 4 piętrach. Nigdzie indziej nie sposób dowiedzieć się

aż tyle o Nowej Zelandii w jednym miejscu. Mamy tu „gwarancję wspaniałej intelektualnej

przygody”. Następnie przejechaliśmy się zabytkowym tramwajem linowym „Wellington Cable

Car” za 7 NZD/os. w dwie strony, który pnie się na wzgórze, skąd rozciąga się panorama miasta

na port, zatokę, lotnisko, i dzielnice willowe. Tutaj obeszliśmy ogród botaniczny (Wellington

Botanic Garden), a potem przechodząc koło parlamentu (w NZ 120 osobowy parlament wybiera

się raz na 3 lata), udaliśmy się do portu, gdzie zakupiliśmy bilety w firmie Bluebridge na prom na

Wyspę Południową. Zapłaciliśmy po 51 NZD/os. + 118 NZD za samochód osobowy.

05 marzec 2013 r.­wtorek●Wellington­Port Picton­Bleinheim­Kaikorua

O godz. 6.00 pobudka, po śniadaniu ruszamy do portu. Stąd o godz. 8.00 mamy wypłynąć w rejs.

Najpierw odprawiamy się i dostajemy tzw. karty pokładowe, czyli kawałek plastiku, który po

chwili jest nam odbierany. Samochód parkujemy na dolnym pokładzie promu, a sami

rozmieszczamy się na leżankach. Po przepłynięciu Cieśniny Cooka wpływamy do Zatoki

Królowej Charlotty, która daje nam przedsmak czekających nas widoków. Po 3,30 h i 96 km

wpływamy do Portu Picton, który jest punktem początkowym (lub końcowym) autostrady SH 1 i

głównej linii kolejowej. Rzeczywiście Wyspa Południowa jest zdecydowanie bardziej nasycona

zielenią, niż Wyspa Północna. Wyruszyliśmy wschodnim brzegiem do Kaikorua, po drodze

zatrzymując się w Muzeum Lotnictwa w Bleinheim. Wstęp 25 NZD/os. Obok jest Muzeum

Samochodów, wstęp 10NZD/os. Bleinheim jest stolicą winiarstwa w NZ, miasteczko zmieniło

swoje oblicze, kiedy w latach 60­tych założono tu winnice. Wiele plantacji prowadzi tu restauracje

oraz sprzedaż detaliczną win. Odwiedziliśmy jedną, gdzie za 5 NZD można było popróbować 10

rodzajów trunków. Hm… dla nas było ono mniej lub bardziej kwaśne i mimo, że prezentująca je

pani bardzo dużo o nich opowiadała, to koneserami nie zostaniemy. Z tych kilku smakowały nam

tylko 2 białe, półsłodkie. Najbardziej znane szczepy to chardoney i sauvingnon­blanc, najwięcej

winnic znajduje się na północy Wyspy Południowej w regionach Marborough. Trasa do Kaikorua

wiedzie brzegiem morza, więc co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, aby zrobić zdjęcia. W pewnym

momencie zauważyliśmy stado uchatek wygrzewających się na kamieniach. Coś wspaniałego ( i to

za darmo !!!), w żadnym przewodniku nie było napisane, że można tu spotkać takie ilości tych

przemiłych ssaków. Dotarliśmy do Kaikorua i zatrzymaliśmy się w YHA za 33,3 NZD/os.

Następnie podjechaliśmy do punktu widokowego, skąd rozciągała się wspaniała panorama

okolicy.

06 marzec 2013 r.­środa●Kaikorua­Christchurch

Noc mieliśmy fatalną, bo pogryzły nas pluskwy. Rano obsługa hostelu kazała nam się spakować,

bo będzie odkażać pokój. Wypisano protokół, w którym zawarte było pytania skąd przyjechaliśmy

i gdzie spaliśmy wcześniej. Poczuliśmy się tak, jakbyśmy to my z sobą je przywieźli. Jak

powiedzieliśmy, że poprzednio spaliśmy w ich filii YHA, to zakończono temat. Wyniesiono

materace, zdjęto listwy przypodłogowe i popryskano to preparatami, nikt nam nie zaproponował

jakiegokolwiek zadośćuczynienia. No tak, stary budynek i tym podobne tłumaczenia. Trochę to

zepsuło obrazek pięknej, czystej Nowej Zelandii ­ wolnej od pasożytów i insektów. Kraj, jak

każdy z komarami, pluskwami i pchłami. Mają jeszcze wredne meszki, które dały o sobie znać

kilka dni później. O godz. 12.45 udaliśmy się do agencji organizującej „wyprawy wielorybnicze”.

Najpierw pokazano nam prezentację multimedialną na temat tego ssaka, po czy wyruszyliśmy w

głąb oceanu oglądać wieloryby. Wycieczka kosztowała 145 NZD/os. Autobusem zawieziono nas

do przystani, gdzie czekał na nas 48 osobowy katamaran. Najlepszą porą roku na oglądanie tych

ogromnych ssaków jest okres od marca do czerwca. Wypłynęliśmy 5 km w głąb morza, gdzie

dzięki sonarom wypatrzono dwa wieloryby. Zatrzymywaliśmy się i dryfowaliśmy przy jednym

kaszalocie, który nabierał powietrze a potem nurkował przez 30 min. Było widać tylko koniec jego

grzbietu i fontannę wody, którą wypuszczał. Najlepszym momentem tej zabawy „w chowanego”

jest chwila, kiedy kaszalot nabierał powietrze pomachał tylną płetwą i znikał pod wodę. Wtedy

wszyscy byli przygotowani z aparatami fotograficznymi na zanurzenie kolosa i zrobienie

słynnego zdjęcia ogona. Fajnie prowadzona wycieczka, przez doświadczonych pilotów, którzy

ciekawie opowiadali o tych ogromnych ssakach i delfinach. Jest też opcja wycieczki (o wiele

droższa) podziwiania wieloryba z pokładu niewielkiego

samolotu. W drodze powrotnej towarzyszyła nam ponad setka delfinów, które pływały pod

statkiem, wyskakiwały w powietrze, robiły fikołki i popisywały się. Widok wspaniały. Po 2

godzinach i zobaczeniu 2 wielorybów, wróciliśmy zadowoleni do portu, bo okazało się, że

wcześniejsza wycieczka miała tylko jednego wieloryba, a poranna tura w ogóle nie znalazła. Jeśli

się nie spotkało tego ogromnego ssaka to biuro organizujące wyprawę zwracało 80% kosztów. Jest

to droga, ale rewelacyjna wycieczka, ten biznes pozostał w maoryskich rękach Następnie

ruszyliśmy w drogę do Christchurch, robiąc przystanki na robienie zdjęć przepięknym widoczkom.

W Christchurch kluczyliśmy trochę po uliczkach w poszukiwaniu noclegu, bo większość hosteli

miała rezerwację z uwagi na rozgrywki krykieta. Tego nie wzięliśmy w ogóle pod uwagę podczas

planowania wycieczki. Trochę nam to pokrzyżowało plany, bo nie robiliśmy żadnych rezerwacji,

wiedząc, że baza noclegowa jest w Nowej Zelandii bardzo dobrze rozwinięta. Okazało się, że

czasem niewystarczająco. Pierwsze problemy mieliśmy właśnie tu. Rozgrywki krykieta to tutaj

poważna sprawa, prawie jak Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Znaleźliśmy w końcu Canterbury

House przy 257 Bealey Avenue, gdzie na podłodze w salonie (nielegalnie) za 25NZD/os. lub

(legalnie) za 74 NZD/ za 2os. pokój, mieliśmy spanie i dużo szczęścia, bo hostel jest czyściutki

oraz ładnie urządzony. Doglądany przez Azjatkę Keiko “małego żołnierza”, która szczegółowo

nam wytłumaczyła zasady panujące w domu, co wolno, a czego nie należy robić, co można

używać, jak myć i sprzątać. Po minach lokatorów widać było, że nie są to przelewki, więc

wysłuchaliśmy instrukcji obsługi domu. Żandarm Keiko poszła spać, a zastąpił ją gospodarz, który

ciągle kręcił się po domu i wszystko kontrolował. Wzbudzało to pobłażliwe uśmiechy turystów,

którzy dostąpili zaszczytu noclegu w tak wykwintnym miejscu.

07 marzec 2013 r.­czwartek●Christchurch­Dunedin

Od rana zwiedzamy miasto, które bardzo ucierpiało podczas trzęsienia ziemi. Rejon ten w

ostatnich latach często padał ofiarą sił natury. 22 lutego 2011 r. odnotowano tu 5 silnych

wstrząsów o sile 6,3 w skali Richtera, zginęły wówczas 182 osoby, a setki zostało rannych. Część

miasta nadal wyłączona jest z ruchu turystycznego z uwagi na trwające remonty i odbudowę

zniszczonych budynków. Całe stare miasto, (Cathedral Square) katedra oraz urokliwe kamieniczki

ucierpiały podczas kolejnych wstrząsów, tak więc można tu chodzić tylko po wyznaczonej strefie,

a porządku pilnują żołnierze. Zdezorganizowany jest też ruch uliczny, więc nasza nawigacja

samochodowa trochę wariowała, bo wskazywane przez nią ulice czasem były wyłączone z ruchu.

W mieście warto odwiedzić ogród botaniczny, obok którego znajduje się „Museum Canterbury”

(wstęp darmowy). Można obejrzeć tu ciekawe eksponaty pierwszych zdobywców Antarktydy

(mini ciężarówki na gąsienicach, skutery śnieżne, stare sanie, narty, kurtki puchowe). W drodze do

Dunedin podjechaliśmy pooglądać zbiory Muzeum Air Force. Ciągnąca się w dół wyspy trasa

cieszy oko, co chwila zatrzymywaliśmy się, aby zrobić zdjęcia przepięknym widokom. Po drodze

można zobaczyć słynne Moreaki Boulders (Diabelskie Kule). Niezwykłe głazy znajdują się na

Koekohe Beach, na wybrzeżu Nowej Zelandii, w regionie Otago, mają one nawet do 2 metrów

średnicy i ważą kilka ton. Od wieków wzbudzają zainteresowanie ze względu na swój nietypowy,

kulisty kształt. Historia ich powstania do dziś pozostaje niejasna. Jednak, jak uważają naukowcy,

skały te mogły narodzić się na dnie oceanu, nawet 60 milionów lat temu, w wyniku nawarstwienia

się soli kalcytowych wokół bardzo trwałego jądra. Następnie po wyrzuceniu ich na brzeg, odkładał

się na nich muł naniesiony przez morskie fale. Te wyrzeźbione przez morze w kulisty kształt

głazy, są turystyczną atrakcją. W Dunedin kolejna przykra niespodzianka z hotelami. Okazało się,

że w mieście nie ma żadnego wolnego miejsca w hotelach, hostelach oraz pensjonatach. Trochę

nas to zdenerwowało, bo było już dosyć późno i pomimo wielu wykonanych telefonów przez

uczynnych Kiwusów, nic nie znaleźliśmy. Była to już druga nasza potyczka z krykietem.

Postanowiliśmy pojechać na Półwysep Otago i tam poszukać noclegów. Okazało się, że tu też

wszędzie jest full. W jednym z pensjonatów Portobello Village Tourist Park, miła właścicielka

przejęła się naszym losem i zaczęła obdzwaniać okolice i znajomych w poszukiwaniu wolnych

miejsc. W pewnym momencie zadzwoniła do niej kobieta z Auckland, która ma domek wiejski i

może nam go wynająć. Problem był z lokalizacją i znalezieniem klucza. Tak więc telefonicznie

poinformowała swoją koleżankę, która na nas czekała, aby otworzyć domek. Okazało się, że

będziemy spali w bardzo ładnym domu, dobrze wyposażonym i wygodnym. Posiadłość nazywała

się Robyn`s Nest i płaciliśmy po 200 NZD/4 os. za noc.

08 marzec 2013 r.­piątek●Dunedin (Półwysep Otago)

Od rana zwiedzamy miasto rodem przypominające te z Wysp Brytyjskich, zostawiliśmy samochód

na parkingu pod szkołą. W dużych aglomeracjach jest problem z parkowaniem i zazwyczaj trzeba

dokonywać opłat w parkomatach. My staraliśmy się zatrzymywać przy sklepach, np. Countdown,

gdzie zazwyczaj są duże parkingi samochodowe. W mieście rozdzieliliśmy się, Andrzej poszedł

sam, a my ruszyliśmy do Fabryki Czekolady Cadbury (wstęp 20NZD/os.) Na początku dostaje się

czepki na głowę oraz drobny, słodki upominek, potem oglądaliśmy film o pionierach Dunedin,

którzy tworzyli miasto, min. fabrykę i browar. Uprzejma, „słodka do bólu” przewodniczka kazała

zdjąć kolczyki i inne ozdoby, zakleić jakieś ranki, wypryski skórne i rozpoczęła wędrówkę po

zakładzie. Przechodziliśmy przez poszczególne działy i mogliśmy przyjrzeć się jak wygląda

produkcja cukierków, czekolady, oraz pakowanie i załadunek tych słodkości. Na poszczególnych

etapach częstowani byliśmy różnymi łakociami. Na koniec weszliśmy do ogromnego silosu, gdzie

na hasło „ja chcę czekolady!” z sufitu runęła kaskada czekolady, rozbryzgując wkoło słodkie

drobinki. W tym czasie z ukrycia robione były zdjęcia, które można było zakupić przy wyjściu.

Potem poszliśmy do Browaru Speight’s, gdzie wstęp kosztował 22 NZD/os. ze zniżką jeśli miało

się bilety z wytwórni czekolady. Browar jest w przebudowie, ale przewodnik ciekawie opowiadał

o procesie warzenia piwa. Na koniec wycieczki weszliśmy do baru, gdzie przez 30 min. mogliśmy

nalewać sobie sami 6 gatunków piwa i degustować go. Popróbowaliśmy kilku rodzajów złocistego

trunku. Weszliśmy jeszcze na dworzec kolejowy, który przypomina szkockie dwory lub zamki,

zresztą większość architektury jest jakby żywcem przeniesiona z Wysp Brytyjskich, tu

spotykaliśmy również młodych mężczyzn z kiltach. Następnie podjechaliśmy na najbardziej

stromą ulicę świata (według księgi rekordów Guinnessa) Baldwin Street nachyloną pod kątem

38%. Wjechaliśmy i zjechaliśmy w dół, testując hamulce samochodu, natomiast Jarek pokonał ten

dystans biegnąc. Wracając na Półwysep Otago chłopaki postanowili obejrzeć rezerwat pingwinów,

gdzie wstęp kosztował 49 NZD/os.!!! Okazało się to jedną, wielką lipą, gdzie ktoś sobie zakupił

teren, na którym osiedliło się kilka pingwinów i trzepie kasę z tego tytułu. Atrakcja nie jest warta

tych pieniędzy. Jakby było im jeszcze mało podjechali do punktu widokowego z albatrosami, ale

już nie wchodzili, bo te ptaszyska widać wszędzie i szkoda dawać 20 NZD/os. za ich oglądanie.

09 marzec 2013 r.­sobota●Dunedin (Półwysep Otago)­Invercargill

Wyspaliśmy się i ruszyliśmy w drogę do Invercargill na samym południu wyspy. Postanowiliśmy

jechać malowniczą nadmorską drogą 92 przez Catlins. Trasa, mimo że niezbyt długa, to

urozmaicona jest ciekawymi miejscami widokowymi. Nam udało się zobaczyć między innymi

latarnię morską na Nugget Point, wodospady Purakaunui, lasy przypominające równikową

dżunglę, a także Slope Point, czyli najdalej na południe wysunięte miejsce na Nowej Zelandii.

Część atrakcji była o tej porze dla nas niedostępna z uwagi na przypływ morza. Po południu

dotarliśmy do miasta i zatrzymaliśmy się w hostelu backpakerskim Tuatara przy 30­32 Dee St

Invercargill, 9810 za 29 NZD/os. Potem poszliśmy na miasto. Okazało się, że w tym dniu odbędzie

się mecz zawodowej ligi „Super Rugby”. Jest to taka nasza „Liga Mistrzów”, skupiająca piętnaście

zespołów (po 5 z Nowej Zelandii, Australii i RPA), podzielonych na trzy grupy. Udaliśmy się na

stadion, gdzie przyszło prawie całe miasto, bo rugby jest tu jedną z niewielu atrakcji tego miejsca.

Grali Highlanders z Cheetahs 19:36, mecz był transmitowany w telewizji. Cheetahs to Centralne

Gepardy, znane ze względów sponsorskich jako Toyota gepardy. Jest to zespół z RPA. Natomiast

Highlanders (Górale, dawniej Otago Highlanders) – nowozelandzka profesjonalna drużyna rugby

union z siedzibą w Dunedin. Drużyna swą nazwę oraz znajdującego się w logotypie szkockiego

górala w kilcie zaczerpnęła od imigrantów z tego kraju, którzy przybyli do Otago i okolic w latach

40­ch i 50­ch XIX wieku. Dowiedzieliśmy się, że wyjątkowo Górale rozgrywają swoje mecze

także na stadionach w Invercargill i Queenstown. Wstęp na mecz to 15NZD/os./studenckie.

Widowisko umilaliśmy sobie rozmową z Polakiem, który wiele lat temu wyjechał z kraju i

mieszkał w Anglii a teraz w Nowej Zelandii. Opowiadał nam o tym kraju ciekawe historie.

Zadowoleni wróciliśmy do hostelu, zjedliśmy kolację i postanowiliśmy, że rano popłyniemy na

trzecią z wysp Nowej Zelandii ­ Stewarta.

10 marzec 2013 r.­niedziela●Invercalgill­Bluff­Oban (Wyspa Stewarta)

Pobudka o godz. 7.00 i ruszamy do Bluff, portu skąd wypływają promy do Oban na Wyspę

Stewarta. Koszt promu to 142 NZD/os. w dwie strony. Wypłynęliśmy o godz. 8.00, by po godzinie

dotrzeć do celu. Miasto Oban i okolice na Wyspie Stewarta można zwiedzić w ciągu jednego dnia,

ale organizowane są tu również kilkudniowe trekkingi wokół wyspy. Widoki przepiękne, jakich

wiele w całej Nowej Zelandii, warto tu przyjechać, jeśli już ktoś dotrze do Invercargill. Znają ją

słabo nawet sami Nowozelandczycy. Jest to raj na ziemi dla wielu gatunków zwierząt i roślin. Jest

tu zaledwie 20 km utwardzonych dróg i tylko 390 mieszkańców. To właśnie tu, są znaki drogowe

jakich nie spotka się prawie nigdzie na świecie: uwaga na pingwina, czy też kiwi. W agencjach

turystycznych można sobie wykupić dodatkowe wycieczki po okolicy lub rejs stateczkiem. O

godz. 18.00 mieliśmy powrotny prom do Bluff, tu zrobiliśmy sobie zdjęcia pod kierunkowskazami

określającymi odległości do różnych miast na świecie (np. stąd do Londynu mamy 18958 km !!!),

no tak daleko to jeszcze nigdy, nigdzie nie byliśmy. Im dalej na południe tym rzadziej spotyka się

tu ludzi, a krajobraz wygląda bardziej surowo. Klimat staje się coraz chłodniejszy, teraz już można

poczuć bliskość Antarktydy.

11 marzec 2013 r.­poniedziałek●Invercalgill­Te Anau (Milford Sound)

Rano podjechaliśmy do Muzeum Miejskiego w Invercalgill, gdzie oprócz zbiorów kultury

maoryskiej, hodowana jest tu hatteria, rodzaj gada występującego endemicznie w Nowej Zelandii.

Mimo, iż wyglądem najbardziej przypomina jaszczurkę, w rzeczywistości reprezentuje odrębną

linię ewolucyjną. Ma ona zielono­brązowe ubarwienie i dorasta do około 60 cm od głowy do

koniuszka ogona. Wzdłuż grzbietu posiada kolczasty grzebień, szczególnie widoczny u samców.

Hatterię uznaje się za zagrożoną wyginięciem. Jadąc dalej w okolicach Cosy Nook robimy zdjęcia,

tzw. wietrznym drzewom, a następnie zatrzymujemy się przy 111m starym moście Suspension

przy rzece Waiau. Następnie udajemy się w kierunku Te Ananu, dumnie określa się to miasto jako

„światowa stolica chodzenia”. W jego okolicy biorą bowiem początek liczne szlaki turystyczne w

tym najsłynniejszy Milford Track. Mając jeszcze trochę czasu do zmroku stwierdziliśmy, że

pojedziemy do Milford Sound zwanego również „ósmym cudem świata”. Szkoda nam było

zmarnować tak piękną pogodę, która wciąż nam dopisuje i jak na ten rejon jest czymś

niespotykanym. Obszar ten słynie z 260 dni deszczowych w ciągu roku, średnie opady sięgają

6458 mm, a w „mokrych” latach nawet do 9200 mm. Obecnie mamy w Nowej Zelandii największą

od 20 lat suszę co jest ewenementem w tym rejonie świata. Po przejechaniu przez 1270 m tunel,

znaleźliśmy się w wąwozie otoczeni górami. W porze deszczowej ze ścian spływają wodospady i

zasilają płynącą w dole rzekę. Obecnie jechaliśmy wzdłuż koryta, którym płynął wąski potok.

Dotarliśmy do portu, skąd o godz. 15.45 wypłynęliśmy w rejs między fiordami z majestatycznym

klifem Mitre Peak. Już pierwsze spojrzenie na fiord od strony przystani zapiera dech w piersiach.

Płynąc podziwiamy wysokie klify prawie prostopadłe wystające z wody na ponad 1600 m,

wodospady mające ponad 200 m, przy których tworzy się tęcza. Wszystko to przy granatowej

wodzie fiordu i idealnej przejrzystości nieba. Na kamieniach wylegują się foki, obok przepływają

delfiny. Wycieczka trwała 2,5 h i kosztowała 75 NZD/os. Jest również możliwość przepłynięcia

fiordów kajakiem za 169 NZD/os. Fiord ma 16 km długości, i płynie się najpierw jego lewym, a

potem prawym brzegiem. Atrakcją tego miejsca jest również możliwość wynajęcia małego

samolotu i podziwianie widoków z góry. Milford Sound to jedno z piękniejszych miejsc w tym

kraju. Wróciliśmy 119 km Milford Highway (z mega widokami na trasie) do Te Anau znajdując

nocleg w Te Anau Lakeview Kiwi Holiday Park & Motels przy 77 Te Anau ­Manapouri Highway,

płacąc po 28 NZD/os.

12 marzec 2013 r.­wtorek●Te Anau (Milford Sound i okolice)

Pojechaliśmy jeszcze raz do Milford Sound, tym razem zatrzymując się przy niektórych

atrakcjach. Weszliśmy szlakiem Key Summit Alpine, będącym częścią Routeburn Walk. Przejście

całej trasy to niecałe 3 h, skąd rozciąga się wspaniały widok. Następnie udaliśmy się nad Jezioro

McKenzie. Szlak zaczyna się przy Dividie, gdzie jest mały parking i stąd można ruszyć na trasę.

Oczywiście jeśli ktoś zaplanuje przejście całego szlaku to może nocować w kilku schroniskach.

Wstęp do parku jest bezpłatny, ale w schroniskach zazwyczaj dokonuje się datków na utrzymanie

kwater lub ponosi niewielką opłatę. Tak więc biegnąca do Milford droga daje początek kilku

trasom, jest tu również wiele pól namiotowych, położonych nad brzegiem rzeki lub jezior. Widoki

wspaniałe. Lasy deszczowe z bujnie rozwijającymi się mchami i paprociami drzewiastymi

sprawiają wrażenie parku jurajskiego.

13 marzec 2013 r.­środa●Te Anau­Queenstown

Rano jedziemy do Queenstown, po drodze zatrzymując się w Kingstown. Stąd odjeżdża słynna

zabytkowa lokomotywa parowa do Fairlight. To typowy turystyczny pociąg parowy kursujący na

14 km trasie pomiędzy Kingston a Fairlight. Przejazd w jedną stronę trwa 30 minut. Cena biletu

dla osoby dorosłej wynosi 60 NZD w 2 strony. Pociąg często występował w filmach i reklamach.

Od 2011 r. nowy właściciel firmy zarządzającej pociągiem wyprowadził ją z kłopotów

finansowych, postawił na nogi, a dodatkowo rozszerzył działalność o sprzedaż pamiątek i win. My

postanowiliśmy pojechać w jedną stronę za 40 NZD/os. a z Fairlight odebrał nas Andrzej. Trasa

wiedzie piękną, górzystą okolicą, pośród pasących się stad owiec i krów.

Popołudniu docieramy do Queenstown gdzie znaleźliśmy nocleg w 4 Isle St Queenstown 7050, za

60 NZD/pokój/2os. Jest to niewielkie tętniące życiem miasteczko, nazywane stolicą światowych

sportów ekstremalnych. Jest położone pomiędzy kilkoma górami, oczywiście należycie

wykorzystanymi do celów turystycznych, oraz nad brzegiem głębokiego (na prawie 400 m) jeziora

Wakatipu, po którym przez cały rok pływa stary parowiec Tss Ernslaw (niegdyś woził owce,

dzisiaj turystów). Tu Andrzej zdecydował się na rejs szybką łodzią Jetboats wyposażoną w silnik

przepływowy. Kanionem rzeki Shotower, niemal ocierał się o zanurzone skały, jego konstrukcja

umożliwia poruszanie się w wodzie głębokości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów. Cała

przyjemność kosztowała 129 NZD. My w tym czasie pochodziliśmy po mieście, zaglądając do

mariny, sklepów oraz sycąc oczy, jakże innym miastem od dotychczas odwiedzanych. Hostele

przeplatają się z prywatnymi domami, ma się wrażenie małomiasteczkowości, jednakże ilość

turystów, restauracji, prędkość życia jest tu wyraźnie inna od typowego miasta w NZ. Oczywiście

wszechobecne bilbordy, reklamy z atrakcjami jakie oferuje miasto, powoduje, że trudno nie skusić

się na cokolwiek. Rozeznaliśmy ceny i stwierdziliśmy, że wszystkie agencje mają je takie same i

pomagają sobie nawzajem w biznesie. Skoki na bungee sprzedawane są w firmie skoków

spadochronowych i na odwrót. Jest tu ogromna ilość sklepów z odzieżą sportową różnych firm.

Trzeba przyznać, że Kiwusi wiedzą jak skubać turystę. Płaci się za wszystko: dostęp do wi­fi,

parkingi, mandaty są wysokie o czym mogliśmy się niedługo przekonać. Znaleźliśmy supermarket,

gdzie dokonaliśmy zakupów żywnościowych. Po raz kolejny miałam możliwość poznać zjawisko

społeczności hostelowej podczas przygotowania kolacji. Przez cały miesiąc przysłuchiwałam się

rozmowom w kuchni, sama sporadycznie nawiązując kontakt z turystami. Już wcześniej

zauważyłam, że padają te same standardowe pytania: skąd jesteś?, podróżujesz z kimś?, gdzie

byłaś wcześniej?, gdzie jedziesz dalej? Po kwadransie rozmowa się kończyła. Standardem jest też

to, że mówiąc, że jesteśmy z Polski, odpowiedź brzmiała: Cool!, albo Sounds good!, ja zazwyczaj

pytałam dlaczego? I już nie potrafiono mi odpowiedzieć. Ot, taka kurtuazja. Z Polski? O, brzmi

dobrze! Fajnie! Ponadto obserwowałam co przygotowują turyści i ile mogą o tym opowiadać.

Każdemu trzeba przyznać kilka gwiazdek Michelin. Otóż przyrządzenie zupki chińskiej to cały

proces, o czym wcześniej nie miałam pojęcia. Oczywiście trochę z tego kpimy, bo każdy radził

sobie z nowozelandzką drożyzną jak mógł i jeśli Niemcy, Izraelczycy czy Amerykanie gotowali w

hostelach to dla nas był to 100% sygnał, że jest drogo.

14 marzec 2013 r.­czwartek●Queenstown

O godz. 11.00 popłynęliśmy łodzią „Million Dollar” w rejs po okolicy za 25 NZD/os. Stanowi on

konkurencję dla parowca, który kosztuje 55 NZD/os. Podróż trwa 1,5 h i wiedzie wzdłuż

okolicznych brzegów. Kapitan z humorem opowiadał o okolicy, przedstawiał historię miasta,

anegdoty związane z niektórymi budynkami. Mogliśmy podziwiać rezydencje usytuowane na

wzgórzach. Widoczki ładne i z perspektywy jeziora można porobić ciekawe zdjęcia. Potem

poszliśmy do kilku agencji zapytać się o skoki spadochronowe. Okazało się, że nasz kompan jest o

5 kg za ciężki i nie ma żadnych odstępstw od przepisów. Wkurzony i zawiedziony postanowił

polecieć paralotnią. Tego dnia odwołano jednak wszystkie skoki spadochronowe, więc Jarek też

nie mógł spróbować tej atrakcji. Ja zdecydowałam się na paragliding za 199 NZD/os. Mieliśmy

kilka godzin czasu, więc wjechaliśmy gondolą za 26 NZD/os./2 strony na Bob`s Peak (790 m

n.p.m.), gdzie można skorzystać z wielu atrakcji. Jest tu rynna, (namiastką bobslei), po której

można zjeżdżać, trasy rowerowe dostosowane do umiejętności i trudności, platforma do skoków

bungee. Obok kolejki gondolowej rozmieszczone są restauracje i sklepiki z pamiątkami. Można

pójść na spacer kilkoma szlakami, o różnej skali trudności. Zjechaliśmy gondolą w dół i udaliśmy

się do agencji skąd mieliśmy odjechać do punktu startowego paralotni. Najpierw jeepem

podjechaliśmy do skrzyżowania, skąd zabrano nas busem na Coronet Peak. Zostaliśmy

szczegółowo poinformowani o zasadach bezpieczeństwa, zapięci w uprzęże i czekaliśmy na start.

Mnie trafił się instruktor z Czech, który mówił po polsku. Resztę obsługiwało 2 Izraelczyków,

Rumun, Chilijczyk, Amerykanin, żadnego Kiwusa, bo jak wiadomo “Kiwi nie latają”. Przygoda

wspaniała, żadnego stresu, strachu. Uczucie latania niesamowite, przez 15 minut unosiłam się w

powietrzu a kolega Tom, sprawnie sterował paralotnią. W pewnej chwili doznałam uczucia,

jakbym wisiała w powietrzu. Mieliśmy 700 m przewyższenie. Coś pięknego, polecam! Jak nie w

NZ to, gdzieś w Polsce. Wróciliśmy do hostelu, a tu przykra niespodzianka w postaci mandatu za

złe parkowanie 21 NZD. Mirek poszedł od razu zapłacić, bo nie wiedzieliśmy, czy ten system

wyłapie nas na lotnisku lub wypożyczalni, albo obciążą kartę kredytową. Recepcjonista z hostelu

obśmiał system, ale poradził zapłacić. Trochę szkoda kasy, ale co zrobić.

15 marzec 2013 r.­piątek●Queenstown

O godz. 6.00 pobudka i po śniadaniu ruszamy do Mount Cook Village. Po 3,5 h jesteśmy na

miejscu od razu robiąc fotkę pod pomnikiem sir Edmunda Hilarego, który był słynnym

Nowozelandczykiem, pierwszym zdobywcą Everestu. Na jego cześć powstało tu muzeum (ze

zdjęciami i pamiątkami) oraz Centrum Alpinizmu. Następnie wyruszamy na szlak Kea Point,

którym docieramy do moreny polodowcowej. Stąd rozpościera się panorama na Górę Cooka 3754

m n.p.m, która nazwana jest tak na cześć słynnego angielskiego żeglarza. W języku Maorysów

góra nazywa się Aoraki (Przebijająca Chmury), często chowa się w chmurach pozbawiając

turystów swojego widoku. Jest popularnym celem wspinaczy, choć jej oblodzone zbocza

pochłonęły już 218 ofiar. Szczyty pokrywają pozostałości lodowca, w dole płynie rzeka i tworzą

się turkusowe jeziorka. Widoki księżycowe, utrzymane w szarej tonacji, jedynie błękitne prześwity

lodowca dodają uroku. Okoliczne wzgórza pokryte są lasami oraz krzewinkami co stanowi żywy

kontrast. Zastanawia siła lodowca, który potrafi wyrzeźbić ogromną rynnę i nanieść tyle materiału

w postaci gleby, kamieni, piachu. Następnie podjechaliśmy do Hooker Village, gdzie poszliśmy

dwoma krótkimi szlakami na wzgórze, skąd rozciągał się widok na lodowiec Tasmana. Byliśmy

zaskoczeni widokiem tego kolosa, bo wcale nie był niebiesko­biały, a czarny i szary. Z góry

prezentował się jak topniejąca zaspa śniegu. Przez obiektywy i lornetki można było zobaczyć, że

lodowiec jest rzeczywiście ogromny. Po jeziorze pływały łódki, które z tej wysokości wyglądały

jak zabawki. Dolina nosi ślady działalności polodowcowej, koryto rzeki i brzegi jeziora są

zbudowane ze skał i widać wyraźnie ślady systematycznego przesuwania się masy lodu.

Oczywiście nie trwa to tak szybko, a mozolnie przez setki lat. Postanowiliśmy udać się jeszcze

jednym szlakiem, który widzieliśmy w punkcie informacji turystycznej, a biegnie wzdłuż lodowca.

Trasa jest zazwyczaj zamknięta z uwagi na lawiny, ale obecnie nic nam nie groziło, ponieważ na

szczytach nie zalegały warstwy śniegu i lodu. Szliśmy 5 km wzdłuż uformowanego gruzowiska,

powstałego podczas przesuwania się lodu. Ciągle mieliśmy nadzieję na spektakularne widoki w

rodzaju Perito Moreno w Argentynie. Po jakimś czasie spotkaliśmy turystów, którzy poradzili nam

wspiąć się na głazy i stamtąd obejrzeć lodowiec. Wdrapaliśmy się na górę i zobaczyliśmy czoło

lodowca, który trzeszczy, pęka i osypuje się. Usypisko znajduje się kilkadziesiąt metrów nad

lodowcem, zejście w dół jest niebezpieczne i raczej wskazana jest asekuracja drugiej osoby.

Kamienie się osypują, podłoże jest niestabilne i jest dosyć stromo. Porobiliśmy kilka zdjęć i

wróciliśmy do samochodu. Szkoda, że droga jest zbyt wyboista dla naszego Nissana, gdybyśmy

mieli samochód 4×4 spokojnie można byłoby pokonać tą trasę. Park ciągnie się zaledwie 80 km

wzdłuż alpejskiego grzbietu, a mimo to jego obszar obejmuje 140 szczytów powyżej 2000 m i 72

lodowce, w tym 5 największych w NZ: Tasmana, Godley’a, Murchisona, Hookera, Muellera.

Największy jest lodowiec Tasmana, długi na 29 km i miejscami szeroki na 3 km.

Wracamy do Queenstown. Po drodze mijamy Jezioro Pukaki, uchodzące za jedno z piękniejszych

w Nowej Zelandii. Jego turkusowy kolor towarzyszy nam dłuższy czas, sycimy nim oczy i

podziwiamy okolice. Co chwila zatrzymujemy się, aby zrobić zdjęcia. Okoliczne rzeki są

wyschnięte, a główne rozlewiska to skromne strumyczki. Nie możemy sobie wyobrazić, jak

wyglądają po zimie, zasilone górską wodą. Przewodnicy oprowadzający wycieczki ciągle

napominają, aby nie zostawiać niedopałków papierosów, bo lasy są bardzo wyschnięte, w

hostelach są ostrzeżenia o oszczędzaniu wody, rolnicy zaś wyprzedają swoją trzodę, bo nie mają

czym ją wykarmić i napoić. Kraj dotknęła klęska suszy. Do tego dziura ozonowa umiejscowiła się

nad tym rejonem i słońce operuje tu znacznie silniej, niż gdziekolwiek. W drodze powrotnej

zatrzymaliśmy się przy 43 m moście, skąd śmiałkowie skakali na bungee. Odbywała się tam jakaś

impreza firmowa, kobiety były poubierane elegancko, mężczyźni w garniturach, a my…na pewno

nie pasujący do otoczenia. To właśnie tutaj zapoczątkowano skoki na bungy w wydaniu

komercyjnym. Ideę zaczerpnięto z rytualnych skoków Melanezyjczyków z wysp archipelagu

Vanuatu. Codziennie dziesiątki, a latem setki śmiałków z obwiązaną wokół kostek liną, rzuca się

w koryto rzeki Kawaru.

16 marzec 2013 r.­sobota●Queenstow­Arrowtown­Fox Glacier

Rano obudziła nas syrena z pobliskiej remizy strażackiej. Mogliśmy zobaczyć jak ochotnicy na

bosaka, na rowerach, quadami zjeżdżają się ze wszystkich stron miasta, przebierają się szybko z

ubrań cywilnych w mundury strażackie i ruszają na akcję. Po śniadaniu pojechaliśmy do

Arrowtown ­ miasta słynącego ze starej zabudowy pozostałej po poszukiwaczach złota i

Chinatown. Miasteczko jest rzeczywiście urokliwe, budynki przypominają te z filmów o dzikim

zachodzie. Prawie każdy z nich zagospodarowany jest na turystyczne miejsce, dominują

restauracje, sklepiki, galerie. Pochodziliśmy po kilku z nich zachwycając się niektórymi

eksponatami. Dokonaliśmy zakupu pamiątek. Obejrzeliśmy jeszcze stare, chińskie osiedle. Jeśli

ktoś przyjeżdża tylko po to, aby zobaczyć Chinatown to może sobie odpuścić, ale Arrowtown jest

fajne. Następnie podjechaliśmy do Puzzling World, wstęp 14 NZD/os. Wewnątrz czeka dużo

niespodzianek, między innymi krzywa podłoga, na której nie da się prosto stać, krzywe schodki,

płynąca w odwrotnym kierunku woda i mnóstwo innych ciekawych rzeczy. Naprawdę warto tu

wejść, bo nad atrakcjami pracowali inżynierowie oraz artyści, aby stworzyć świat złudzeń i

pokonać niektóre prawa fizyki. Muzeum nie da się ominąć, bo stoi przy głównej drodze i są to

charakterystyczne krzywe i przewrócone domki. Większość turystów robi sobie zdjęcia typu:

przytrzymuję opadającą wieżę, coś w stylu trzymania Sfinksa za nos. Potem podjechaliśmy do

Wanaka na lotnisko, gdzie Andrzej zafundował sobie lot akrobatyczny samolotem za 199 NZD.

Całość trwała 30 minut od wystartowania do wylądowania. Andrzej wrócił zadowolony, bo pilot

(mistrz Nowej Zelandii w akrobacjach lotniczych) pozwolił mu wykonywać niektóre figury. My w

tym czasie poszliśmy do Muzeum Zabawek i Samochodów, wstęp 14 NZD/os. O ile muzea

samochodów spotykaliśmy często, to muzeum zabawek jest ciekawe. Zdziwić się można, jakie

kolekcje są stworzone z lalek, żołnierzyków, autek, wózków, misiów. Mnie urzekła kolekcja

solniczek i pieprzniczek, bo takich cudeniek nigdzie wcześniej nie widziałam. W międzyczasie

Mirek z Andrzejem zwiedzają kolejne Muzeum Samolotów (wstęp 20 NZD/os.). W końcu

dotarliśmy do Fox Glacier meldując się w Ivory Towers Fox Glacier za 27 NZD/os. Mamy mały

apartamencik z łazienką oraz aneksem kuchennym.

17 marzec 2013 r.­niedziela●Fox Glacier (lodowce Foxa i Franza Josefa)

Podjechaliśmy najpierw do Lodowca Foxa. Andrzej wykupił wycieczkę z przewodnikiem, bo

chciał pochodzić po lodzie za 110 NZD/os. My dojechaliśmy później, gdzie okazało się, że ich

grupa dopiero dojechała na miejsce. Doszliśmy do kilku punktów widokowych, a dalej można było

iść tylko z przewodnikiem. Lód jest przygotowany do wejścia, kilka osób wycina stopnie i

odśnieża powierzchnię. Trzeba założyć raki i poruszać się według wytyczonego szlaku, by nie

wpaść w jedną z lodowych szczelin. My udaliśmy się jeszcze na punkt widokowy, skąd rozciągała

się panorama z drugiej strony lodowca. Niestety widoki przesłaniały chmury oraz mgła, więc

wszystko utrzymywało się w tonacji szaro­szarej lub zielono­szarej. Wróciliśmy do hostelu, gdzie

czekał na nas Andrzej, wkurzony na przebieg wycieczki. Okazało się, że weszli jakieś 400 m na

lodowiec i to była cała atrakcja. W niczym nie przypominała tego co pokazują na reklamie w

agencji. Następnie postanowiliśmy podjechać do Lodowca Franza Josefa (nazwa pochodzi stąd, że

pierwszy odkrył go Austriak, nazywając go imieniem swojego władcy). Tutaj przemoczył nas

deszcz. Szlak przeszliśmy w w tempie wojskowym. Doszliśmy do czoła lodowca, ale podejść

bliżej i niżej nie wolno z uwagi na możliwość „cielenia się”, to znaczy odpadnięcia kawałka bryły.

Stojąc w pobliżu tej masy lodu można usłyszeć trzaski i odgłosy pękania ściany. Odnosiliśmy

wrażenie, że ten kolos w każdej chwili może się zawalić, z góry staczają się drobne kamienie.

Wygląda to tak jakby prędkość z jaką lodowiec się przemieszcza była o wiele szybsza niż twierdzą

naukowcy. Nic bardziej mylnego. Masa lodu porusza się w tempie 1 metra na dzień, bardziej

chodzi tu o niesamowite przeciążenia i naciski. Szkoda, że nie mieliśmy pogody, bo tu lodowiec

mógłby pokazać swój błękitny kolor. Jak się okazuje lodowce Foxa i Franza Josefa są oddalone od

siebie o 24 km i spokojnie można je zobaczyć w ciągu jednego dnia. Wróciliśmy do pokoju i

porozwieszaliśmy nasze przemoczone ubrania. Zapadliśmy w południową drzemkę, bo zwiedzanie

jedynej ulicy w mieście w strugach deszczu nie było zbytnią atrakcją. Wieczorem poszliśmy z

Jarkiem do pubu, gdzie odbywało się święto Patryka (wskazany jest strój w kolorze zielonym).

Bardzo fajna impreza w międzynarodowym towarzystwie, gdzie dobry humor, tańce i śpiewy są

obowiązkowe. Kufel piwa 0,5l kosztował 7 NZD.

18 marca 2013 r.­poniedziałek●Fox Glacier­Port Picton

Po drodze (43 km od Greymouth) zatrzymaliśmy się przy skalistym brzegu z angielska zwanego

Pancake Rocks, czyli skałach naleśnikowych (darmowe wejście). Są to wapienne skały

uformowane w gigantyczne stosy naleśników. Tutaj również wielkie fale morskie rzeźbią tunele i

jaskinie w przybrzeżnych skałach. Dociera się do nich bez trudu po krótkim spacerze od głównej

drogi, najlepiej przed przypływem, kiedy rześki zachodni wiatr sprawie że wzburzone fale

gwałtownie i widowiskowo przelewają się przez szczeliny rozpryskując wodną mgłę w

odsłoniętych pieczarach. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do portu Picton. Tu kupiliśmy bilety

na prom za 362 NZD/4os.+ samochód na następny dzień na Wyspę Północną. Potem znaleźliśmy

nocleg w Atlantis Backpakers przy 42 London Quay, 7250 Picton za 33,25 NZD/os. Mieliśmy do

dyspozycji mały domek tuż przy hostelu. Prowadzi go miła hippiska, która swoim poczuciem

humoru zarażała otoczenie pozytywną energią. Mieliśmy dwa pokoje, łazienkę, kuchnię.

Niedaleko był supermarket, gdzie dokonaliśmy zakupów na kolację. Miasteczko jest ładne, ale

mieliśmy mało czasu, aby pozwiedzać je dłużej.

19 marca 2013 r.­wtorek●Port Picton­Napier

Pobudka o godz. 6.00, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy do portu. Po odprawie udaliśmy się na

pokład promu, gdzie przez 3,40 h płynęliśmy na Wyspę Północną. Tym razem wielu pasażerów

zapoznało się z ubikacją. Prom przez godzinę płynął spokojnie wśród wybrzeża zatoki, aż wpłynął

na otwarte wody cieśniny. Zaczęło niemiłosiernie kołysać, obsługa nosiła kawałki czekolady,

torby­ rzygawki i dbała o chorych pasażerów. Widać było cierpienie na wielu twarzach, my z

Jarkiem spokojnie przespaliśmy większość podróży. W Welington byliśmy planowo, następnie

pojechaliśmy w okolice miasta Porangahau, gdzie znajduje się najdłuższa nazwa świętego wzgórza

Maorysów składająca się z 57 liter

„Taumatawhakatangihangakoauauotamateapokaiwhenuakitanatahu”, co w dosłownym

tłumaczeniu oznacza szczyt wzgórza, gdzie Tamatea, mężczyzna o wielkich kolanach, zdobywca

gór, pożeracz ziemi i podróżnik grał na flecie dla swojej ukochanej. Potem przejechaliśmy do

Napier, tu zatrzymaliśmy się w YHA za 33 NZD/os.

20 marzec 2013 r.­środa●Napier­Whakatane

Od rana zwiedzamy miasto, przypominające lata 30­te XX wieku, gdzieniegdzie napotykając na

stare samochody jak i ludzi ubranych w stroje z tej epoki. Co roku organizowany jest tu w lutym

„Art Deco Weekend”, kiedy to całe miasto przebiera się w kostiumy z tamtego okresu. Potem

odwiedzamy National Aquarium of NZ (wstęp 18 NZD), które uchodzi za jedno z

najnowocześniejszych. Pochwalić się może ruchomym chodnikiem, którym można się

przemieszczać pod szklanym tunelem. Nad głowami przepływały nam rekiny, płaszczki i inne

stwory oceaniczne. Dalej przeszliśmy do pawilonów, gdzie hodowane są pingwiny, ale nie dane

było nam ich zobaczyć. Potem udaliśmy się do pomieszczenia, gdzie stworzono specjalne warunki

do życia dla kiwi. Pomieszczenie jest zaciemnione, a za szybą chodziły dwa nieloty. Mieliśmy

możliwość zobaczyć je w intymnej akcji. Może byliśmy świadkami historycznego poczęcia

małego kiwika, który wykluje się w niewoli. Obecnie znane są już tylko 3 gatunki i wszystkie

podlegają ścisłej ochronie. Te nieloty prowadzą nocny tryb życia wyszukując w ściółce drobnych

bezkręgowców. Jaja wysiaduje samiec przez 78­85 dni, co jest rekordem wśród ptaków. Kiwi jest

endemitem, czyli występuje tylko w Nowej Zelandii, tak jak 75% występujących tu zwierząt.

Następnie pojechaliśmy do Whakatane. Tu zatrzymaliśmy się w „Whakatane Hotel” przy The

Strand 79 za 25NZD/os. Wykorzystując jeszcze ostatnie promienie zachodzącego słońca

pojechaliśmy 7 km w kierunku Otapo, gdzie jest podobno najpiękniejsza plaża Ohope Beach

(hm…według gustu). Tam można było skorzystać z kąpieli w Oceanie Spokojnym. Wieczorem

pochodziliśmy po mieście.

21 marzec 2013 r.­czwartek●Whakatane ­White Island­Auckland

Chłopaki popłynęli w 6 godzinny rejs na White Island odległą o około 50 km od brzegu

Whakatane (199 NZD/os). Ja w tym czasie pozwiedzałam miasto, skorzystałam z darmowego

internetu w bibliotece, poczytałam i poopalałam się. W tym czasie panowie dopłynęli do White

Islands, która jest nadal aktywnym wulkanem wynurzającym się z głębin Oceanu Spokojnego.

Zostali wyposażeni w kaski oraz maski przeciwgazowe, bo w niektórych miejscach występuje

duże stężenie siarkowodoru, wulkan wyrzuca w powietrze głazy, kamienie, gorącą parę. Na

miejscu przewodnicy oprowadzają turystów po księżycowych krajobrazach terenów

siarkonośnych. Widoki spektakularne, potem można było popływać u wybrzeży wyspy. W drodze

powrotnej wokół łodzi pływały delfiny, co było pięknym ukoronowaniem tego dnia. Wrócili ok.

godz. 17.00 i od razu ruszyliśmy do Auckland. Zatrzymaliśmy się w BK Hostel przy Mercury

Lane 3, Cnr. Karangahape Road & Mercury Lane. Zapłaciliśmy po 25 NZD/os. za dormitorium i

33 NZD/os. za pokoje. Najpierw 2 dni spaliśmy w dormitorium, a potem na ostatnią noc

przenieśliśmy się do pokoi.

22 marca 2013 r.­piątek●Auckland

Od rana zwiedzamy „miasto żagli”. Poszliśmy zobaczyć największą przystań jachtową świata

Westheaven, która jest charakterystycznym punktem Auckland i stanowi jego wizytówkę. Tu

odbywają się największe regaty. Jak się okazuje, co piąty mieszkaniec Auckland jest posiadaczem

jachtu. Miasto przypomina Hongkong lub San Francisco, ale jest tu mniej reklam i neonów. Na

głównej ulicy miasta Queen Street widać wielu obcokrajowców, a w ścisłym centrum odnosiliśmy

wrażenie, że jesteśmy w jakimś azjatyckim mieście, bo białych było jak na lekarstwo za to sporo

Chińczyków, Koreańczyków, Hindusów. Do tego wszechobecne azjatyckie bary, restauracje,

odzież, pamiątki. Nawet napisy na budynkach były napisane w „krzaczki”. Oglądamy w porcie

Ferry Building z 1912 r., charakterystyczny budynek z czerwonej cegły. Następnie udaliśmy się na

Fish Market. Tu znajduje się szereg restauracji, gdzie można popróbować różnych specjałów, jak

również wziąć udział w kursie gotowania. Przechodzimy sobie spacerkiem do Victoria Park

Market, gdzie można kupić pamiątki. Następnie wjechaliśmy na górę 328 m wieży Sky Tower za

25 NZD/os. (ze zniżką), skąd rozciąga się niesamowita panorama. Siedzieliśmy tam ponad godzinę

obserwując miasto. Sensację wzbudzali śmiałkowie skaczący na bungee z 60 piętra. Każdy chciał

złapać w kadrze aparatu lecącego na linie ludzika. Jedni mieli skoczka u dołu zdjęcia inni u góry,

niektórzy w ogóle nie zdążyli. No cóż…jest to jakaś atrakcja i nauka robienia zdjęć w ruchu.

Powoli zwiedzaliśmy miasto, które ma niewiele do zaoferowania pod względem

architektonicznym, jednak każdy znajdzie tu coś ciekawego dla siebie: jest kilka kościołów, parki,

muzea, dworzec kolejowy, sklepy. Możną spokojnie poświecić jeden dzień na Auckland, chyba, że

ktoś jest fanem życia nocnego i chce skorzystać z rozrywek oferowanych na K Road. Tu, w

okolicy Queen Street rozpoczyna się gejowska dzielnica. Nasz hostel też tu jest ulokowany. Na

budynkach powiewają tęczowe flagi, po ulicach chodzą transwestyci, trudno rozpoznać czy to

mężczyzna czy kobieta, bo zarówno makijaże, jak i stroje mają bardzo krzykliwe. Wieczorem

ulica rozbrzmiewa głośną muzyką, odbywają się tu wieczorki panieńskie i kawalerskie, młodzież

bawi się, pije i tańczy w obrębie knajp.

23 marca 2013 r.­sobota●Auckland i okolice

Rano pojechaliśmy do Otara Market położonego w południowej części Auckland na sobotni pchli

targ, który jest opisany jako miejsce, gdzie można zakupić ciekawe pamiątki etniczne.

Przedstawiony jest jako ostatnia taka atrakcja, czyli bazar Różyckiego w wersji polinezyjskiej. No

cóż…byliśmy na ciekawszych targowiskach, a tu atrakcję stanowili Maorysi oraz emigranci z

Wysp Samoa, Tonga, Cooka, Kiribati czy Fidżi . Bazar, to po prostu zwykłe kramy z warzywami i

owocami. Obok stoją budy z ubraniami, podróbkami różnych marek, jedzeniem hinduskim,

chińskim. Większość klientów to cudzoziemcy z Wysp Samoa, Polinezji, którzy chcą

zaoszczędzić i zrobić trochę tańsze zakupy. Poza tym można było zauważyć, że jest to biedniejsza

dzielnica Auckland. Tu dostaliśmy mandat 40 NZD za złe parkowanie. Następnie pojechaliśmy do

Waitakere Ranges Regional Park, który słynie z najstarszych drzew kauri, gigantycznych paproci i

palm nikau. Jest tu kilka szlaków leśnych, więc można zaplanować sobie ciekawe wycieczki.

Potem pojechaliśmy na zachodnie wybrzeże, gdzie można było skorzystać z kąpieli w Morzu

Tasmana, woda miała tylko 17º C. Pojeździliśmy po okolicy bardziej dla zabicia czasu, niż według

jakiegoś planu, bo większość atrakcji ciągnie się od Auckland na południe. Mieliśmy samochód

wynajęty do sobotniego popołudnia, ale stwierdziliśmy, że fajnie byłoby przedłużyć wynajęcie do

niedzieli rano. Podjechaliśmy do wypożyczalni, gdzie okazało się, że bez dodatkowych opłat

możemy oddać samochód następnego dnia rano, przed wylotem. Wróciliśmy do miasta, po drodze

przejeżdżając koło stadionu, gdzie odbywało się Grand Prix na żużlu. W zawodach uczestniczyli

nasi zawodnicy Jarosław Hampel i Tomasz Gollob, którzy zameldowali się odpowiednio na

pierwszym i drugim miejscu !!! Stadion był wypełniony sporą grupą naszych rodaków (w tym

Polonusów) zasilającą szeregi kibiców. Wstęp na obiekt kosztował 60 NZD. Wieczorem

wyszliśmy na miasto, bo chcieliśmy zapalić sziszę. No nie…powariowali, bo chcieli ok. 60 zł. za

fajkę wodną. Wszędzie na świecie płaciliśmy grosze za aromatyczne dymki, więc tutaj

powiedzieliśmy­dosyć tego zdzierstwa! Pan Turek poinformował uprzejmie, że szisza kosztuje 20

NZD, a każda dodatkowa osoba płaci jeszcze po 5 NZD. Szok!!! Wyciągnęliśmy ukruszoną już

zębem czasu (i podróży) Cohibę, którą Andrzej przywiózł z Kuby i z tym ogromnym skrętem

ruszyliśmy na podbój ulicy. No i zrobiliśmy ogromne wrażenie na Kiwusach, bo wielu myślało, że

to ogromy skręt marihuany, a my im wytłumaczymy, że to przedniej marki cygaro prosto z

Fidellandu. Dwóch chłopaków nie mogło się napatrzyć i ciągle prosiło nas o możliwość

spróbowania. Podarowaliśmy im wreszcie połowę cygara, mając przy tym dużo śmiechu słysząc

ich tłumaczenie na temat pochodzenia ich jointa ( no wiesz stary… prosto z Hawany od Fidela

Castro). Robili furorę i tym razem to od nich chciano posmakować. Wróciliśmy do hostelu,

wyszorowaliśmy się, spakowaliśmy dobytek, bo jutro wracamy do domu.

24 marzec 2013 r.­niedziela●Auckland­Seul

O godz. 5.30 pobudka, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy na lotnisko. Mirek z Andrzejem

zostawili w hali odpraw bagaże, a sami pojechali oddać samochód, którym prawie przez miesiąc

przejechaliśmy 6784 km. Nowa Zelandia potrafi promować swoje produkty i atrakcje, tak więc na

lotnisku żegna nas Hobbit i inne postacie z „Władca Pierścieni”. Ogony samolotów są

przyozdobione motywami z tego słynnego filmu, a w strefie wolnocłowej można zakupić mnóstwo

pamiątek z tego tematu. Z Auckland lecieliśmy do Seulu 11 h. Na miejscu byliśmy o godz. 17.40

czasu koreańskiego. Z lotniska zostaliśmy zabrani autobusem do Benikea Songdo­Bridge Hotel

(242 KRW za pokój co daje zawrotne 700 zł. !!!). Lotnisko w Seoul­Incheon bardzo się zmieniło

od naszego ostatniego pobytu 5 lat temu. Jechaliśmy Mostem Yeongjong, który uchodzi za bramę

wjazdową do Korei i jest dowodem ogromnego potencjału inżynieryjnego. Zostaliśmy

rozmieszczeni w pokojach, dostaliśmy kupony na kolację i śniadanie. Nocleg przysługiwał nam w

ramach biletu lotniczego, bo kolejny lot do Pragi mieliśmy dopiero następnego dnia. Hotel

dysponuje ładnie urządzonymi pokojami, małą salą fitness, tarasem, barem. Wieczór nastał bardzo

szybko, więc odpuściliśmy sobie wałęsanie się po okolicy. Oddaliśmy się ucztowaniu. Kolacja

była świetna, mogliśmy popróbować morskich rarytasów, różnych odmian sushi, ciekawych zup.

Najedliśmy się do syta, a po odpoczynku poszliśmy na siłownię. Potem próbowaliśmy usnąć, aby

już pokonywać jet lag.

25 marzec 2013 r.­poniedziałek●Seul­Praga­Warszawa

Jarek z Andrzejem chcieli choć trochę uszczknąć z pobytu w Seulu, mimo że do miasta było 2

godziny jazdy metrem to pozwiedzali okolice hotelu. Dzielnica jest jednym, wielkim placem

budowy, wszędzie są dźwigi, rozkopane pola, ale widać, że powoli zamienia się w kolejne osiedle

mieszkaniowe. Ranek był mroźny, więc już musieliśmy przystosowywać się do warunków

panujących w Europie. O godz. 11.00 wsiedliśmy do autobusu i zostaliśmy odwiezieni na lotnisko.

Stąd o godz. 14.50 mieliśmy odlot do Pragi. Pochodziliśmy jeszcze trochę po terminalu w Seulu,

pooglądaliśmy sklepy, a potem rozpoczęliśmy 11,5 h podróż do stolicy Czech. Przelot umilaliśmy

sobie oglądaniem filmów, koncertów, jedzeniem i oczywiście spaniem. Stewardessy kazały

zasłonić okna, aby stworzyć namiastkę nocy, co umożliwia przestawienie się na czas europejski.

Zmęczeni dolecieliśmy do Pragi. Stąd mieliśmy półtorej godziny na przesiadkę do Warszawy.

Odprawiliśmy się i po 1 h byliśmy w kraju, gdzie przywitało nas ­4º C…brr. Odebraliśmy bagaże i

podjechaliśmy na parking, gdzie Andrzej miał zaparkowany samochód. Teraz trzeba było

przestawić się na ruch prawostronny, opanować kierunkowskazy oraz manualną skrzynię biegów.

Tak po 3 godzinach dotarliśmy ze stolicy do Bytomia. Około godz. 1.00 w nocy byliśmy w domu.

Teraz rozpocznie się tygodniowa walka ze zmianą czasu. Dziś jej pierwszy etap…

Podsumowanie:

Nowa Zelandia to dwie wyspy na peryferiach ziemi, które zostały hojnie obdarzone przez naturę,

leżą pośrodku Oceanu Spokojnego około 2250 km na wschód od Australii. Maoryska nazwa

brzmi Aotearoa, czyli Ląd Białej Długiej Chmury. Na powierzchni 270 tys. km znalazły się

wszystkie elementy geograficzne obecne na kontynencie europejskim. Żyją tu zwierzęta i rośliny

niespotykane w innych miejscach, jak choćby słynny ptak kiwi. Są ośnieżone góry, zielone

pagórki, kręte i rwące rzeki, lazurowe jeziora, wulkany, lodowce, piaszczyste i kamieniste plaże,

stepy i morskie klify. Różnorodność krajobrazów i środowisk oraz przyjazny klimat przyciągają

licznych turystów. Można przeżyć tu przygodę życia, a NZ tworzą krajobrazy, nie miasta.

Izolacja wysp przez tysiące lat, oraz oddalenie od cywilizacji sprawiły, że fauna i flora nadal są

dziewicze. Żyją tu unikatowe w skali świata gatunki papugi kakapo i kea, oraz przede wszystkim

kiwi ptak nielot, który stał się symbolem kraju. Jego wizerunek zdobi monety, pocztówki, znaczki,

koszulki. Od niego Nowozelandczycy nazwali się kiwusami. Dziś to natura stanowi o

wyjątkowości tego kraju, 30% terytorium to rezerwaty przyrody, ustanowiono 14 parków

narodowych i 5 morskich. Kraj ten zamieszkuje 4,2 mln. ludzi, z czego Maorysi stanowią około

10%. Pasie się tu 40 mln. owiec (wełniaczek) i 10 mln. bydła. Nowa Zelandia to Wielka Brytania

po drugiej stronie Oceanu (zachował się tu ruch lewostronny, sklepowe półki wypełniają

brytyjskie towary, młodzież wyjeżdża na studia do „starego kraju”. Wbrew pozorom kraj jest

ogromny, a atrakcji aż nadto. Czytając przewodniki (jakiekolwiek), nie będziemy mieć i tak

pojęcia co nas czeka na miejscu. Czyli nie spać, nie siedzieć !!! Zwiedzać, zwiedzać, zwiedzać…!!!

Wyspy narażone są na częste trzęsienia ziemi, a także wybuchy wulkanów. Sejsmografy notują

rocznie około 14 tys. wstrząsów, z czego odczuwalnych w całym kraju jest około 150. Maorysi

zintegrowali się z Europejczykami dużo lepiej niż australijscy Aborygeni. Obie społeczności

wymieszały się i zawarto wiele mieszanych małżeństw. Pozostało bardzo niewielu rdzennych

mieszkańców, a w żyłach Nowozelandczyków płynie dzisiaj częściowo krew maoryska. NZ ma

świetnie przygotowaną bazę turystyczną, w najmniejszej dziurze zamieszkałej przez 100 osób,

obowiązkowo będzie informacja turystyczna, gdzie dostaniesz 10 darmowych mapek oraz listę

okolicznych atrakcji. Oficjalne dane podają, że jest to największy przemysł eksportowy NZ,

przynoszący ponad 16 mld. $ rocznie !!! Zresztą Nowozelandczycy też kochają turystykę i w

przeciętnym 10 tys. miasteczku mamy zazwyczaj 5 sklepów turystyczno­trekingowych. Miesiąc w

tym kraju to zdecydowanie za mało, jest tutaj tak pięknie, że czasem aż chciałoby się zobaczyć coś

bardzo brzydkiego. Jak już jest się tak daleko, to nie warto rezygnować z różnych atrakcji, bo nie

wiadomo, kiedy znowu się tu człowiek wybierze. Nic nie daje większej frajdy i wolności, niż

przejechanie NZ na własną rękę samochodem.

Ciekawostki:

• Gdyby przewiercić na wylot globus, zaczynając w Warszawie to wiertło ukaże się na

środku Pacyfiku w punkcie o współrzędnych 160º W i 52º S. Około 2 tys. km na płn.­zach.

od tego miejsca leży Nowa Zelandia – najbardziej odległy od Polski kawałek lądu. Bliżej

mamy nawet na biegun południowy.

• NZ jest pierwszym krajem na świecie, który dał kobietom prawo głosu w 1893 r.

• Auckland słusznie nazywa się „miastem żagli” przypada tutaj więcej łodzi na jednego

mieszkańca niż gdziekolwiek indziej na świecie.

• W NZ wszystko jest Kiwi: ludzie jedzą owoce kiwi, słuchają przebojów kiwi­music,

pielęgnują buty pastą kiwi, nawet siebie nazywają kiwi, jednak słynne ptaki kiwi można

zobaczyć już tylko w niewoli.

• Bary Byo (Bring Your Own) – czyli skrót od „Przynieś własną butelkę”. Do obiadu można

przynieść własny alkohol, gdy lokal nie ma własnej koncesji na jego sprzedaż. Płaci się za

usługę np. odkorkowanie butelki i nalanie alkoholu do kieliszków.

• Tatuaże maoryskie (Ta Moko) opowiadają o historii rodu i pozycji, którą zajmuje jego

właściciel w hierarchii plemiennej. Dowiadujemy się również o życiu wojownika. Kiedyś

skórę nacinano i pod nią wlewano barwnik. Ciało wyglądało wtedy jak płaskorzeźba.

• Ciekawostką jest to, że w NZ mieszka 41 tys. obywateli Wysp Cooka, podczas gdy w

kraju zostało ich raptem 18 tys. W podobnej sytuacji są mieszkańcy Niue trzykrotnie

liczniejsi w Auckland 6 tys. niż w samym maleńkim kraju zagubionym gdzieś na Oceanie

Spokojnym. Jest też wielu emigrantów z Samoa i Tonga.

• Obecnie w NZ mieszka około 3600 Polaków, z czego 3000 w Wellington.

• Nauczyciel zarabia tu 63 tys. NZD rocznie, najniższe zarobki to 23­26 tys. NZD rocznie

np. sprzedawczyni na kasie. Dom kosztuje około 200 tys. NZD

• NZ jest jednym z pierwszych miejsc na świecie, gdzie wita się nowy dzień (zaraz po Fidżi,

Kiribati, i paru niewielkich wyspach Oceanu Spokojnego). Ponad 99% spośród 2 mln.

turystów co roku odwiedzając NZ wybiera podróż samolotem.

• Ponad 79% ludności jest pochodzenia europejskiego, w przeważającej większości z

Wielkiej Brytanii, Holandii, Niemiec, byłej Jugosławii. Maorysi stanowią 10% grupę,

mieszkańców Wyspy Pacyfiku 4%, a pozostałe 6% to przybysze z rozmaitych kręgów

kulturowych Azji.

• Nowozelandzkie linie lotnicze używają maoryskiego motywu koru jako oficjalnego logo.

• Sportem narodowym jest rugby 15­osobowe uprawiane przez ponad 140 tys. zawodników.

Sezon rozgrywek rozpoczyna się w lutym od międynarodowych rozgrywek „Super

Rugby”, a kończy pod koniec października.

• Liść paproci (jest tutaj maoryskim symbolem rodzącego się życia).

• Język maoryski, podobnie jak inne języki polinezyjskie został wpisany do programu

szkolnego, obok języka angielskiego.

• Statystyka: najwyższy szczyt: Góra Cooka 3754 m (od XII 1991 r.), najgłębsze jezioro:

Hauroko 462 m, najdłuższe jezioro: Taupo 606 km, najdłuższa rzeka: Waikato 425 km,

najdłuższy lodowiec: Tasmana 29 km, najgłębsza jaskinia: Nettlebed­ Mount Arthur 889

km, długość linii brzegowej: 15 811km. Są tu setki zatok, plaż, miejsc do nurkowania,

ponad 300 lodowców, wulkany, wysokie góry, najczystsze rzeki, jeziora pełne ryb, oraz

rośliny i zwierzęta których nie ma nigdzie indziej.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u