Samotnie zimą rowerem przez Andy – Piotr Strzeżysz

Piotr Strzeżysz

Ceny (Chile):

1 zł – ok. 180 pesos chilenos

Noclegi zazwyczaj za około 5000-6000 pesos, choć trafiały się za 4000, śniadanie zazwyczaj wliczone w cenę, ale marne – bułki, marmolada, Nesca do picia

Bilet lotniczy z Santiago do Puerto Montt liniami 646-588 Aerolineas del Sur – 61 331 pesos chilenos

Bilet lotniczy z Punta Arenas do Santiago liniami Aerolineas del Sur – 125.831 pesos chilenos

Prom z Chiloe (Quellon) do Chaiten – 17300 pesos chilenos plus 6400 za rower

Bilet na bus z Puerto Natales do Parku Torres del Paine w obie strony – 5000 pesos chilenos

Wejście do parku Torres del Paine – 15000 pesos chilenos (w cenie biletu mapa)

Z Punta Arenas do kolonii pingwinów Seno Otway – 6000 pesos chilenos za autobus plus 5500 za wejście do parku

Jedzenie (wszystkie ceny w pesos chilenos):

646-588

Brzoskwinie 698, litr mleka 499, masło 250 g – 389, ser 250g – 1660, wędlina 200g – 1260, ciastka – 350 pesos chilenos

Samolot:

W lutym leciałem hiszpańskimi liniami Iberia za 3400 zł (przelot z Warszawy do Santiago de Chile przez Madryt)

W czerwcu leciałem liniami SwissAir za 4000 zł. Do tego osiemdziesiąt euro (w jedną stronę) za przewóz roweru, niezależnie od wagi jednośladu. SwissAir wymaga, aby rower był zapakowany w pudło.

Wizy i pozwolenia:

Aby wjechać do Chile, Argentyny lub Boliwii, obywatele Polski potrzebują jedynie ważny paszport. Wizę w formie stempelka i małego papierka (w przypadku Chile należy pamiętać, aby zachować go do chwili wyjazdu z kraju) dostaje się na granicy właściwie od ręki. Do Chile nie można wwozić artykułów pochodzenia zwierzęcego, ani świeżych owoców. Przy wjeździe od strony Boliwii pamiętać, aby wyjąć z bagażu liście koki, jeśli się takowych używało na polepszenie samopoczucia na boliwijskim Altiplano. W Boliwii są legalne. Należy też uważać na terenach przygranicznych pomiędzy Chile i Boliwią, ponieważ zdarza się, że tereny są zaminowane, o czym ostrzegają odpowiednie znaki. Do wymienionych powyżej krajów nie są wymagane żadne szczepienia.

Noclegi:

Nocowałem właściwie prawie cały czas w namiocie, a ze znalezieniem miejsca na rozbicie się raczej nie było problemu. Problem był z wodą, o myciu można przez kilka dni zapomnieć, kilka litrów zabieranego płynu zużywałem do picia, a nie mycia. W miasteczkach są miejsca, gdzie można znaleźć nocleg pod dachem, tak zwane hospedajes, ale i tak dobrze mieć ze sobą ciepły śpiwór. Spałem w bardzo różnych temperaturach. Od kilkunastu stopni na plusie w lutym do dwudziestu pięciu na minusie w sierpniu, np. w bazie pod Aucanquilcha, czy na salarze.

Jedzenie i woda:

W miasteczkach i wioskach są restauracje i sklepy, zawsze można też dostać lub kupić coś od tubylców. Zabieranie z Polski liofilizatów uważam za absurdalne, suchy prowiant na kilka dni można kupić w sklepie na miejscu, chyba, że komuś poprawi to samopoczucie i stworzy iluzję bycia na prawdziwej ‘ekspedycji’. Ameryka Południowa to nie Wenus, sklepy znajdziemy w najbardziej zapadłych dziurach. A nawet, jeśli będą zamknięte, to można liczyć na pomoc mieszkańców.

Dobrze mieć dodatkowy, ‘zapasowy’ litr wody, gdyby okazało się, że np. wioska na mapie istnieje tylko w wyobraźni jej twórców.

Jeśli chodzi o ceny, w Chile wahały się one na poziomie cen polskich, taniej było w Argentynie i zdecydowanie najtaniej w Boliwii. Nocleg pod dachem można tam było znaleźć już za równowartość kilku złotych, oczywiście bez żadnych wygód. W Chile i Argentynie w cenie noclegu jest zazwyczaj śniadanie, skromne, ale zawsze coś – bułka, marmolada, czasem kawa.

Podczas podróży żywiłem się właściwie tym, co w Polsce – chleb, sery, masło na śniadanie lub mleko z płatkami. Na obiad makarony, kasze, fasola itp. W miastach często jadałem w skromnych restauracjach, gdzie wybór dań był dość duży a ceny bardzo przystępne. Jako przekąskę można kupić hot doga, hamburgera, frytki lub sałatkę w przydrożnych barach, jeśli takowe się trafią, co oczywiście ma miejsce tylko przy uczęszczanych drogach. W Argentynie i Chile hot dogi nazywa się completos i podaje najczęściej z dodatkiem ugniecionej, zielonej papki z mango. W Boliwii do posiłku często dodawana jest zupa, gęsta i pożywna, np. z dodatkiem quinua, komosy ryżowej, której Boliwia jest największym producentem na świecie.

Jedzenie często kupowałem też na targach, nie zważając na idiotyczne przestrogi z niektórych anglojęzycznych przewodników, odnośnie braku higieny panującej na stoiskach ze straganami. Nie odbiegały one od standardów polskich wiejskich targowisk, ale mogę zrozumieć, że wrażliwe żołądki mogłyby pewnych specjałów nie tolerować. Wybór pozostawiam zdrowemu rozsądkowi, każdy wie, co mu szkodzi, a co nie, ale warto chyba poeksperymentować z potrawami innych krajów.

Sprzęt i przygotowanie do jazdy:

Rower ma być sprawny, przegląd generalny przed wyjazdem jest niezbędny. Miałem duże kłopoty z kupnem dętki z cienkim wentylem. Były dostępne jedynie w dużych miastach. Jeśli chodzi o narzędzia, to zabrałem standardowy zestaw, który zapewne różni się w zależności od osobistych preferencji. Jak ktoś wybiera się w Andy i w pustynne tereny, to raczej nie trzeba mu udzielać wskazówek, co należy zabrać. Nie miałem po drodze żadnych poważniejszych problemów z rowerem, poza zalepianiem dziur w obu dętkach.

Patagoński początek

Czasem marzenia się spełniają. Coyhaique. Kruczowłosa dziesięcioletnia Mila chyba nie do końca rozumie, co przed chwilą powiedziałem. – To prezent dla ciebie – powtarzam, pokazując palcem oparty o drzewo niebieski rower marki Oxford. Niewymuszony uśmiech dziecka wystarczył za odpowiedź. Zrozumiała.

Dwa tygodnie wcześniej rozpocząłem rowerową przejażdżkę po Chile, jadąc z Puerto Montt na południe, pedałując na trochę przymałym, pozbawionym przerzutek rowerze, kupionym za równowartość trzystu złotych. Przejechawszy wyspę Chiloe, wróciłem promem z Quellon na stały ląd, aby kontynuować jazdę trasą zwaną Carretera Austral, jedną z najbardziej malowniczych a zarazem wymagających i stanowiących duże wyzwanie dla rowerzystów dróg w Chile. W przeważającej części jest to jeszcze szutrówka, choć za kilka lat będzie zapewne na całej długości pokryta asfaltem.

Pokonując kolejne kilometry w upalne, wilgotne popołudnia, pchając rower na stromych podjazdach, żałowałem, że nie zabrałem własnego jednośladu. Z drugiej strony, patrząc na spotykane raz po raz grupki autostopowiczów, cieszyłem się, że mogę przemierzać Patagonię we własnym tempie, nie będąc skazanym na łaskę i wyrozumiałość z rzadka pojawiających się kierowców. Oczarowany krajobrazem i gościnnością mieszkańców, postanowiłem wrócić do Ameryki Południowej w wakacje, kiedy na półkuli południowej panuje zima, tym razem jednak już z własnym rowerem.

Moja wioska moim światem

Pierwsze tygodnie spędziłem w Argentynie, przejechawszy w zimowej scenerii tunel Los Libertadores. Za Uspallata skręciłem na północ, wybierając mało uczęszczane drogi, nocując w niewielkich, malowniczych wioskach z domami z cegły adobe, poznając ludzi, a może raczej mijając ich, poprzez przypadkowe spotkania, strzępy rozmów, podpatrzone codzienne czynności, jak choćby pieczenie chleba przez osiemdziesięcioletnią kobietę w przydomowym piecu.

– Pojadę do miasta, pieczywo sprzedam, buty nowe trzeba kupić – mówi – i jeszcze wystarczy na baterie do radia – dodaje, bo prądu na tym pustkowiu nie ma. Nigdzie nie była, najdalej w Salta, niecałe sto kilometrów stąd, ale nigdzie indziej pojechać by nie chciała.

– Po co? – odpowiada, kiedy pytam dlaczego. – Tu mam wszystko. Spokój, rodzinę, dom, zresztą, tengo miedo, boję się.

– A do Polski nie chciałaby pani?

– Do Polski? A piece do chleba macie?

– Nie mamy – odpowiadam. – No to senor widzi, po co ja tam miałabym jechać? Nawet pieców nie macie.

Zwiedziłem inwentarz, gdzie kurę (gallina) nazwałem ciastkiem (galleta) i dowiedziałem się, że oink, oink to świńskie chrum chrum po hiszpańsku.

– Jak wrócisz za tydzień, to spróbujesz boczku – powiedziała staruszka. – Y que te vaya bien, dobrej drogi – dorzuciła na pożegnanie.

Dobre rady i święty spokój

Za Calingasta, przez malowniczy wąwóz Quebrada de las Burras, dojeżdżam do słynnej drogi Ruta 40 i dalej kieruję się na północ, w stronę Boliwii. Przed Jachal zatrzymałem się na uzupełnienie kalorii z kupionymi w pobliskim sklepie parówkami i chlebem. Zatrzymuje się przy mnie jakiś dziadek

– Dokąd jedziesz? – pyta.

– Do Boliwii – odpowiadam. – Ooo, daleko, bardzo daleko. – Chwila milczenia. Zsiada z roweru, siada obok mnie.

– Pamiętaj, jak będziesz zmęczony, to pedałuj równomiernie i licz raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy i wtedy się nie zmęczysz. Raz dwa trzy ,raz dwa trzy. Pokażę ci. – I oddalił się na swoim rozsypującym się już rowerze. Zgadzam się, myślę. Należy zrezygnować z przestrzeni fizycznych i zamieszkać w przestrzeni wyobraźni. Raz dwa trzy, raz dwa trzy.

Za Jachal nocuję w małej wiosce Cienaga, gdzie zatrzymuję się przy nieczynnym w zimę campingu. Okazuje się, że opiekuje się nim mieszkająca w pobliżu rodzina. Pełen luksus – był i kibelek i stoliki i dobre miejsce na rozbicie namiotu i nawet ciepła woda mogłaby być, gdyby tylko senor sobie życzył. Senor jednakże chciał tylko trochę świętego spokoju i odrobiny wody do makaronu. Jednego i drugiego dostał w nadmiarze. Tubylcy nie tylko nie wyrazili wieczorem żadnego zainteresowania moją osobą, ale schowali się na dobre w swoim domku z adobe i zobaczyłem ich dopiero następnego dnia po wschodzie słońca. Cóż za miła odmiana po pedałowaniu po Azji.

– To ile mam zapłacić za nocleg? – pytam następnego dnia. – Ile senor da, ile chce zostawić, tyle będzie dobrze.

Czarne błogosławieństwo na zimne noce

Przed Guandacol zatrzymał mnie patrol policyjny. Potrzebne papiery na rower.

– Jakie papiery?? – pytam przerażony.

– Noo, numer rejestracyjny i jakieś dokumenty – dowiaduję się od postawnego policjanta. Jakoś dogadaliśmy się odnośnie moich danych personalnych, ale pan ciągle upierał się, aby mu podać numer rejestracyjny roweru.

– 666 – mówię i widzę, że policjant skrupulatnie wpisuje markę roweru z ramy, dodając obok 666. – Y que te vaya bien – dorzucił, jak wsiadałem na rower. No to teraz już żadne złe duchy i przeciwności losu mi niestraszne, pomyślałem. Miałem czarne błogosławieństwo na drogę.

Za Cafayate droga odbiła lekko na zachód i po strasznych wybojach jechałem w stronę przełęczy Abra del Acay, leżącej na wysokości 4895 m.n.p.m. Nie byłem jeszcze dobrze zaaklimatyzowany i wjazd na przełęcz był niebywale wyczerpujący, również ze względu na przeszywający mróz. Zanocowałem bardzo blisko samej przełęczy i nad ranem temperatura w namiocie spadła do minus siedemnastu stopni. Zapomniałem włożyć butelkę z wodą do śpiwora, więc rano na śniadanie miałem płatki i mleko w proszku ze śliną.

Wyśpiewana droga do Chile

W San Antonio de Los Cobres zatrzymuję się w najtańszym w miasteczku hospedaje, w pokoju bez okien, ale z wygodnym łóżkiem, przykrytym siedmioma kocami. Do wieczora grzeję się w pieleszach. Rano idę na zakupy, aby zrobić zapasy na kilkudniową przeprawę do San Pedro de Atacama. Wszystkie sklepy pozamykane, a jest już po dziewiątej. Stoję, przytupuję z zimna – nikogo na ulicach. O, wreszcie zbliża się jakaś pani, zapytam.

– Nie wie pani, o której sklepy otwierają? – zagaduję – Ooo, dzisiaj mucho frio, bardzo zimno – odpowiada. – Później otworzą, jak się cieplej zrobi – dodaje.

– A skąd jesteś? – pyta. – Z Polski. – Ojej, jak daleko. A po co przyjechałeś do San Antonio? – Bo to po drodze do Chile, a teraz wracam do Chile. – Do Chile? – dziwi się – to strasznie daleko. A jak ty tam chcesz dojechać, samochodem? – Nie, rowerem. – O, to może czapkę chcesz kupić albo rękawiczki? – i szybko sięga do torby, wyciągając kilka par. – Nie, mam już czapkę i rękawiczki. – To może szalik? – Nie, też mam. – Aaa, to na razie – i odwróciwszy się na pięcie, poszła w swoją stronę. Sklepy otworzyli dopiero po jedenastej.

Za San Antonio de Los Cobres odbijam na zachód i wracam do Chile przez przełęcz Sico. Droga była potwornie ciężka – stromo pod górkę, do tego silny, porywisty wiatr zachodni, momentami uniemożliwiający jakąkolwiek jazdę. Przeszywające zimno. Piasek wciskający się dosłownie wszędzie. Pchanie roweru, przerwa na złapanie oddechu, czasem jazda z prędkością dochodzącą w porywach do dziesięciu kilometrów na godzinę.

W muzeum w San Pedro de Atacama oglądam film o Indianach Shipibo i ich geometrycznych wzorach, wyszywanych na tkaninach, które potem można wyśpiewać. Już podczas wyszywania układa się do nich melodię. Pomyślałem, że chciałbym, aby moja droga ułożyła się w taki wzór, kiedy jadę, który można potem nie tyle wyśpiewać, ile… opowiedzieć, poprzez słowa i zdjęcia.

Z ciastkami na szczyt

Tydzień później jestem w przygranicznej dziurze zabitej torami, czyli w Ollague, gdzie próbuję wjechać na wulkan Aucanquilcha. Na szczęście przyjechałem tam z zapasami, bo okazało się, że dwa sklepy w miasteczku są zamknięte i szanse na zrobienie zakupów właściwie żadne. Nocowałem w hospedaje „Brin Bran”, prowadzonym przez przygłuchego dziadka – El Veterano i jego niedowidzącą żonę. W cenie noclegu wliczone śniadanie. Przychodzę z rana z pustym brzuchem, licząc na ciepły, w miarę obfity posiłek. Niestety, tylko jedna bułka.

– Czy mógłbym kupić więcej chleba?

– Ile? – pyta El Veterano – Dwa, trzy?

– Osiem – odpowiadam, gdyż zamierzałem resztę zabrać na drogę.

– Osiem! – Wykrzykuje pan i marszczy brwi. Wychodzi na zaplecze, skąd dobiegają mnie strzępy konwersacji. – Chłopak chce osiem chlebów! – krzyczy do żony staruszek. Nie dosłyszałem, co odpowiedziała małżonka, ale pan wrócił za chwilę i mówi, że nie ma chlebów, ale są ciastka. – No dobrze, wezmę dziesięć paczek – odpowiadam zrezygnowany.

W ramach klimatyzacji wchodzę na wulkan Ollague, by następnego dnia zacząć podjazd na Aucanquilcha. Do picia i gotowania zabrałem dziewięć litrów wody – na trzy dni. Na mycie i pranie już chyba nie wystarczy, pomyślałem. Pierwszy nocleg po opuszczeniu Ollague spędziłem na wysokości 4800 m.n.p.m. Do tzw. Campamento, znajdującego się na wysokości 5340 m.n.p.m., dotarłem drugiego dnia w południe. Późnym popołudniem ‘wjechałem’ jeszcze po bardzo piaszczystej drodze na wysokość 5700 m.n.p.m. Zostawiłem tam rower z kilkoma niezbędnymi rzeczami i zszedłem na nocleg do namiotu. Rankiem temperatura minus dwadzieścia stopni. Tym razem wodę trzymałem już w śpiworze, więc miałem na czym ugotować płatki na mleku i kakao. Oddychało się bardzo ciężko, nie było mowy o szybszym marszu, powolne, miarowe kroki i długie przerwy na wyrównanie oddechu. Po godzinie doszedłem do miejsca, gdzie zostawiłem rower i dalej kontynuowałem ‘jazdę’, a raczej pchanie, gdyż droga była tak zapiaszczona, że zupełnie wykluczała pedałowanie.

Po kilku godzinach marszu dalszy spacer z rowerem stał się na tyle niebezpieczny, że porzuciłem myśl o wniesieniu go na wierzchołek. Zjechałem do Ollague jeszcze tego samego dnia, by dowiedzieć się w hospedaje, że droga na szczyt prowadziła z drugiej strony, niż ta, którą podjeżdżałem. Niewypowiedziany żal, smutek, złość, niemoc, wielkie rozczarowanie. Po kilku godzinach rozpamiętywania, co by było gdyby… i tak dalej, postanowiłem, że wracam na górę.

Bez roweru nie wchodzę

Z nowym zapasem ciastek i wody ruszam przed południem na szczyt, z ogromną determinacją i wolą walki. Ponieważ byłem już dobrze zaaklimatyzowany, postanowiłem pokonać prawie dwa kilometry przewyższenia w jeden dzień i rozbić obóz w Campamento. Docieram tam późnym wieczorem i decyduję się jeszcze na spacer w stronę szczytu. W zupełnych już ciemnościach, pod nieprawdopodobnie gęsto rozgwieżdżonym niebem, wnoszę rower na 5700 m.n.p.m., by wrócić po niego następnego dnia.

Po kilku godzinach wyczerpującego marszu droga się urwała i musiałem rower nieść na plecach. Ostatnie sto metrów dzielące mnie od szczytu wypełniło rumowisko skalne, po którym nie miałem już sił i ochoty ciągnąć ze sobą roweru. Znajdowałem się na 6070 m.n.p.m. Przyszło mi do głowy, że cały ten wysiłek jest zupełnie bez sensu i kiedy wyobraziłem sobie, że ktoś z boku stoi i przygląda mi się, jak po kamieniach wchodzę na szczyt z rowerem na plecach, zacząłem się głośno śmiać a cały ten pomysł wniesienia jednośladu na wierzchołek wydał mi się idiotyczny. Z perspektywy ciepłego pokoju i wygodnego fotela, w którym teraz siedzę, widzę to inaczej i oczywiście żałuję, że nie wszedłem tych ostatnich stu metrów, ale wtedy miałem już dosyć i, obraziwszy się na górę, że urwała mi drogę na szczyt, abym mógł tam spokojnie wejść z rowerem, zupełnie zrezygnowałem z wchodzenia. Z rowerem się nie da, to w ogóle nie wchodzę, pomyślałem.

Podróż solą ziemi, rower solą życia

Za Ollague zmieniam kierunek jazdy i pchany przez zachodnie wiatry po boliwijskich wybojach, dojeżdżam po trzech dniach do Uyuni. Kilka dni odpoczynku przed czekającymi mnie pustymi, białymi przestrzeniami salarów – słonych jezior, po których zimą można bezpiecznie przejechać, z nieodpartym wrażeniem bycia na lodowej pustyni. Biało dookoła, gdzieś na horyzoncie majaczą zamglone szczyty. Zimno, wiatr, zmęczenie, krótki oddech, wszystko to nieistotne, przestaje być ważne. Odpoczynek w namiocie i ciepłym, puchowym śpiworze. Bezruch, jak co wieczór, kiedy już zajmie swoje miejsce cisza. Pustka wokół, pełnia we mnie. Szczęścia.

W wiosce Coipasa nie ma restauracji ani baru, ale pani ze sklepu, który otworzyła tylko dla mnie, może coś ugotować, jeśli chcę. Zadowoliłem się konserwą i chlebem. Rozsiadłem się na niedużym placyku, gdzie przysiadł się do mnie postawny, barczysty mężczyzna.

– A po ile w Polsce kilo soli? – Dwa dolary, mówię. – Dwa dolary!! Jadę! Daleko do tej Polski? Załaduję ciężarówkę solą i wrócę bogaty! Tutaj całe jeziora soli, po horyzont!

W Sabaya dzień przerwy. Stamtąd kilka dni do Tambo Quemado. Pani ze straganu domaga się, abym zapłacił jej za zdjęcia, które robię budynkom.

– Ale przecież pani nie fotografuję – mówię.

– Ale ja tam mieszkam i trzeba zapłacić! – ona na to.

Cwana jest. Mówi, że potem sprzedam te zdjęcia i zarobię, bo mam dobry, duży aparat. Forsy nie dostała, ale zrobiłem na jej straganie duże zakupy i jakoś dogadaliśmy się, choć nie wyglądała na w pełni usatysfakcjonowaną.

Z Boliwii przez przełęcz Tambo Quemado wracam do Chile. Dziewięć tygodni w podróży, prawie cztery tysiące przejechanych kilometrów, setki spotkań, milion wrażeń. ‘Prawdziwie odkrywcza podróż nie polega na poszukiwaniu nowych pejzaży, lecz na otwieraniu oczu na nowo’ pisze M. Proust. Czekam na następną podróż. Gdzieś przeczytałem, że podróżowanie to ciężka choroba. Mam nadzieję, że nieuleczalna.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u