Mój siódmy kontynent – Wojciech Dąbrowski

Wojciech Dąbrowski

Taniego sposobu dotarcia na Antarktydę szukałem przez kilka lat. Okazało się, że od czasu do czasu z argentyńskich i chilijskich portów wyruszają do baz na Antarktydzie statki zaopatrzeniowe, na których za kilkaset dolarów można zabrać się w okrężną podróż do krainy pingwinów. To rozwiązanie ma jednak dla Polaka podstawową wadę: nie sposób zaplanować takiej podróży z odległej Europy, trzeba polecieć do Południowej Ameryki i czekać na okazję, której być może wcale w najbliższym czasie nie będzie. Statki wypływają rzadko, miejsca dla zamorskich trampów mają niewiele, długość podróży można określić tylko w przybliżeniu, a jej trasa nie musi wcale prowadzić do najciekawszych miejsc.

Jeszcze kilka lat temu na Antarktydę docierała bardzo ograniczona liczba turystów. Pobyty na siódmym kontynencie były przywilejem naukowców i uczestników starannie przygotowywanych ekspedycji. Ostatnio sytuacja nieco się zmieniła, głównie dzięki temu, że Akademia Nauk Rosji, aby utrzymać posiadane statki badawcze przystosowane do żeglugi w warunkach lodowych, musiała je za niewielkie pieniądze wyczarterować zachodnim firmom turystycznym. Pozwoliło to obniżyć koszty uczestnictwa w rejsach do Antarktyki, choć dla Polaka wciąż pozostają one znaczące – ceny krótszych rejsów w najtańszych kabinach rozpoczynają się na poziomie 3000 USD i zależą od sezonu. W przypadku rezygnacji z przelotu z USA i noclegów w hotelach można od tej ceny odliczyć około 700 USD. Mogłem pozwolić sobie na udział w rejsie tylko dlatego, że uwzględniając moją działalność publicystyczną, organizatorzy udzielili mi znaczącej zniżki.

Nawet dla turystów z zachodu są to spore sumy: za dziesięciodniową wyprawę na Antarktydę trzeba zapłacić tyle, ile za miesiąc żeglowania po Karaibach. Mimo to chętnych znajduje się coraz więcej. Jednych gna na Dalekie Południe ciekawość świata, pragnienie zobaczenia czegoś, co nie jest jeszcze powszechnie znane i przez to niezwykłe. Inni pragną po prostu dołączyć Terytoria Antarktyczne do listy zaliczonych przez siebie krajów, zdobyć jeszcze jedną pieczątkę do grubego paszportu, aby móc zaimponować komuś ze swego otoczenia. To tacy właśnie potrafią zadawać kierownikowi ekspedycji u brzegów Antarktydy pytania w rodzaju: “Czy oprócz pingwinów zobaczymy także białe niedźwiedzie?”

Póki co, na siódmym kontynencie nie ma hoteli, a funkcjonujące tam stacje badawcze w zasadzie nie organizują noclegów dla turystów. Jedyną możliwość turystycznej eksploracji Antarktydy daje statek kotwiczący u jej wybrzeży i wysadzający pasażerów na kilkugodzinne wycieczki po lądzie. Na Antarktydzie nie ma portów i nabrzeży, więc podróż na ląd odbywa się każdorazowo w małych łódkach; najczęściej są to zaopatrzone w silnik gumowe pontony powszechnie nazywane zodiakami. Bazowanie na statku zapewnia znaczny komfort i ma ponadto tą zaletę, ze pozwala stosunkowo łatwo przemieszczać się wzdłuż brzegu do kolejnych ciekawych miejsc.

Informacje o firmach organizujących turystyczne wyprawy na Antarktydę znalazłem w internecie. Okazało się, że znakomita większość takich ekspedycji wyrusza z portów Ameryki Południowej, kierując się do Półwyspu Antarktycznego, w obszar, gdzie podczas antarktycznego lata panują stosunkowo dobre warunki lodowe. Istotne jest także i to, że niewielka odległość Ziemi Ognistej od Antarktyki pozwala skrócić do zaledwie dwóch dób nieciekawy morski “przelot”, podczas którego wokół widać tylko pusty ocean i szybujące nad statkiem albatrosy.

Ze zgromadzonych informacji wynikało, że najciekawsza programowo i cenowo oferta pochodzi z kanadyjskiej firmy “Marine Expeditions”. Jej wyprawy przeznaczone są dla osób o niewielkich wymaganiach, jeśli chodzi o wygody podczas rejsu, za to oczekujących intensywnego programu. W odróżnieniu od innych firm sprzedają oni pojedyncze miejsca na statku, a nie kabiny, co ma duże znaczenie w sytuacji, gdy jesteś “nie do pary”. “Marine” co roku czarteruje dla swoich wypraw całą flotyllę rosyjskich statków badawczych zabierających od 40 do 120 gości. W cenę wyprawy wliczony jest przelot z wybranego miasta w USA i noclegi na początku i na końcu ekspedycji w Santiago lub Buenos Aires.

Południowe Szetlandy

Z Santiago de Chile startujemy w południe. Znakomita pogoda pozwala przy bezchmurnym niebie podziwiać wspaniałe, ośnieżone Andy, z malowniczym wulkanem Osorno i pasmami górskich jezior. Przeskok nad niebieską wstęgą Cieśniny Magellana, którą już kiedyś przemierzyłem na pokładzie małego, dobrze znanego obieżyświatom promu “Malinka”. Potem góry i jałowe stepy Ziemi Ognistej i wreszcie lądowanie w Ushuai – miasteczku na końcu świata, jak reklamują je na pocztówkach. Rzeczywiście – leci się tu ze Stanów łącznie 16 godzin – dwa razy dłużej niż do Europy! Mam okazję skonstatować, że w Ushuai zbudowano w ostatnich latach nowy pas startowy – znacznie bezpieczniejszy od poprzedniego, do którego samoloty podchodziły niebezpiecznie nurkując między górskimi szczytami.

Następnego ranka fundują nam kilkugodzinną wycieczkę do parku narodowego Tierra del Fuego. Dziewicza przyroda Ziemi Ognistej – jeziora, góry i morskie zatoki – na pewno warta jest zobaczenia, ale tak naprawdę każdy z nas sercem jest już na małym statku, który rano pojawił się w porcie. “Akademik Joffe” jest prawie nową jednostką przystosowaną do żeglugi wśród lodowych gór. Zabierze około 70 pasażerów. W naszej grupie dominują Amerykanie, ale znaleźć można także Japończyków, Australijczyków i turystów z Europy. O szóstej wieczorem rzucamy cumy, by pożeglować spokojnymi wodami Kanału Beagle w kierunku Atlantyku.

Cieśnina Drake’a, oddzielająca Amerykę od Antarktydy cieszy się wśród marynarzy złą sławą – ścierają się tu masy powietrza znad Pacyfiku i Atlantyku dając w wyniku częste sztormy. Byliśmy przygotowani na najgorsze. Tymczasem przez dwa następne dni jest prawie bezwietrznie, morze spokojne, a po niebie suną z wolna nieliczne tylko obłoki. Czas między posiłkami wypełniają nam prelekcje i pokazy przeźroczy. Poznajemy nie tylko historię wypraw na siódmy kontynent, ale i obowiązujące tam zwyczaje: do fok nie wolno podchodzić bliżej niż na 10 metrów, do pingwinów na 5. Jeżeli spotkacie pingwina maszerującego w poprzek waszej drogi, to pamiętajcie, że to on ma pierwszeństwo!

Około południa na horyzoncie pojawia się łańcuch ośnieżonych gór – to już Południowe Szetlandy. W trzy godziny później rzucamy kotwicę przy pierwszej z wysp – Aitcho. Gumowe pontony tańczą na fali przywiązane do trapu. Hop! – skok z trapu do wnętrza zodiaka. Ubrani w cienkie ratunkowe kamizelki siadamy na burtach i w chwilę potem mkniemy w pełnym słońcu w kierunku kamienistej plaży. No, nie! Myślałem, że na wyspie trzeba będzie szukać pingwinów tymczasem one już czekają na nas w miejscu lądowania! Wcale nie są płochliwe; stoją jak czarno-białe słupki zaledwie o kilka kroków: chinstrapy – z czarną przepaską na podbródku i gentoo w białych “czapeczkach”. Od czasu do czasu podnoszą dziób pionowo do góry głośnym skrzekiem nawołując rodziców. Posuwając się bardzo ostrożnie, znajdujemy wśród nich drogę w głąb wyspy.

Jest koniec antarktycznego lata i chyba temu faktowi należy przypisać niezwykły jak na Antarktykę widok – nasłonecznione, pozbawione śniegu zbocze porasta niezwykle delikatny, zielony mech. Ta zieleń w krainie lodów to coś niezwykłego. Po drugiej stronie wyspy podziwiamy wysokie lodowe klify i fotografujemy kolejną kolonię pingwinów na wybrzeżu usianym wielkimi kośćmi wielorybów. Nieopodal baraszkują przy brzegu foki – uchatki, a na nieco oddalonej plaży wyleguje się chyba z tuzin morskich słoni. Stare i młode samce posapując i porykując rywalizują o prawo prymatu nad wygrzewającym się w słońcu haremem. Czasami bardzo groźnie skaczą sobie do oczu, a właściwie do okazałych nosów.

Czeka mnie jeszcze wspinaczka na urwisko, gdzie uwiły swe gniazda wielkie petrele. Ich pokryte puchem pisklęta siedzą wciąż w gniazdach, uzależnione od donoszących ryby rodziców. Pisklęta wielkości dorodnej kury! Podobnie okazałe młode ma skua – wielkie drapieżne ptaszysko oczyszczające kolonie pingwinów z najsłabszych i ułomnych ptaków. Fotografuję i filmuję. I jestem tak zafascynowany miejscową przyrodą, że niemal zapominam o upływających godzinach. Dopiero ktoś z przechodzących turystów przywołuje mnie do porządku: “pora wracać na plażę, za kwadrans odpływa ostatni zodiak”!

Statki “Marine Expeditions” wspomagają antarktyczne programy badawcze. W ramach takiej pomocy wieczorem przy argentyńskiej stacji Jubany na Wyspie Króla Jerzego wysadzamy niemieckiego naukowca. Zaledwie kilkanaście mil dalej jest polska stacja naukowa im. Henryka Arctowskiego. Piszą o niej w moim przewodniku, że to najgościnniejsza stacja w Antarktyce. Niestety nie zobaczę pracujących tam rodaków, bo trasa naszego rejsu biegnie stąd w innym kierunku.

U krańca Półwyspu Antarktycznego jest dość szeroki przesmyk między stałym lądem, a wyspą Joinville. To Antarctic Sound – słynny z dryfujących tu wielkich “stołowych” gór lodowych. Ktoś napisał, ze to największa galeria świata. Lawirujemy między pływającymi eksponatami tej galerii i podziwiamy z pokładu statku ich niezwykłe kształty. Na tych, które mają spłaszczone brzegi, często można dostrzec odpoczywające foki i pingwiny. Stadka pingwinów zmierzają już na północ. Widok takiej gromadki, która płynie z zadziwiająco dużą prędkością – to zgodnie nurkując, to wyskakując ponad wodę – stanowi nie lada atrakcję. Niestety nie sposób uchwycić ich w obiektyw aparatu.

Kolejny ranek zastaje nas u wybrzeży wysepki Paulet. Pogoda zmieniła się diametralnie. Temperatura spadła do minus 5 stopni, wieje silny, zacinający śniegiem wiatr. Ręce grabieją mi szybko na kamerze. Z gwałtownymi zmianami pogody musi się liczyć każdy, kto wybiera się na Dalekie Południe. To właśnie dlatego programy ekspedycji są określane jedynie bardzo ogólnie i zawierają liczne zastrzeżenia. Dzisiejszy dzień dowodzi, że są one uzasadnione – trwa jeszcze antarktyczne lato, a mamy tu mróz i śnieg.

Wsiadanie do rozkołysanych zodiaków przysparza znacznie więcej trudności niż wczoraj, a gdy odbijamy w końcu od burty statku, morze skrapia nas obficie bryzgami słonej wody. Szybko przemakają ortalionowe spodnie. Nic to, ważne że jednak lądujemy. Wyczekawszy chwilę, gdy fala cofa się od brzegu przerzucam nogi przez burtę i zsuwam się do wody. Wszystkie lądowania w Antarktyce to lądowania “mokre”. Bez wysokich gumiaków nie ma mowy o wysiadaniu na ląd. Nikt nie pozostawia na brzegu cienkich kamizelek ratunkowych obowiązkowych przy wsiadaniu do “zodiaka” – dziś będą one dodatkową osłoną przed przenikliwym wiatrem.

Mimo, że wysepka cała pokryta jest warstwą śniegu, wszędzie czuć zapach pingwiniego guana. Samych pingwinów – w większości są to czarnogłowe pingwiny Adeli – jest niewiele. Zbliża się koniec lata i morze wkrótce zacznie zamarzać. Wszystkie gatunki pingwinów z wyjątkiem cesarskich odpływają na zimę na północ, na Falklandy, Południową Georgię i inne wyspy o łagodniejszym klimacie. Wrócą wiosną. Te czarne ptaki które jeszcze nie odpłynęły wyglądają żałośnie, stojąc nieruchomo wśród padającego śniegu. Za to kilka foczych rodzin nie przejmuje się złą pogodą i baraszkuje w najlepsze w lodowatej wodzie.

Deception Island – Zwodnicza Wyspa

Pierwszymi żeglarzami, którzy zapuszczali się na Dalekie Południe, byli łowcy fok i wielorybów. Już na początku XIX wieku odkryli oni u wrót Antarktydy niezwykłą wyspę, która kryła w sobie jeden z najwspanialszych w świecie naturalnych portów. W krainie sztormów było to idealne schronienie dla żaglowców. Deception Island – bo o niej mowa – to wystający ponad powierzchnię oceanu wierzchołek dawnego wulkanu. W dawnym kraterze utworzyła się wielka, wypełniona wodą kaldera, do której prowadzi wąski, bo zaledwie 200-metrowej szerokości przesmyk. Przesmyk trudno odnaleźć i patrząc na wyspę z daleka trudno odgadnąć, że kryje ona taką niespodziankę. Stąd nazwa – Zwodnicza Wyspa. Po przejściu przesmyku, nazywanego Neptune’s Bellows, statek wchodzi na spokojne wody zatoki osłoniętej ze wszystkich stron ścianami dawnego wulkanu. Sięgają one 500 metrów wysokości. Na brzegu zatoki, przy szerokiej plaży z czarnego, wulkanicznego piasku stoją zabudowania opuszczonej stacji wielorybniczej – baraki, piece i zbiorniki. Jest też hangar i wrak małego samolotu. To właśnie stąd w 1928 roku wystartował samolot do pierwszego lotu nad Antarktydą.

W ścianie kaldery otaczającej zatokę jest w jednym miejscu wielka szczerba nazywana Oknem Neptuna. To podobno z tego okna w 1820 roku amerykański łowca fok Nathaniel Palmer jako pierwszy zobaczył w dali zarys antarktycznego kontynentu. Przechodzę obok porzuconych wielorybniczych łodzi i leciwych szałasów w których dziś gnieżdżą się foki. Wspinam się na Okno Neptuna. Horyzont zasnuty jest chmurami – kontynentu dziś nie widać. W dole, u stóp urwiska pieni się ocean, a wokół śmigają morskie ptaki, które uwiły sobie gniazda na górskim zboczu.

Deception Island słynie również z gorących źródeł, które poszukiwaczom silnych wrażeń dają szansę antarktycznej kąpieli na świeżym powietrzu. Lądujemy obok tych źródeł w głębi zatoki. Na początek małe rozczarowanie: nie ma tu żadnych basenów i ujęć. Parująca woda wypływa leniwym strumieniem wprost z czarnego, wulkanicznego piasku i spływa do kaldery. Tuż przy brzegu jest zbyt gorąca, aby w niej stać. A już kilka metrów dalej – lodowato zimna. Szczekający zębami ochotnicy chlapią się więc tam, gdzie da się wytrzymać – w wąskim pasie o głębokości 50-60 cm, o metr od brzegu. Czego się nie robi, aby mieć zdjęcie w plażowym kostiumie na tle pokrytych lodowcami gór!

Półwysep Arctowskiego

Programy rejsów przewidują wiele lądowań na wyspach, często leżących o milę lub dwie od kontynentu. To dlatego, że mają one bardziej przystępne brzegi i ich fauna jest z reguły bogatsza. Na Cuverville Island, gdzie zastaje nas kolejny poranek, znajdujemy dużą kolonię pingwinów gentoo. Wiele spośród nich siedzi, a właściwie stoi na ułożonych z drobnych kamyków gniazdach. Gniazdo przy gnieździe jest często tak blisko, że wystarczy się z niego wychylić, aby – korzystając z momentu nieuwagi – sąsiada ukraść mu kamyk i przełożyć do swojego legowiska. Wśród młodych pingwinów sporo jest jeszcze takich, które całkowicie pokryte są delikatnym puchem. Te najmniejsze tulą się do mamy i choć dziś jeszcze są pod opieką, to jutro skazane zostaną na zagładę, gdyż w ciągu dwóch tygodni, które pozostały do końca antarktycznego lata nie zdążą się opierzyć i odpłynąć na północ.

Te, które zdążyły już pozbyć się młodzieńczego opierzenia, maszerują do wody i przy brzegu próbują swoich sił w pływaniu. Wszystko to składa się na spektakl, któremu można przyglądać się godzinami. Przykucnąłem bez ruchu nieopodal gniazd i robię zdjęcia, gdy czuję nagle, że coś skubie delikatnie moją nogawkę. To jeden z małych pingwinów sprawdza, cóż to za stwór pojawił się na skraju kolonii. I jak tu przestrzegać nakazu o zachowaniu pięciometrowej odległości od ptaków?

Pomiędzy dużymi wyspami a stałym lądem przyroda pozostawiła w Antarktyce malownicze kanały, przypominające fiordy Norwegii czy Południowego Chile. Jeden z nich – Errera Channel prowadzi nas wśród lodowych klifów i spiętrzonych wysoko gór do zacisznej zatoki Neko Harbour. Wszystko wskazuje na to, że to tutaj po raz pierwszy postawimy stopę na siódmym kontynencie. Bo przecież Południowe Szetlandy, na których założono większość stacji badawczych, choć zaliczane do Antarktyki nie są przecież Antarktydą…

Gumowe zodiaki suną wolno do pustego brzegu lawirując wśród lodowej kry. Skok z burty do płytkiej wody i … już. Gratulacje! Wszyscy czekali na tą chwilę, ale chyba najbardziej nasi Japończycy! Chrzęszczą pod gumiakami drobne kamienie, Z daleka ciekawie przyglądają się nam pingwiny Adeli. Antarktyda… Dla mnie – Polaka – jeszcze dodatkowa satysfakcja, bo mogę naszym skośnookim kolegom powiedzieć, że wylądowali u nasady Półwyspu Arctowskiego. “Wiecie kto to był Arctowski?”

Łagodne zbocze pokryte śnieżną czapą zachęca do wspinaczki. Pocąc się solidnie pod moimi siedmioma warstwami odzieży wdrapuję się na wysokość około 200 metrów. Panoramiczny widok, który roztacza się ze wzniesienia, wart jest tego wysiłku! Wokół góry, a w dole zatoka, w której przeglądają się czarne skały i błękitne lodowe klify. Co jakiś czas trzask i grzmot obwieszcza cielenie się lodowca spływającego z przełęczy w głębi zatoki.

Nie zawsze da się wylądować…

Bardzo ważne jest to, że młode wiekiem kierownictwo naszej ekspedycji podziela naszą fascynację Antarktyką. Trzeci raz w ciągu dnia do zodiaków – bardzo chętnie! Bo właśnie w pobliżu pojawiły się dwa wieloryby, 15-metrowe humpbaki. Można podpłynąć do nich blisko, by zrobić zdjęcia i posłuchać posapywania tych gigantycznych ssaków. Natomiast rano Andrew – kierownik naszej ekspedycji – wymyśla kolejną atrakcję, przepłyniemy zodiakami przez słynny Lemaire Channel.

W amerykańskiej literaturze przewodnikowej nazywają go często żartobliwie Kodak Gap – Szczelina Kodaka. Szczelina, bo jest to ciasny fiord wciśnięty między wysoko spiętrzone góry. Tak efektowny, że przybywający tu turyści i marynarze zrobili mu już zapewne miliony zdjęć i to nie tylko na filmach kodaka. Poprzednie ekspedycje podziwiały go jedynie z pokładu statku, my przepłyniemy te 4 mile tuż u podnóża skalnych urwisk i lodowych klifów. Posuwający się za nami statek wydaje się dziecinnie mały na tle gigantycznej dekoracji, którą jest Lemaire Channel.

Po drugiej stronie kanału trafiamy do rozległej zatoki wypełnionej górami lodowymi. Statek nie przeciśnie się dalej tą drogą. Ale dla nas jest to niezwykła okazja pożeglowania małymi łódkami w królestwo lodu. Rzucamy kotwicę, i wkrótce potem nasze zodiaki płyną już w labiryncie mniejszych i większych, białych i błękitnych lodowych gór, z których natura uformowała najbardziej fantazyjne rzeźby.

Do Port Lockroy docieramy dopiero pod wieczór. Na szczęście dni podczas antarktycznego lata są długie, więc można je wypełnić bogatym programem. Na maleńkiej wysepce u wybrzeży Wienckie Island znaleźć można kilka tysięcy pingwinów i dwa małe budyneczki starej brytyjskiej stacji antarktycznej. W jednym z nich mieści się małe muzeum i poczta, w drugim latem mieszkają dwaj Anglicy opiekujący się tym historycznym miejscem. Mimo silnego wiatru wszyscy zaokrętowani na naszym statku turyści zjawiają się przy trapie prowadzącym do zodiaków. Nareszcie! Zobaczymy ludzi mieszkających w Antarktyce, można będzie wysłać wszystkie pocztówki z pingwinami opatrzone pamiątkowym stemplem, a może jeszcze kupić jakieś pamiątki!?

Pierwsza, zwiadowcza łódka skacząc na falach już płynie w kierunku wybrzeża, już spuszczają następną… I nagle wiadomość przez radio: wiatr się wzmaga, fala jest zbyt wysoka. Ze względu na bezpieczeństwo pasażerów lądowanie w takich warunkach nie jest możliwe! Rozczarowanie, nie pierwsze zresztą. Podobną sytuację przeżyliśmy już na początku podróży – w Hope Bay, gdzie program rejsu przewidywał odwiedzenie argentyńskiej stacji Esperanza założonej na krańcu Półwyspu Antarktycznego.

Na statkach ekspedycyjnych o każdej porze dnia i nocy pasażerowie mogą pojawić się na mostku, by obserwować morze, wskazania radaru i zadawać pytania załodze. W takich chwilach jak teraz prawie wszyscy korzystają z tego przywileju. A najczęściej zadawanym pytaniem jest pytanie o prognozę na jutro. Czy będziemy mogli znów lądować?

Do Przylądka Horn

Przyszedł niestety dzień, w którym “Akademik Joffe” musiał skierować swój dziób na północ – w drogę powrotną. Gdy tylko wyszliśmy spod osłony ostatnich wysp z nadzieją na spokojne jak przedtem żeglowanie przez Cieśninę Drake’a okazało się, że tym razem Neptun nam nie daruje. Ocean rozhuśtał się na dobre. Bryzgi piany dobywające się co chwila spod dziobu sięgają mostka. Wyjścia na wszystkie zewnętrzne pokłady zaryglowane. W korytarzach rzuca człowiekiem od ściany do ściany. a pokonanie schodów w drodze do mesy staje się prawdziwym problemem.

W jadalni nawet w porze posiłków zrobiło się pusto. Wygląda na to, że połowa naszej wyprawy już drugi dzień nie opuszcza swoich kabin. Czasu jest aż nadto – można uporządkować wrażenia z oglądanej przedwczoraj malowniczej Rajskiej Zatoki (Paradise Harbor) i zrobić zaległe notatki.

Zerkam przez iluminator na wzburzone morze i z każdą godziną topnieje nadzieja na zobaczenie Przylądka Horn. Przy takiej pogodzie kapitan nie odważy się przecież podejść blisko brzegu! O trzeciej po południu majaczą w oddali zarysy jakiegoś lądu. O piątej – nie do wiary: morze uspokaja się, robi się ciepło i “Joffe” podchodzi na odległość zaledwie jednej mili do 400-metrowej, pokrytej zielenią skały. Wszyscy na pokład! To właśnie legendarny Cabo de Hornos! Przez radio pozdrawiają nas pracownicy chilijskiej stacji brzegowej zlokalizowanej na krańcu Ameryki.

Z naszej codziennej okrętowej gazetki dowiedzieliśmy się, że zgodnie ze starym marynarskim obyczajem żeglarze, którzy “zaliczyli” Przylądek Horn mogą zawiesić w uchu złoty kolczyk. “Ponieważ przechodziliśmy obok Hornu lewą burtą przysługuje wam kolczyk do lewego ucha!” – żartuje kapitan. Świta, gdy następnego ranka zawijamy do małego portu w Ushuai. Jakże miła jest dla oka po pobycie w krainie wiecznego lodu zieleń na zboczach okolicznych gór! Adios Antartida!

“Kopiowanie i publikacja tego artykułu w jakiejkolwiek formie wymaga pisemnej zgody autora – www.kontynenty.net”


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u