Do góry nogami – czyli Nowa Zelandia via Singapur – Anna Dopierała

Anna Dopierała

Kiedy jechać?

Jakoś zupełnie nie pomyślałam, że tam wszystko jest do góry nogami, a zatem pogoda i pory roku również. Nasze lato – ich zima i na odwrót, czyli Boże Narodzenie bez lepienia bałwana. No nic, jadę we wrześniu, ma być wiosna, chociaż informacje wynalezione są sprzeczne – niby najlepiej jechać w listopadzie albo między styczniem a marcem, a gdzie indziej człowiek znajduje, że w październiku i listopadzie ciągle pada. I bądź tu mądry – u mnie zadecydował urlop, dostałam na cały wrzesień plus parę dni w październiku – będzie dobrze!!!

A jak było naprawdę? Mam wrażenie (i to raczej słuszne), że klimat w Nowej Zelandii jest dość surowy poprzez bliskość Antarktydy i ogólne umiejscowienie na Ziemi. Powiem tak, ja byłam we wrześniu i na początku października i mimo wiosny z ciepłymi i słonecznymi dniami, noce były nadzwyczaj surowe i lodowate (nawet na wyspie północnej). Ciepły śpiwór zatem jak najbardziej wskazany – nawet latem i na wiosnę. Wyspa południowa, jako, że bliżej bieguna Pd charakteryzuje się klimatem jeszcze bardziej surowym – zimy tutaj są śnieżne podobnie jak w pn. Europie. Tak czy siak – palmy są.

Jak dojechać?

Zdecydowałam się dosyć późno na mój wyjazd, stąd być może zapłaciłam więcej niż w promocjach. ale wyboru większego nie miałam, a porównując wówczas oferty wszystkich linii lotniczych cena była w zasadzie ta sama, więc wybrałam wersję najwygodniejszą (trasa do: Warszawa-Amsterdam-Singapur(tu 3 dni postoju)-Auckland, a powrót bez over-stopów na trasie Auckland-Singapur-Frankfurt-Poznań).

O co chodzi z tym stop-over:

Wybierając ofertę jednej linii lotniczej możemy liczyć na tzw. „stop-over”, czyli możliwość przeczekania kilku dni w miejscu na trasie przelotu (żeby skorzystać z takiej możliwości trzeba o tym powiedzieć przy kupnie biletu, wszystko bowiem zależy od taryfy w jakiej bilet kupujemy i jaką trasę przelotu wybierzemy). Nie wpływa to na cenę biletu, pod warunkiem że zmieścimy się w terminie ważności biletu. Ja przesiadkę miałam w Singapurze, a przesiadka owa trwała 3 dni i było warto, bo:

– warto zwiedzić przy okazji miejsca, w które nie wiadomo, czy kiedykolwiek znowu nam się uda pojechać,

– jest to zbawienne dla zmiany czasu, jaką sobie fundujemy, przy tak dalekich podróżach. Singapur to akurat połowa (gdziekolwiek indziej w Malezji, czy np. w Hong-Kongu jest tak samo), czyli 6 godz, które jesteśmy w stanie „łyknąć” bez większych przeszkód ze strony organizmu. Bezpośredni lot, bez postojów przyprawia nas o tzw. „jetlag”, czyli zaburzenie naszego zegara biologicznego. W przypadku Nowej Zelandii różnica czasu to 12 godzin, czyli jak w Polsce jest dzień, tam jest noc i oznacza to, że w nocy się budzimy, bo to nasza pora na obiad, tudzież nie śpimy wcale, w dzień jesteśmy nieprzytomni i śpimy zamiast podziwiać okolice. Wszystko mija, ale jak można sobie pomóc, to w zasadzie dlaczego by nie

No i cena biletu

Za bilet zapłaciłam 4.700,00 PLN, boli, no ale to przecież koniec świata – musi kosztować. Leciałam liniami Singapur Airlines (to moje ulubione linie lotnicze – pełen komfort, nawet w klasie ekonomicznej), nie bez kozery uznawane za najlepsze linie lotnicze na świecie!!! Bilet kupowałam na miesiąc przed wylotem. Kolega kupował bilet 3 miesiące przed wylotem na ten sam wariant – zapłacił tyle samo. Biuro, przez które kupowałam bilet twierdziło, że minimum, do którego można zejść to ok. 4.500 PLN. Jak ktoś ma więcej czasu zawsze może kupić tzw. bilet dookoła świata.

Nadszedł ten dzień – lecę do Singapuru – 10.09.2006

Spakowana w jeden plecak, zważony na domowej wadze rozpoczęłam moją wyprawę na koniec świata. Na Okęciu jestem ponad godzinę przed odlotem…jako ostatnia wpadam do autobusu, który już tylko na mnie czekał….na Siphol w Amsterdamie mam niby 2 godziny, no ale lotnisko jest na tyle rozległe, że znowu wpadam na ostatnią chwilę do mojego „gejta”. Lądujemy zgodnie z harmonogramem w Singapurze – jest 6:30 rano, jeszcze ciemno. Dziwne uczucie, jak spojrzałam na mapkę w samolocie, która pokazuje trasę przelotu i miejsce, w którym właśnie wylądowaliśmy…tysiące kilometrów…12,5 godziny….

Formalności wjazdowe:

– wymagane formalności imigracyjne przy wjeździe – należy wypełnić druczek Urzędu Imigracyjnego, podać adres, gdzie będziemy mieszkać, nr przylotu, datę wyjazdu. Celnik sprawdzi, podstempluje i odda nam potwierdzenie. Ów podstemplowany świstek należy okazać przy wyjeździe. Zgodnie z tym, co jest na ww. formularzu napisane, w Singapurze możemy przebywać do 30 dni.

– waluta – 1 SGD (1 dolar Singapurski = ok. 2 PLN), ceny generalnie jak w Europie. Walutę polecam wymienić od razu na lotnisku (kurs w zasadzie wszędzie taki sam, a nie trzeba potem już nigdzie biegać). Banki i kantory wymieniają i USD i EUR – ja miałam USD wydane po 2000 roku, bo wszak Azja No i generalnie dobrze mieć przy sobie trochę gotówki (przede wszystkim monety) – na autobus, metro, drobne zakupy na targu.

– działają wszystkie karty – bankomatowe i płatnicze (ja miałam Visa Elektron i Visa Classic i te sprawdziłam),

– językiem oficjalnym jest angielski i generalnie nawet z wiekowymi Chińczykami da radę porozumieć się w tym języku. Wszędzie wokół jednak słychać taką mieszankę językową, że po pewnym czasie nie wiemy czy jesteśmy w Chinach, Indiach, czy gdzie indziej, jedyne co wiemy, to że jesteśmy gdzieś w Azji.

Bezpieczeństwo:

Dla mnie była to sprawa kluczowa – pierwszy raz jechałam sama w tak daleką podróż i to w dodatku na własną rękę! No, ale do rzeczy: jestem kobietką i to często panikarą z bujną wyobraźnią, która sama wybrała się na koniec świata – powiem tak – czułam się bezpiecznie nawet wieczorem!!!. – policja – jak się zgubimy, powiedzą jak dotrzeć gdziekolwiek. Dobrze sobie wziąć plan miasta i zaznaczyć gdzie mieszkamy i wspomóc policjanta jak nie może skojarzyć nazwy dzielnicy. Darmowe plany miasta (i wyspy Sentosa) leżą wszędzie. Polecam rzucić okiem na „komendę główną w „China Town” – jakiś taki zwyczajny drapacz chmur…byłam w szoku

Zakwaterowanie

Ja wstukałam jeszcze w Polsce w googlach „B&B +Singapur” i wybrałam najtańszą opcję, najbliżej centrum. Za dwa noclegi w China Town ze śniadaniem, łazienką, ręcznikiem i dopłatą za drugie miejsce w pokoju (byłam sama i musiałam zapłacić za pokój 2-osobowy, żeby mi tam jakiegoś Chińczyka nie wsadzili) w sumie zapłaciłam 100 SGD (czyli około 200PLN). Jest jednak wiele tańszych opcji (droższych również) – generalnie od koloru do wyboru.

Adres mojego hostelu: Block 103 Spottiswoode Park Road 25th Floor, Unit No. 106 ,Singapore 080103, Singapore. A rezerwację robiłam ze strony hosteli: http://www.hostelbookers.com/

Komunikacja miejska:

– taksówki – tanie i wygodne – przejazd z lotniska do centrum (25 – 30 min ok. 8:00 rano, czyli w szczycie) to koszt około 18 dolarów (czyli ok. 40 PLN), a człowiek po 12 godzinach lotu nie musi się martwić o to, czy się zgubił już, czy stanie się to dopiero za moment. A do tego ten ruch lewostronny!

– metro – rewelacja jeżeli chodzi o komunikację – tanie i szybkie. Plan metra dostaniemy na każdej stacji. Tam też są punkty informacyjne – uśmiechnięci pracownicy odpowiedzą nam na wszystkie pytania dot. komunikacji w mieście.

– autobusy – klimatyzowane i nie klimatyzowane (te klimatyzowane są droższe, ale jakoś nie rozróżniałam zanim wsiadłam, który jest który, czuć dopiero w środku). Jeżdżą wszędzie i to zgodnie z rozkładem jazdy, który wisi na każdym przystanku.

Ja na przykład po mieście poruszałam się tylko komunikacją miejską (z wyjątkiem drogi z lotniska do mojego B&B) i stwierdzam, że nie sposób się zgubić. Poza tym warto trochę wczuć się w to miasto, w którym miesza się tyle kultur, narodowości i języków….no przynajmniej ja tak lubię…

Pogoda

Jeżeli ktoś był kiedyś w dżungli to zna to uczucie Żar lejący się z nieba plus niesamowita wilgoć sprawiają, że kochamy klimatyzowane pomieszczenia Generalnie klima jest wszędzie oprócz świeżego (chmmm…) powietrza. No i codziennie po południu, tak między 16:00-17:00 następuje kwadrans burzy z małym, ale intensywnym deszczem (trochę jak na równiku), który wyparowuje w szybkim tempie i czyni temperaturę jeszcze bardziej męczącą. Obrazowo – samolot ląduje 6:30 rano, wychodzisz z klimatyzowanej puszki i dostajesz w twarz wilgotnym i dusznym powietrzem o temperaturze 37 stopni na dzień dobry….więcej nie muszę dodawać…Dobrze, że po wyjściu z rękawa trafia się na klimatyzowaną halę przylotów……uffff

Co warto zobaczyć

Sprawa subiektywna, każdy lubi co innego, ale powiem co ja widziałam.

Dzień 1 – 11.09.2006

Po przylocie, zapakowałam się do taksówki i bez problemu trafiłam do wybranego jeszcze w Polsce hostelu (jak wspomniałam jestem osobą raczej zaplanowaną). Zmieniłam ciuchy jesienne na letnie i jeszcze tego samego dnia wyruszyłam na Sentosa Island.

W swego rodzaju zakłopotanie wprawiał mnie ruch lewostronny (szczególnie przy przechodzeniu przez jezdnię), ale jakoś bez przeszkód trafiłam do podnóży Mount Faber. Skwar nieznośny, jakoś tak jak w dżungli, w dodatku te drzewa takie zielone, a zamiast wróbli wszędzie papugi. Z Mount Faber wyrusza się kolejką linową na Sentosa Island. Bilet w obie strony kosztuje 10 SGD plus 2 SGD za wstęp na wyspę. Do wyboru są dwa rodzaje wagoników – normalne i szklane – różnica: za ten cały przeszklony, to znaczy mający podłogę ze szkła trzeba zapłacić 15 SGD. Wagonik płynnie przemieszcza się nad zatłoczonymi ulicami, a następnie nad zatoką – widok przedni, szczególnie wieczorem, kiedy miasto jest oświetlone.

Na samej wyspie, skądinąd strasznie skomercjalizowanej, miałam cel podstawowy – Underwater Word (wstęp kosztuje 19,5 SGD łącznie z pokazem delfinów). Po pierwsze zachwalał mi tę atrakcję kolega, który był tam miesiąc wcześniej, po drugie, jako nurek, który w Polsce jakoś nie miał okazji zobaczyć pod wodą rekinów, płaszczek i delfinów, musiałam zobaczyć na własne oczy, to co pokazują na Animal Planet i Discovery! A do tego zaskoczenie – załapałam się na Dolphin Show. Ekolodzy pewnie są przeciwni takiej tresurze, ale na mnie te tańczące i robiące salto w powietrzu zwierzaki zrobiły ogromne wrażenie!!

Stamtąd wyruszyłam do Butterfly Park (wstęp 10 SGD). Zgodnie z moją maksymą, że jeśli coś jest opisane małym drukiem, jako niekoniecznie ciekawe, oznacza to, że trzeba tam iść. I także tym razem owa maksyma się sprawdziła – praktycznie tylko kilka osób, ale za to tysiące motyli, i małych i ogromnych, siadających na ramionach….szkoda tylko, że ten upał taki nieznośny. Były też inne żuczki i chrabąszcze, no fakt, że niektóre nawet monstrualne, ale te akurat mnie tak nie zachwyciły. Upał był tak męczący, że po wyjściu z parku motyli przemieściłam się, na wcześniej wypatrzoną darmową plażę, naprzeciwko wejścia do oceanarium, myślałam, że woda będzie chłodna, ale niestety, więc znalazłam palmę, która dawała trochę cienia i obserwowałam, jak wielkie tankowce wpływają do portu….obudził mnie deszcz

Dzień 2 – 12.09.2006

Następnego dnia plan był ambitny – ZOO (wstęp 15 SGD) oraz ogród botaniczny (tylko do ogrodu orchidei wstęp jest płatny 5 SGD). Do Zoo dostałam się metrem z przesiadką na autobus (przewodnik Lonely Planet o Singapurze okazał się tutaj nieoceniony – wszystko się zgadzało!). Dojazd z China Town, gdzie mieszkałam trwał prawie 1,5 godziny, ale było warto. Mimo, że na pewno było tam dużo ludzi, nie odczuwało się tłumów. A można było zobaczyć zwierzaki od misia polarnego – po kangury i ogromne warany z Komodo. Jak ktoś ma szczęście, może załapać się na karmienie (godziny i miejsca są podane na mapce zoo, którą dostaje się razem z biletem w kasie). Obejście całego zoo zajęło mi ponad 3 godziny. Stamtąd wyruszyłam do ogrodów botanicznych, które są w centrum. Przy wejściu na szczęście jest mapka, z której można się zorientować, gdzie jesteśmy. Odwiedziłam ogród orchidei….nie znam się na kwiatach, ale samo miejsce było rewelacyjnie urządzone – klomby, wodospadziki, fontanny, nie słychać wielkiego miasta, można usiąść i kontemplować okolice ….ale, jak już mówiłam, co kto lubi. Poza tym ogrody botaniczne, to fantastyczne miejsce jeżeli chodzi o możliwość wyciągnięcia kości pod którymś z wielkich drzew, które daje cień.

Dzień 3 – 13.09.2006

Ostatni dzień w Singapurze chciałam spędzić na Orchard Road, ale po tym, jak zobaczyłam tę okolicę z okna autobusu, to stwierdziłam, że singapurskie Krupówki chyba mnie nie kręcą. Należało znaleźć inne zajęcie. Dzięki spotkanym w hostelu Australijczykom dowiedziałam się, że może warto by iść do ZOO dla ptaków, czyli do Bird Park. W zasadzie czemu nie? Niby w Zoo już byłam, ale nie takim. No i muszę przyznać, ze było to najfajniejsze miejsce w Singapurze, jakie odwiedziłam! Wstęp, jak do Zoo 15 SGD, a w zamian za to – bajka. Sprawdziłam, od której otwierają i postarałam się przyjść na 9:00 rano, w zamian za to miałam szczęście nie tylko obejrzeć rewelacyjne ptaki (w tym moje ulubione papugi, które siadały na wyciągniętych ramionach), ale także trzy show z ich udziałem: pokaz ptaków drapieżnych, pokaz ptaków z różnych zakątków świata, no i najlepsze pokaz papug (papugi śpiewają, malują pazurem, jeżdżą na wrotkach itd.). Wspaniałe przeżycie, przede wszystkim estetyczne.

No i właściwy cel podróży – czyli ląduję na końcu świata – 14.09.2006

Po 10 godzinach lotu ląduję w Auckland. No i się zaczyna.

Formalności wjazdowe

Już przy wsiadaniu do samolotu do Auckland dostajesz formularz wjazdowy i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pytania na owym formularzu. Zadeklarować należy przywóz: sprzętu turystycznego (jakiegokolwiek), jedzenia (jakiegokolwiek), butów trekkingowych, innych podobnych, o broni i rzeczach z oczywistych względów zabronionych nie będę wspominać, bo to jest logiczne. Jak nie zadeklarujesz i cię załapią to kara wynosi 100.000 NZD i masz sprawę przed sądem. Oglądają spody butów – masz od błota, zdejmujesz i dajesz do umycia. Masz jedzenie – wyrzucasz…a jakbyś chciał przemycić jedzonko to zanim wyjdziesz z lotniska obwąchują cię pieski, które wszystko wyczują – u mnie np. wyczuły zapach kanapek, które miałam jak leciałam z Polski, a które dawno temu już zjadłam, ale i tak musiałam wybebeszać plecak…. Welcome to New Zealand!!!!

Waluta

– oficjalną walutą jest dolar nowozelandzki (1 NZD = ok 2 PLN)

– działające karty – generalnie Visa Classic – tylką tą kartą można płacić w sklepach (czasami można Master Card) i tylko za pomocą tej karty można cokolwiek zarezerwować (ale zdarza się, że Master Card też działa). Visą Elektron wybierałam gotówkę z różnych bankomatów – bez problemu (należy jedynie wybierać opcję, że mamy rachunek typu „current account”).

– gdzie można wymienić pieniądze nie wiem, ponieważ resztkę dolarów singapurskich zamieniłam od razu na lotnisku w Singapurze na dolary nowozelandzkie, a potem korzystałam ze zdobyczy cywilizacyjnych typu karty do bankomatów i płatnicze.

Dojazd do miasta

Z lotniska można wziąć taksówkę – koszt to około 60 NZD (czyli ok 120 PLN), albo pojechać niebieskim autobusem “Air Bus” , który odjeżdża spod hali przylotów z częstotliwością co 20 minut. Nie ma różnicy w czasie dojazdu, a jest istotna różnica w cenie. Bilet na autobus kosztuje 20 NZD za bilet w dwie strony (ważny bez ograniczeń czasowych), w jedną stronę 13 NZD. Czas dojazdu na centralną ulicę Auckland – Queen Street – to minimum godzina w zależności od zatłoczenia na drodze.

Język

No generalnie angielski, ale z akcentem „kiwi”. Ja nie rozumiałam przez pierwsze 2-3 dni, co Kiwi do mnie mówią. Potem człowiek się przyzwyczaja. Jednak mają oni swoje nazwy własne, bez których ani rusz, np. nie zamówisz coffe with milk, bo oni nie znają takiego pojęcia, trzeba zamówić „flat white”, a jak zamówisz herbatę to dostaniesz na bank z mlekiem bez pytania, więc należy zaznaczyć, że ma to być „black tea”. No i wiele innych osobliwości na pisowni liczebników głównych kończąc

Na miejscu, czyli mój elementarz na końcu świata

1.Informacja turystyczna, czyli „I SITE”:

Nowa Zelandia jest krajem rewelacyjnie zorganizowanym jeżeli chodzi o turystykę. Wszystko wszędzie da się załatwić, wszędzie można dzwonić (i to nawet na bezpłatne numery 0800), nawet w największej dziurze jest „I SITE”, internet, bankomaty i honorują karty płatnicze. Jedyny problem to mieć pieniądze, albo limit na karcie i wiedzieć ile chce się wydać oraz co się chce zobaczyć. Koniec problemów!!!…albo początek

2. Travelpassy i karty zniżkowe:

– karty zniżkowe na noclegi: są dwie organizacje oferujące te karty BBH oraz YHA. Ja korzystałam z BBH – jej koszt to 40 NZD – jest ważna przez rok. Karta ta daje zniżki na przejazdy autobusami InterCity, zniżki w hostelach sieci Backpackers (jest ich mnóstwo – książeczka z hostelami jest darmowa i można ją dostać w każdym I SITE oraz hostelu), ponadto ma kredyt 20 NZD na rozmowy lokalne oraz międzynarodowe (ja dzwoniłam dużo lokalnie oraz 2 razy do Polski i został mi kredyt nie wykorzystany jeszcze 2 NZD). Poza tym często po okazaniu tej karty są zniżki na różne atrakcje, kafejki internetowe itd.

Karta YHA jest ciut droższa, mało jest hosteli tej sieci i są one zazwyczaj o połowę droższe. No ale karta jest ważna na całym świecie.

– travelpassy – oferują wszystkie firmy przewozowe – InterCity Coachline, Kiwi Experience, Magicbus i kilka innych. Możliwości są liczne, jeżeli nie możemy się sami zdecydować, albo nie wiemy, czy nam się opłaca w ogóle wykupywać taki bilet możemy iść do I SITE to nam skalkulują, mi np. nie opłacało się kupować żadnego z nich. Podróżowałam autobusami InterCity – autobusy dojeżdżają prawie we wszystkie miejsca no i są o dziwo punktualne, a kierowca opowiada o miejscach mijanych na trasie, jak pilot.

3. Co zobaczyć:

I tu też rzecz względna. Zależy ile mamy czasu i co nas interesuje, no i ile wytrzyma nasz portfel. Wbrew pozorom kraj jest ogromny, a atrakcji aż nadto, a większość płatna. Czytając przewodnik (jakikolwiek) nie będziemy mieć i tak pojęcia co nas czeka na miejscu. Polecam wizytę w I SITE w Auckland pod Sky Tower – można tam poczytać ulotki informacyjne i pogadać z pracownikami, którzy nam pomogą zdecydować się na coś, zabukować miejsca w autobusach, „backpackersach” itd. Ja miałam mało czasu i duże plany i już na starcie musiałam trochę zrewidować moje zamiary, bo czasu by mi zabrakło….rezygnacja z dwóch miejsc, które bardzo chciałam zobaczyć bolała, ale całokształt wyjazdu mi to aż nadto wynagrodził

4 Zakwaterowanie podczas podróży:

Ja korzystałam z sieci BBH i ich „The Backpackers”. Do wyboru są dormitoria (pokoje wielosobowe), pokoje 4,2-osobowe z łazienką lub ze wspólną łazienką. Kuchnia jest wspólna – zawsze wyposażona w kubki, talerze, sztućce, tostery, garnki i bardzo często w herbatę, kawę, czekoladę. Za dodatkową opłatą (choć czasami i bez) możemy dostać pościel. Backpackersy załatwią nam tzw. „pick-up” na lokalne atrakcje (czyli odbiór spod hotelu i odstawienie na to samo miejsce po zakończeniu wycieczki), pomogą zarezerwować dojazdy i wszelkiego rodzaju bilety. Koszt noclegu w dormitorium to średnio 18-20 NZD, w pokojach 2-osobowych z łazienką 22-25 NZD, z kartą BBH. Bez karty koszty są wyższe o 1-2 NZD.

Nie spać! Zwiedzać!! Czyli, co mnie udało się zobaczyć.

14.09.2006-Auckland

No to jestem. Obwąchana przez pieski na lotnisku, po sprawdzeniu spodów moich butów i zadeklarowaniu innego niebezpiecznego sprzętu wydostałam się z lotniska i Air-busem dostałam się na Queen Street, gdzie w biurze kumpela zostawiła mi klucze do swojego mieszkania. Bez problemów znalazłam i biuro i mieszkanko. Plan był taki, że zostawię plecak u Moniki i wypuszczę się na miasto, przejdę się pod Ferry Building, obejrzę port, no i wrócę pod Sky Tower, gdzie jest I SITE, żeby poszperać w ulotkach i informatorach. Deszcz pomieszany z ulewą sprawił, że w informacji turystycznej spędziłam więcej czasu – no i dobrze. Uzbrojona po zęby w ulotki i informatory, wróciłam na Waterloo Quadrant do Moniki i zajęłam się lekturą. Wieczorem zwiedziłyśmy podobno najznamienitszą dzielnicę Auckland – Parnell – szczerze?..widziałam w Auckland ładniejsze miejsca. Generalnie – miasto, jak miasto – szczególnego wrażenia na mnie nie zrobiło.

15.09.2006 – Rangitoto

Zaczynam od okolic Auckland. Na początek pobliska wyspa-wulkan Rangitoto. Można tam dostać się jedynie promem z Ferry Building (bilet w obie strony kosztuje 20 NZD). Warto jeszcze w kasie biletowej zaopatrzyć się w mapkę sytuacyjną wysepki oraz godziny kursowania promów. Na Rangitoto nie ma dosłownie nic (nie kupisz nawet wody) i nikogo, poza tymi, którzy tu przypływają w celach spacerowo-turystycznych. Wyspa jest dość duża, więc najlepiej jechać pierwszym promem zaraz po 9:00 rano, aby załapać się na ostatni o 15:30 (w święta w sezonie płynie jeszcze prom o 17:00). Jeżeli nie zdążymy na ostatni prom będziemy musieli dzwonić po water taxi (koszt to na pewno niebagatelna kwota), inaczej jesteśmy tam uziemieni. Krajobrazy prawie księżycowe – mi się kojarzyło z Wezuwiuszem, tyle, że ponieważ od wybuchu minęło 600 lat to zbocza porośnięte są drzewami pohutukawa i palmami. Z samego szczytu wzniesienia rozciąga się sympatyczna panorama na Auckland, można też zajrzeć do samego krateru, teraz porośniętego przez roślinność. Nawet jeśli pada (a mi padało przez godzinę) warto tam się wybrać, aby zdać sobie sprawę z tego, że Nowa Zelandia to w zasadzie aktywny sejsmicznie rejon i że za jakiś czas pewnie znowu z oceanu „coś” się wyłoni.

16.09.2006- Waitomo Caves

Razem ze znajomymi Moniki jedziemy do Waitomoo Caves na tzw. black water rafting (wersja 5 godzin kosztuje 150 NZD – trzeba rezerwować miejsca). No to ubrali nas w takie śmieszne pianki, dali śmieszne kaloszki, pokazali, jak posługiwać się rolką i …. zjeżdżamy do jaskini, a pod stopami dziura, która ma koniec 37 metrów niżej. Potem przejście jaskinią, po drodze tyrolka, a nad głową…nie to nie gwiazdy!! to glowvorms, czyli ichnie świetliki, a tak naprawdę larwy, których kuperki świecą Potem jeszcze skok z opną do podziemnej rzeki…brrr zimno…brrr, ale jakie piękne te glowvorms(!!), przepłynięcie odcinka z głębszą wodą, pseudo – wspinaczka wzdłuż podziemnego wodospadu i wreszcie wychodzimy na świat…zziębnięci, mokrzy, lekko wkurzeni (w tym momencie pstrykają nam zdjęcie), ale w sumie zadowoleni. Przy gorącej herbacie i zupie wymieniamy się wrażeniami, a wieczorem w drodze powrotnej do Auckland spojrzałam na bezchmurne niebo….tak, to chyba był krzyż południa!!

17.09.2006 – Waiheke Island

O poranku biegnę do I SITE porezerwować bilety na autobus i wprowadzić plan przejazdu przez dwie wyspy Nowej Zelandii w życie. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że mam tak mało czasu (niecałe 3 tygodnie). Całe to zamieszanie zajęło mi ponad 2 godziny, więc nie pozostało nic innego niż bieg na przystań, gdzie byłam umówiona z Moniką.

Z Ferry Building płyniemy promem na odległą o 1,5 godziny od Auckland wyspę Waiheke, ponoć słynną z winnic (koszt promu w obie strony to 28,5 NZD, promy kursują dość często, ostatni koło 23:00, szczegóły na www.fullers.co.nz). Na przystani na Waiheke można zabrać mapkę sytuacyjną wyspy, na której są naniesione szlaki piesze oraz zaznaczone najważniejsze winnice. Nas bardziej interesowały szlaki wokół wyspy, więc wybrałyśmy ten najbardziej odpowiadający czasowo i do dzieła. Ścieżka zaczyna się zaraz po wyjściu z przystani i wije się wzdłuż nieregularnego, stromego brzegu – zatoczki, jak marzenie, ogromne palmy, kwitnące właśnie drzewa herbaciane i kwiaty, wrzask ptaków, błękit wody i widoki na całą Hauraki Bay…tak, mogłabym być piratem Z knajpami i sklepami raczej kiepsko, bo najbliższe miasto jest oddalone o jakieś 10 km od portu, więc dobrze mieć coś w zanadrzu w plecaku. Zaczyna mi się podobać Nowa Zelandia…tak tu trochę jak w raju….

18.09.2006 – Whakatane

Moją przygodę ze zwiedzaniem wyspy północnej Nowej Zelandii zaczynam od przemieszczenia się do Whakatane. Wsiadam do autobusu i pierwszy szok (pozytywny), kierowca mówi przez mikrofon, ale nie tylko przystanki i godziny!! On opowiada o miejscach, które mijamy – rewelacja, a do tego rozumiem go!! Wczesnym popołudniem dojeżdżam do Whakatane i poszukuję mojego Backpackersa. Miejsce przyjemne, przytulne z odpowiednim klimatem. Popołudnie spędzam włócząc się po miasteczku z poznaną w hostelu absolwentką wulkanologii z Londynu. A wieczorem siedzimy sobie całą ekipą ludzi z całego świata przy kominku i gitarze, na której brzdąka Junior (gość z Samoa). Rano następnego dnia jadę na White Island – najaktywniejszy wulkan Nowej Zelandii. Malownicza wyprawa łodzią na wyspę odległą ponad 40 km od brzegów Whakatane trwa około 2 godziny. Na miejscu dostajemy hełmy i maski przeciwgazowe, dzielą nas na 3 grupy z przewodnikiem i wyruszamy. Dookoła wszystko paruje i wydaje buchające dźwięki, a krater główny to morze pary (no, ale cóż się dziwić skoro woda ma w nim temperaturę 67 stopni). Wycieczki łodzią organizuje w Whakatane firma Pee Jays codziennie, no chyba, że pogoda nie pozwala na wypłynięcie, a koszt to 150 NZD. Można wybrać się też helikopterem, z opowiadań mojej angielskiej znajomej wiem, że wyprawa pełna wrażeń, ale koszty są zabójcze 400 NZD (sic!). Może to wszystko trochę pachnie komercją, ale cóż…trochę taka jest ta Nowa Zelandia. Kolejny wieczór znowu spędzamy wszyscy z naszymi maoryskimi kolegami. Zaczyna mi się podobać to podróżowanie

20.09.2006 – Rotorua, miasteczko gdzie widać, jak powstała planeta Ziemia

No dobra wiedziałam, że to rejon silnie geotermalny i aktywny, ale tutaj nawet z kratek ściekowych paruje, a w miejskim parku ciągle coś ogradzają, bo się ziemia zapada i pojawia się bulgoczące błoto o charakterystycznym zapachu (siarkowodór, czyli zgniłe jaja). Do zapachu, który roznosi się po całej Rotorua przyzwyczaiłam się po pół dnia. Po przyjeździe poszłam się rozejrzeć po okolicy i trafiłam na maoryski cmentarz w części Rotorua, która nazywała się Ohinemutu. Wstęp nic nie kosztuje, a jest i cmentarzyk, i maoryski dom spotkań i widokowe jezioro. Wieczorem z mojego Backpackersa odbiera nas kolorowy autobus i całą międzynarodową ekipą jedziemy na wieczór kultury maoryskiej do wioski Maitai (koszt to 60 NZD). Na miejscu pokaz tańców (m.in. taniec wojenny A-Haka) i śpiewów maoryskich, opowieści o rdzennych mieszkańcach, kulturze oraz kolacja składająca się z mięsiwa i warzyw pieczonych na kamieniach, czyli hangi.

21.09.2006 – Wai-O-Tapu i dolina wulkaniczna Waimangu

W I SITE w centrum Rotorua można wykupić miejsce w shuttle busie, który odbiera z backpackersa i zawozi do dwóch miejsc błotno-śmierdzących i odwozi do miasta (25 NZD). Najpierw jedziemy za miasto do parku narodowego Wai-O-Tapu (wstęp 25 NZD), gdzie można zobaczyć w jednym miejscu wszystkie możliwe zjawiska geotermalne (do zapachu można się przyzwyczaić), po drodze kierowca zatrzymuje się przy Moods Pool, wszędzie bulgocze błoto i pachnie siarkowodorem, kolejny postój prze gejzerze Lady Knox – mimo, że wymuszona i mało naturalna, erupcja gejzeru robi wrażenie na każdym, kto tego wcześniej nie widział (prawdziwe gejzery są w parku geotermalnym Te Puia koło Rotorua). A na koniec dolina wulkaniczna Waiamangu (wstęp 28 NZD), którą schodzi się około 2 godziny w dół, aż do jeziora. Razem z poznaną w backpackersie Niemką wybrałyśmy szlak przez Mt Hazard, na którego trasie znajduję się niesamowite błękitne jeziora powulkaniczne (Inferno Crater, Echo Crater) oraz z którego rozciągają się malownicze widoki m.in. na okolicę Rainbow Mountain oraz Mt Tarawera (wszystko wulkany).Byłam w siódmym niebie, a to dopiero wyspa północna

22.09.2006 – w drodze do Taupo

Wczesnym rankiem wybrałam się do miejskiego parku Kuirau Park. Chyba już mi się znudziły te wszystkie dymiące i śmierdzące źródła, ale te mostki wśród mgieł (pary wodnej) …niesamowite wrażenie. Po południ przemieszczam się autobusem do Taupo, gdzie wieczorem ma dojechać na weekend Monika. Okazuje się, że mamy niezłego fuksa. W planach miałyśmy Tongariro Crossing, ale od 2 tygodni wszystkie wyjazdy były odwoływane przez pogodę. No, ale na ten weekend „weather is fine, all goes”

23.09.2006 – Tongariro National Park, czyli gdzie Frodo spotkał Goluma

Pobudka bladym świtem, spod backpackersa odbiera nas autokar i jedziemy do Tongariro National Park (zorganizowana wycieczka z dowozem i przewodnikami 95 NZD, sam dowóz w obie strony bez przewodnika 65-75 NZD w zależności od firmy, ale trzeba zdążyć na busa z powrotem). Najpierw przez dolinę z widokiem na Tongariro, Mt Ruapehu oraz Ngauruhoe, potem piarżystym zboczem, a następnie polem śniegowym aż do Black Crater, później obłędny Red Crater. Z czerwonego krateru powinien rozciągać się widok na 3 stawki wulkaniczne, niestety, wtedy były jeszcze przysypane śniegiem. Jednak z samego szczytu krateru rozciągał się widok na …. Mordor (jak ktoś oglądał Władcę Pierścieni, wie o czym mowa). Następnie w dół, trawersując zbocze, cały czas z widokiem na największe w Nowej Zelandii jezioro – Taupo oraz obszary ziemi bez śladów człowieka. I znowu czuć, że jesteśmy na terenie wulkanicznym, gdzieś ze zbocza unoszą się opary i czuć siarkowodór, a woda w pobliskim strumieniu jest wyraźnie ciepła….

24.09.2006 – Maori carvings

Na pokładzie łodzi żaglowej Barbary (30 NZD) z kapitanem w bardzo kameralnym gronie 5-ciu osób udaliśmy się w 3 godzinny rejs do maoryskich rzeźb ukrytych w zatoczce jeziora Taupo. Z jeziora wyraźnie było widać szczyty Tongariro National Park, a kapitan opowiadał historie związane z jeziorem Taupo. Aby zobaczyć maoryskie płaskorzeźby można też wypożyczyć kajak, lub popłynąć stateczkiem, jednak żaglówka jest bardziej kameralna, tańsza, a płynąc wieczorem można załapać się na zachód słońca nad jeziorem Taupo. Późnym wieczorem wracam z Moniką do Auckland. Przepakowuję się i …..

25.09.2006 – Queenstown, czyli przeskok na wyspę południową

Tak, jestem w Queenstown. Lot był dla mnie mordęgą – strasznie telepało samolotem szczególnie podczas schodzenia do lądowania między zboczami gór, brrrr…..no, ale jestem w tym raju dla smakoszy adrenaliny w każdym wydaniu, jakie mógł wymyśleć człowiek Najpierw znajduję przystanek autobusu, który zabiera mnie z lotniska do miasta (bilet na yellow bus 5 NZD), następnie pod wpływem klimatu otoczenia jadę na shootover jet (95 NZD), czyli przejażdżkę pontono-łodzią w zasadzie nad powierzchnią wody w wąskim, wysokim kanionie, z dość dużą prędkością i obrotami łodzi o 360 stopni – chmmm….jeżeli to miała być adrenalina, to, no cóż, było bardzo fajnie, ale bać to się nie bałam Następnie prawdziwa adrenalina, czyli skok na bungy z mostu Kawerau, na łeb na szyję prosto w dół (skok z mostu Kawerau 140 NZD). No nic, obietnic należy dotrzymywać, zawsze chciałam skoczyć, ale jedynie z mostu nad rzeką – cóż, nie wiedziałam, że będę w takim miejscu kiedykolwiek. No to jedziemy, nagle z drogi przewodnik pokazuje nam ów most, chmmm…wysoko jak diabli, a ja mam sama po prostu skoczyć w dół?? Chyba oszalałam, a w dodatku zapłaciłam za to!! No nic, ważą nas, dostajemy karnet wstępu na most, zakładamy uprzęże (w sumie z tym podwójnym zabezpieczeniem, to to nie jest tak niebezpieczne), wiążą nam linę do nóg. Teraz mam stanąć na krawędzi…ałć wysoko te 37 metrów…nie nie chcę głową dotykać wody…jak policzą do trzech mogę skakać, jak będę się wahać, to mogą mnie popchnąć…raz…dwa…trzy…bez namysłu skoczyłam…niesamowite uczucie(!). Wieczorem zaczyna padać, następnie lać, a koło północy z nieba leją się kaskady wody. A ja jutro mam jechać zobaczyć najpiękniejszy fiord …..

26.09.2006 – Milford Sound, czyli siódmy cud świata

Aby zobaczyć Milford Sound można wykupić tzw. „toura”. Ja wykupiłam wycieczkę z firmą Great Sights (całodzienna wycieczka z rejsem po fiordzie 225 NZD) i w sumie nie żałuję (!). Rano patrzę przez okno…błękitne niebo, słonko świeci….szybko udaję się na miejsce zbiórki „The Station”. Czekam, czekam, podczas czekania poznaję Andy’ego z Australii, który sam podróżuje po Nowej Zelandii, zaraz potem przyjeżdża autobus. Ekipa w 90% składa się z Japończyków, którzy podczas całej drogi spali, a na każdym postoju wyskakiwali z autobusu i robili tysiące zdjęć. A widoki w drodze do Te Anau, a następnie wzdłuż Milord Track niezapomniane. Od Te Anau siedzę z twarzą przyklejoną do okna – piękne góry, wszędzie wokół pustkowia. Oglądamy Mirrow Lake, czyli lustrzane jezioro, w którym przy sprzyjającej pogodzie odbijają się pobliskie góry – mamy sprzyjającą pogodę, a efekt faktycznie jest rewelacyjny! Następnie idziemy do niesamowitych wodospadów The Chasm ukrytych głęboko w lesie, przejeżdżamy przez Hommer Tunel (wąsko i ciemno i w dodatku w środku góry) i zaczyna się bajka: wokół wysokie góry, z których po całonocnej ulewie leją się kaskady wody, pobocza porośnięte przez drzewa deszczowe (rainforest trees), wyglądające jak z mrocznej bajki. No i w końcu wyłania się Mitre Peak i wejście do Milford Sound. Wsiadamy na łódź, zajmujemy z moimi nowymi znajomymi dogodne miejsca stojące przy barierce i płyniemy. Pionowe ściany wyrastające prosto z wody na ponad 1000 metrów, wodospady mające ponad 200 metrów, a przy każdym tworzy się tęcza. Na kamieniach wylegują się leniwe i tłuściutkie foki z młodymi, obok przepływają pingwiny i rzecz niesamowita…..nagle obok nas przepływa i przeskakuje jedna grupa delfinów, a po sekundzie druga grupa z młodymi…..było tak pięknie, że aż łza mi się w oku zakręciła…ze szczęścia…już wiem dlaczego to jest siódmy cud świata. Powrót tą samą drogą, ale tak jak poprzednio nie mogę napatrzeć się na te góry….żadne zdjęcie nie odda uroku i piękna tych miejsc…

27.09.2006 – w drodze do Christchurch

Niby tylko mam się przemieścić z miejsca na miejsce, a droga ma mi zająć aż cały dzień, ale to nie była taka tam zwykła droga autobusem. Znowu przez ponad połowę drogi nie mogłam oderwać oczu od szyby w autobusie – najpierw widoki na Alpy Południowe, przejazd przez Lindis Pass, potem Mt Cook, przystanek Lake Tekapo, gdzie znajduje się jedno z najbardziej niesamowitych jezior – wręcz lazurowe, a pobliskie góry dokładnie się w nim odbijają, odwiedzamy też mały kościółek nad jeziorem: church of the Good Shepherd, gdzie zamiast ściany za ołtarzem jest ogromna szyba z widokiem na góry i jezioro. Następnie jedziemy przez Canterburry, gdzie wszędzie pasą się miliony owiec, a ponieważ to wiosna pełno jest wszędzie młodych, puchatych owieczek Do Christchurch dojeżdżam późnym popołudniem. Nic ciekawego, w sumie dobrze, że spędzam tam tylko jedną noc i to tylko dlatego, że nie mam połączenia do Kaikoury. Backpackers duży, dużo w nim też ludzi, jakoś mało kameralnie tu…Acha, spotkałam rodaków, którzy się wyrwali na krótkie wakacji z Krakowa

28.09.2006 – Kaikoura

Leje! Może by chociaż na moment przestało? Nie ma szans – leje i zacina, okolica cała we mgle. Ciekawe, czy te łodzie na obserwacje wielorybów w ogóle wypłyną? Jej, muszą, jak nie dziś, to pewnie nigdy nie obejrzę tych niesamowitych stworzeń….Na szczęście wypływają, tyle, że buja bardziej niż zwyczaj (Whale Watch 125 NZD). Niesamowite, widziałam pięć wielorybów – najpierw widzi się ogromne cielsko oraz fontannę wody, jaka pokazuje się przy wydechu, następnie wieloryb nurkuje i na koniec najlepsze, ukazuje się ta ogromna płetwa….niesamowite stworzenia. Pogoda się poprawia, zaczyna świecić słonko podpływamy jeszcze bliżej brzegu, żeby poobserwować ciekawskie foki i delfiny Po rejsie zostawiam plecak w backpackersie, i idę zobaczyć kolonię fok, jaka podobno jest na końcu zatoki….miałam się przejść, ale łapię stopa, no bo bez sensu iść dwa razy tą samą drogą Na miejscu niesamowity porwany brzeg i piękne widoki. Na kamieniach tu i ówdzie wylegują się tłuste, wielkie foki, które patrzą na turystów robiących im zdjęcia ze śmiesznym politowaniem Wszędzie pełno tych dziwacznych wodorostów i muszli, stanęłam sobie na krawędzi brzegu i nagle poczułam ten charakterystyczny powiew suchego, lodowatego powietrza….Antarktyda jest blisko. Brzegiem można dojść do kolejnej kolonii fok, a z powrotem zrobić sobie spacer do miasta…łapię stopa Wieczór kameralny – w kuchni z kominkiem…

29.09.2006 – w drodze do Nelson

Rano wybieram się nad ocean. Plaża cała kamienista i czarna, zupełnie inna, a widok na ośnieżone szczytu pobliskich gór, do brzegu gdzieniegdzie podpływają foki… Jadę do Blinheim, a stamtąd do Nelson. Zupełna zmiana krajobrazów. Na początku droga wije się wzdłuż brzegu oceanu, odcięta przez górskie pasma, następnie wkracza się na tereny winnic – to Marlborough – kraina słynąca z najlepszych win. Jest magicznie, dojeżdżam do Nelson, miejscowości raczej portowej, ale spokojnej i dość urokliwej. To kolejne miasto po Queenstown, które mi się naprawdę podoba. W moim backpackersie pożyczam rower i robię małą wycieczkę objazdową po mieście, sprawdzam w I SITE godziny przypływów i odpływów w parku Abel Tasman na najbliższy weekend, a następnie idę na pobliskie wzgórze zwane Center of New Zealand. Zgodnie z przewodnikiem, który mam i ulotkami z I SITE, na szczycie tego wzgórza ma być geograficzny środek Nowej Zelandii. Ponoć wcale tak nie jest, ale widoki są piękne – widać całą mierzeję, port, latarnie morskie, a w oddali wybrzeże Abel Tasman National Park, do którego jutro jedziemy z Moniką. Backpackers najfajniejszy, w jakim byłam do tej pory, wieczorem ze wszystkimi mieszkańcami i gospodynią Marią siedzimy sobie przy kominku i opowiadamy, co ciekawego widzieliśmy już w tym niesamowitym kraju. Po 22:00 dociera Monika i dołącza do nas. Mają tam fajnego kocura…strasznie puchate i przyjacielskie stworzonko

30.09.2006 – Abel Tasman National Park

Jedziemy przez kolejne rejony winnic i sadów (Abel Tasman Coachline kursuje wg schematów na stronie: http://www.nzti.com/abeltasman-wilsons/timetables.htm – kurs w obie strony 13 NZD), w których uprawia się kiwi, do parku Abel Tasman. Jakoś dziwnie, łodzie stoją na stępce, wody nie ma…..odpływ…niesamowite, morze zabiera wodę na kilkaset metrów…..Idziemy szlakiem przez park, ścieżka wije się z Marahau wzdłuż wybrzeża. W dole pomarańczowe plaże, wokół las deszczowy. W wielu miejscach można zejść do brzegu, zbierać muszelki Shella, posiedzieć i pokontemplować piękne okoliczności przyrody, tutaj nawet komórki zasięgu nie mają (!!). Może troszkę po emerycku, ale jakoś urokliwie. Wczesnym popołudniem docieramy do schronu w zatoce Torrent Bay – Anchorage, gdzie mamy spędzić noc (miejsce w chatkach w parku trzeba rezerwować z wyprzedzeniem, cena za nocleg to 20 NZD i należy mieć standardowy sprzęt biwakowy – śpiwór, maszynkę gazową, acha mapy z I SITE i DOC nie są zbyt dokładne – najdokładniejsze są zdjęcia z narysowanymi szlakami w samych schroniskach). Zostawiamy plecaki i idziemy jeszcze zrobić sobie przechadzkę do wieczora. Wieczorem zaczyna się kolejny odpływ, można wejść gołą stopą do pobliskiej jaskini, która wcześniej była cała wypełniona wodą. Wieczór spędzamy pijąc herbatkę i jedząc herbatniki, ku przerażeniu lokalnych Kiwi, którzy przyrządzają sobie na obiad steki płonące, steki śmierdzące. Ku ich przerażeniu umyłyśmy też zęby…mam nadzieję, że nie zrujnowałam im ekosystemu A po zachodzie słońca widziałam najpiękniejsze niebo…wyraźnie było widać i krzyż południa, i drogę mleczną i poświatę, którą stanowił cień ziemi…..acha, a księżyc tam to nie tak jak u nas pionowo postawiony rogalik, tylko pozioma łódeczka

01.10.2006 – ciąg dalszy Abel Tasman National Park

Popaduje, ale może przestanie (chociaż prognoza nie jest wcale optymistyczna). Najpierw musimy poczekać na odpływ, aby przejść przez Torrent Bay. Niesamowite, jeszcze przed chwilą była tu woda, teraz przechodzimy, może nie suchą, ale wilgotną stopą depcząc po chowających się w piasku ślimakach …ałć Czyżby się przejaśniało? Nie, zaczyna padać coraz mocniej, aż w końcu leje dosłownie wiadrami. No nic, kaptur na głowę i idziemy dalej do Bark Bay. Po drodze piękny most zwodzony i super lasy, prawie jak w dżungli. Po czasie docieramy do celu i na plaży czekamy na zamówioną „water taxi”, (koszt Aqua Taxi to 25 – 45 NZD w zależności, z którego miejsca nas odbiera: http://www.aquataxis.co.nz/), którą docieramy płynąc oraz jadąc na traktorze do Kaiteriteri, aby następnie autobusem wrócić do Nelson i samolotem do Auckland. Jak ma się więcej czasu, można przejść aż do samego Awaroa i wrócić autobusem – uwaga jest jedna: wszystkie noclegi i transporty trzeba rezerwować, a na terenie parku jest zakaz rozbijania namiotów). Pogoda dalej pod pasem….czyżby tak miała mnie żegnać Nowa Zelandia? Muszę przyznać, że Ablel Tasma National Park oferuje odpoczynek iście emerycki, ale mimo wszystko warto zobaczyć ten piękny zakątek i złote plaże, zobaczyć delfiny i foki.

02.10.2006 – Bay of Islands

Niby mam dziś nurkować z delfinami, ale pogoda jakoś nie sprzyja – nadal pada, padało całą noc, a w drodze do Bay of Islands znowu ulewa i burza. Chyba trzeba zmienić plany na dziś. W sumie dlaczego się nie ukulturalnić i zamiast delfinów nie dowiedzieć się o historii tego kraju więcej, niż to, co udało mi się wyczytać w przewodniku. Po drodze zatrzymujemy się w Parku Narodowym, gdzie rosną najwyższe i najstarsze w Nowej Zelandii drzewa kauri – imponujące!. Wysiadamy w Paihia, szybka zmiana biletów i dalej jedziemy do Waitangi. Tam zwiedzamy posiadłość, w której podpisano słynny traktat z Maorysami, oglądamy maoryski dom spotkań (na marginesie pięknie rzeźbiony w środku), robimy spacer po polach Waitangi – stąd widać Russel, pierwszą stolicę Nowej Zelandii. Następnie rejs statkiem do Russel – piękne widoki, w końcu wychodzi słońce i robi się ciepło. Następnie zwiedzanie Russel – piękne miasteczko, takie spokojne (podobno dlatego, że jeszcze przed sezonem) – mogłabym tam zamieszkać!! A podczas rejsu do Russel widziałam i delfiny i wielką mantę przepływającą koło pomostu Aby dostać się do Russel wykupiłam w firmie Great Sights „toura”, który kosztował mnie 150 NZD – w tym bilety wstępu, przewodnik po Waitandze, prom do Russel, przewodnik i przejażdżka po Russel, jedzonko.

03.10.2006 – wielki come back

To już koniec mojej wyprawy po Nowej Zelandii. Auckland żegna mnie strugami deszczu, na lotnisku rewidują mi cały bagaż podręczny, oglądając mój osobisty sprzęt nurkowy i sprawdzając, czy zadeklarowałam to przy wjeździe. Ułatwiłam sobie sprawę udając, że bardzo kiepsko ich rozumiem…..puścili mnie z nadbagażem bez dopłaty, ale wymagało to troszkę nerwów….

No i bardzo ważne na koniec – przy wyjeździe należy opłacić przed odprawą paszportową 20 NZD opłaty lotniskowej, która nie jest wliczona podobno do ceny biletu. Na szczęście w kasie na lotnisku można płacić też kartą, są też bankomaty

Reasumując:

Mimo, że nie udało mi się w ogóle ponurkować (a między innymi po to przejechałam pół świata), to widziałam miejsca niesamowite, niektóre tak zachwycające, że ich cień na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Udało mi się zakosztować nie tylko kuchni maoryskiej, ale także poznać trochę ich kulturę i sposób widzenia świata dziś. Nie ukrywam, że można pojechać taniej – z namiotem i korzystając z autostopu (nie ma problemów jeżeli jest się dziewczyną), ale można rzec, że komunikacją publiczną też da się i też poznaje się ciekawych ludzi i miejsca. Cieszę się, że zdecydowałam się pojechać sama i dziękuję za wsparcie rodzinie – mamie i cioci oraz przyjaciołom – Asi, Monice i Dorocie – gdyby nie wy nie pisałabym dziś tej relacji


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u