Brazylia, Paragwaj, Chile, Boliwia, Argentyna 2007 – Jarosław Kociel, Ewa Flak

Jarosław Kociel, Ewa Flak

 

Termin: 25 styczeń – 07 marca 2007r. –  42 dni.

Uczestnicy: 3 osoby –  Ewa, Jarek, Grzesiek – przez 3 tygodnie, potem 2 osoby.

Trasa lotnicza: Katowice – Paryż, Paryż C4090-450 – Sao Paulo (Air France), Buenos Aires – Sao Paulo, Sao Paulo – Monachium – Kraków (Lufthansa)

5 lotów – 3477zł kupiony na lotnisku w Pyrzowicach w Lufthansie 14 dni przed wylotem

Trasa lądowa: Bytom – Katowice – Paryż, Sao Paulo – Rio de Janeiro – Sao Paulo – Kurytyba – Villa Velha – Foz de Iguasu ( Brazylia ), Puerto Iguasu ( Argentyna), Ciutad del Ester – Asuncion ( Paragwaj ), Iquique – San Pedro de Atacama (Chile), Uyuni ( Boliwia ), San Pedro – Calami – Valparaiso – Santiago  – Villarica – Pucon (Chile), San Carlos de Bariloche – El Calafate (Argentyna ), Puerto Natales – Punta Arenas – Porwenir (Chile), El Calafate –  Buenos Aires (Argentyna ), Montevideo (Urugwaj), Buenos Aires – Sao Paulo – Monachium – Kraków – Bytom

Pełny koszt podróży na osobę: 9.000zł ( łącznie z pamiątkami )

Kursy walut: 1USD = 2,12 Reala Brazylijskiego, 544 Peso Chilijskie, 3,05 Peso Argentyńskie, 7,91 Boliwianów Boliwijskich, 5.100 Guarani Paragwajskie, 25,20 Peso Urugwajskie

Czas: – 3 godz. Brazylia, – 4 godz. Argentyna, – 5 godz. Boliwia, – 5 godz. Chile, – 4 godz. Paragwaj, – 3 godz. Urugwaj ( w stosunku do czasu w Polsce )

Bezpieczeństwo: w dużych miastach czuliśmy się jak kury w stadzie lisów.

Wizy: bezpłatne na granicach poszczególnych państw do 3 miesięcy pobytu.

Język: W głównych centrach turystycznych bez problemu można się porozumieć                       po angielsku oraz przydaje się podstawa hiszpańskiego i portugalskiego polecamy szybką naukę liczenia, bo oszustwa to normalność.

070-336

Mapy: World Cart 1: 4mil, Südamerika Süd oraz Pascal „ Ameryka Południowa”, przydatne również są ksero z „Przez świat” z opisami Ameryki Płd.

Kuchnia: podstawą wyżywienia jest mięso tj. w Brazylii  i Argentynie dominuje wołowina                  z grilla, Chile to przede wszystkim kurczak z frytkami i owoce morza. W Paragwaju                             i Urugwaju potrawy z grilla i warzywa, w Boliwii mieliśmy jedzenie zapewnione przez biuro podróży, ale skromne i monotonne. Pierwszy raz mogliśmy spróbować mięsa lamy. Owoce  są dostępne, ale w niektórych krajach drogie.

Pogoda: W strefie podzwrotnikowej jest gorąco i parno, w wyższych partiach Andów,                     na południu kontynentu jest chłodne, więc trzeba mieć ciepłą odzież.

 

OPIS PODRÓŻY

25.01.2007r. – czwartek

Planowany odlot mamy z krakowskich Balic. Po przyjeździe na lotnisko dowiedzieliśmy się, że loty do Monachium są odwołane ze względu na śnieżyce. Obsługa LOT-u przebukowała nam loty na popłudnie, ale z Pyrzowic do Paryża a stamtąd do Sao Paulo.W związku z tym odwieziono nas taksówką Lufthansy do Bytomia, gdzie spokojnie odespaliśmy zarwaną noc                i wróciliśmy do Pyrzowic. Tu się okazało, że loty do Paryża także zostały odwołane,                       w związku z tym Air France zapewnił nam hotel w okolicy lotniska, gdzie nocleg kosztował ok. 180 zł. Był to jak się okazało najdroższy nocleg podczas całej naszej 42 dniowej wycieczki.

26.01.2007r. – piątek

O 7.20 mieliśmy odlot do Paryża. Po przyjeździe na lotnisko okazało się, że samolot już ma opóźnienie. Obawialiśmy się, że powtórzy się historia z dnia poprzedniego. Po wylądowaniu w Paryżu zostaliśmy szybko przewiezieni do odpowiedniego terminalu, skąd mieliśmy lecieć do Sao Paulo. Ok. 19.30 byliśmy na miejscu. Tu dzięki uprzejmości pewnego Polaka, który pracuje w Brazylii na statkach zajmujących się transportem ropy naftowej, zostaliśmy podwiezieni do Terminalu Tiete. Autobus do Rio de Janeiro mieliśmy o 22.20 za 52 Reala             do tego kupon na jedzenie w barze. Pieniądze najlepiej wymienić na lotnisku dopiero w trzecim kantorze ze względu na lepszy kurs.

27.01.2007r. – sobota

Około 4.00 byliśmy w Rio. Tu poczekaliśmy do 6.00 rano i ruszyliśmy do dzielnicy Copacabana. Autobusy miejskie w zależności od tego czy mają klimatyzację czy nie, kosztuje od 2 Reala do 2,20 Reala. Dojechaliśmy do hotelu Santa Clara (Rua Decio Vilares 316, 20$/os. i odnaleźliśmy Grześka – naszego kompana  podróży. W hotelu, gdzie spał nie było dla nas miejsca, więc zarezerwowaliśmy hotel na drugiej ulicy za 150Real za pokój/dzień.                          W dzielnicach Copacabana, Ipanema, Gloria i Flamengo znajdują się najtańsze hotele. Następnie udaliśmy się na miasto. Zwiedzanie szło nam opornie, ponieważ byliśmy zmęczeni po podróży, do tego dochodziła zmiana czasu i zmiana klimatu. Wykąpaliśmy się w oceanie przy słynnej plaży Copacabana, a potem pojechaliśmy do zabytkowej dzielnicy Santa Teresa, gdzie jeżdżą stare, żółte tramwaje. Potem wróciliśmy do centrum, aby zjeść obiad u „Chińczyka”. Za talerz ryżu, frytek, mięsa i sałatki trzeba było zapłacić 4,60 Reala do tego szklanka super soku za 3 Reala. Piwo kosztowało 2,20Reali.

28.01.2007r. – niedziela

Kolejny dzień zaczęliśmy od zwiedzania Corcovado, czyli słynnego pomnika Chrystusa górującego nad miastem. Jest to żelazny punkt zwiedzania Rio. Bilet na kolejkę jadącą                   w dwie strony i wstęp kosztował 36 Reali/os. Można obejrzeć z góry całą panoramę Rio. Potem przejechaliśmy autobusem miejskim do dzielnicy Ipanema, gdzie odbywał się niedzielny pchli targ przy Praca General Ostrio ( w niedz. od 9.00 – 18.00). Grupy artystów, hippisów i innych ludzi sprzedawali swoje wyroby min. koraliki, odzież, obrazy. Następnie pojechaliśmy na Głowę Cukru. Tu kupiliśmy bilety za 35Reali/os. Ceny nas zaskakiwały, nic się nie zgadzało z cenami przedstawionym w przewodnikach i opisach podróży. Podejrzewaliśmy, że spowodowane to było zbliżającym się karnawałem. Na Głowę Cukru ( 396m n.p.m) wjeżdża się kolejką linową. Najpierw na pierwsze wzgórze, potem na drugie. Po zjechaniu na dół przesiedliśmy się do autobusów miejskich, aby dostać się na Sambodrom. Tu odbywały się próby przed karnawałem. My widzieliśmy tylko próby, ale muzyka, 80tys. ludzi, światła i tańce robią duże wrażenie i postanowiliśmy, że jeszcze tu wrócimy. Podczas drogi powrotnej zastała nas wieczorna ulewa.

29.01.2007r – poniedziałek

Pojechaliśmy na 95 tys.stadion piłkarski Maracana, wstęp kosztuje 20 Reali/os. Jest to także znaczący punkt programu szczególnie dla fanów futbolu. W tym miejscu grały największe sławy piłki nożnej. Podczas zwiedzania można zajrzeć do muzeum przy stadionie. Na stadion najlepiej dojechać metrem. Trasa przebiega obok favelas, które górują nad miastem. Po obejrzeniu stadionu wróciliśmy na Ipanemę, tu trochę pospacerowaliśmy i wróciliśmy do hotelu po bagaż. Niedaleko hotelu mieliśmy stację metra i przemieściliśmy się na dworzec autobusowy (Radoviaria), gdzie kupiliśmy bilety do Sao Paulo za 57 Real/os. na godz.22.20

W Rio najlepiej  pytać się ludzi, jak dojechać w dane miejsce, każdy służy pomocą. Poza tym                     na autobusach są nazwy kierunków np. Ipanema, Copacabana itd. Bilet kupuje się u kierowcy.

Oprócz chęci zobaczenia Rio de Janeiro, musieliśmy zostać w nim dłuższy czas. Potrzeba wynikła z tego, że bagaż główny naszego kolegi nie dotarł do Rio. Czekaliśmy więc                        na jakąkolwiek informację z lotniska lub na dostarczenie bagażu do hotelu. Po trzech dniach okazało się, że bagaż dojechał….ale do Warszawy, a potem do domu Grzegorza. Agencja Air France poinformowała w e-mail, że Grzegorz ma sobie dokupić za 100 Euro niezbędne dla niego rzeczy min. odzież, torbę, kosmetyki, itd. Na wszystko miał zbierać rachunki, aby potem dochodzić swoich praw po powrocie do Polski. Tak więc Grzegorz z jedna koszulką                           i jeansami oraz plecaczkiem podręcznym wyruszył na miesięczny tramping po Ameryce Płd!!!

30.01.2007r. – wtorek

O 4.30 byliśmy w Sao Paulo. Tu kupiliśmy bilet do Kurytyby na 6.00. Bilet kosztował 49,50Reala/os. O 12.00 byliśmy w Kurytybie. Na tutejszym dworcu rozejrzeliśmy się                     za biletami do Ponta Grossa i Foz de Iguasu. Najpierw straciliśmy 1h na szukanie kantoru. Jedyny jaki znaleźliśmy był w centrum Kurytyby w hipermarkecie Italia Shop. Kurs wynosił 1dol.= 2,12 Real.Potem kupiliśmy bilety do Ponta Grossa za 16,31Reala/os, a do Foz de Iguasu za 91,90 Reala/os. Po znalezieniu hotelu Maya za 20Reala/os ( na przeciwko dworca autobusowego) ruszyliśmy do ogrodu botanicznego, założonego przez Polaka ( więcej w przewodniku). Miejsce podobne do Warszawskich Łazienek.. Po powrocie do centrum poszliśmy na stary dworzec kolejowy, potem wróciliśmy na targ, gdzie ceny znów nas załamały, bo ananas kosztował 5Reali. Warto przejść się po malutkich sklepikach, gdzie można kupić owoce za niższą cenę. Autobusy miejskie w Kurytybie kosztowały 1,80 Reala za przejazd.

31.01.2007r. – środa

O 8.15 pojechaliśmy do Villa Velha ( wejście 8.00 – 16.00). Jest to miejsce, gdzie występują formy skalne podobne do polskich Błędnych Skał. Myśleliśmy, że wejście jest darmowe. Jednak po paru metrach podjechał po nas busik i zabrał do kasy. Akceptowane są legitymacje studenckie, więc kupiliśmy bilety zniżkowe za 6Real/os. Potem przewieziono nas na pierwszą część wycieczki. Obeszliśmy pierwszą część skał, potem przejechaliśmy do miejsca, gdzie występują studnie i jeziora. O tych urokliwych miejscach trzeba sobie doczytać, ponieważ przewodnicy nie mówią po angielsku, tylko po portugalsku. Drogę powrotną do Kurytyby pokonaliśmy stopem. Następnie chcieliśmy kupić muzykę z rytmami samby i karnawału, ale takie utwory nie są dostępne w sklepach muzycznych. Wieczorem zjedliśmy pyszny obiad za 5,50 Reala/os. Było to coś w rodzaju bufetu, gdzie nakłada siędo woli, a do tego dosmażane jest mięso, według uznania. W takich miejscach polecamy jeść, bo po pierwsze widać co się je i z góry wiadomo za jaką cenę. Po powrocie do hotelu, bierzemy szybkie prysznice i ruszamy na dworzec, aby jechać do Foz de Iguasu. Autobus odjeżdżał o godz.21.00.

01.02.2007r – czwartek

O 6.00 rano byliśmy na miejscu. Tu na dworcu załatwiliśmy hotel Village ( Village Foz Rua Taroba 785 Centro)za 30Reali/os. ( śniadanie, 1h internetu w cenie). Nie ma trudności                  ze znalezieniem hotelu, bo na dworcu już od rana są naganiacze. Oferują różne opcje przejazdów do wodospadów. Są w stanie załatwić część argentyńska i brazylijską. Do tego oferują różnego rodzaju atrakcje turystyczne. Po zakwaterowaniu, ruszyliśmy autobusem miejskim do wodospadów Foz De Iguasu.. Autobusy lokalne kosztują ok.2 Reali. Wstęp kosztował nas 20 Reali/os. Bilet obejmował przejazd autobusem po parku, który zabierał na końcowych odcinkach wszystkich turystów, jeśli chcieli wrócić z powrotem. Widok wodospadów jest zapierający. Prawdą jest, że dobrze zaopatrzyć się w woreczki foliowe na aparaty fotograficzne. W zależności od natężenia wiatru bryza niesiona z nad wody moczy wszystkich. Dodatkową atrakcją są oswojone oposy, które zachowują się jak pieski, domagając się pieszczot od turystów. Po wyjściu z parku można wejść do parku ptaków, gdzie znajduje się wiele gatunków papug, tukanów i innych egzotycznych ptaszków. My mieliśmy upust  na bilety, bo wzięliśmy specjalne karteczki rabatowe z hotelu. Bilet do parku kosztował 22 Reale/3 os (ok.2 godzin zwiedzania). Tak zorganizowana wycieczka jest o wiele tańsza niż oferowana przez hotele lub agencje. Trzeba się tylko zapytać w punkcie informacji turystycznej na dworcu autobusowym, które busiki jeżdżą do Iguasu. Po powrocie do miasta poszukaliśmy polecanej przez przewodnik restauracji Tropicana (adres w przewodniku), gdzie obiad kosztował 10 Reali/os.

02.02.2007r – piątek

Wszyscy znajomi opowiadali, ze strona argentyńska jest piękniejsza od brazylijskiej, ale my zostawiamy ocenę każdemu indywidualnie. Wycieczka na drugą stronę była tańsza niż oferowana przez hotel. Tam proponowali nam 30Reali/os. a my zrobiliśmy tą trasę tak: autobus z dworca za 4 Reale do granicy z Argentyną, potem3 pesos w Argentynie w jedną stronę, wstęp do parku za 30 Pesos. Kierowcy autobusów wiedzą gdzie się zatrzymywać, pokazują przystanki powrotne, pomagają w formalnościach granicznych. Poza tym to jedyna droga, więc można się dostać stopem lub innymi busikami. Trzeba się dopytywać. Widok jest z całkiem innej perspektywy niż po stronie brazylijskiej. Po powrocie na stronę brazylijską spakowaliśmy się i po raz kolejny poszliśmy na dworzec, aby złapać busik do Paragwaju. Z Foz de Iguasu trzeba jechać busem do Ciudad del Este. Bilet kosztuje 2 – 3Reali. Przejeżdża się przez punkt kontrolny. Celnicy wbijają pieczątki, trzeba wypełniać kartki imigracyjne. Zdziwiło nas trochę, że bus nie zatrzymał się na granicy z Brazylią, ale stwierdziliśmy, że pewnie tak ma być skoro żołnierz paragwajski nas nie cofnął po pieczątki brazylijskie. Po przejściu przez granicę zabrano nam bilety autobusowe i wydano specjalne kuponiki. Po odprawie trzeba było złapać kolejny busik do Ciudad del Este i na tym kuponie dojechać do terminala autobusowego. Po przyjeździe na terminal okazało się, ze jest kilku przewoźników do Asuncion. Trzeba przejść po kilku i porównać ceny. Oczywiście wysokość biletu zależy od komfortu jazdy. My wzięliśmy za 30 tys.Guarani/os, ale autobus zanim wyjechał na trasę zebrał „wszystkie kury i kaczki” po drodze. Trwało to niemiłosiernie długo a autobus był naładowany maksymalnie. Planowany odjazd był o 18.30, jechaliśmy ok. 7 godzin.

03.02.2007r – sobota

O 1.30 byliśmy  w Asuncion – stolicy Paragwaju. Zakwaterowaliśmy się niedaleko terminalu w hotelu polecanym przez Pascala „Family Yasy” Avenida Fnolo de la Mora 2390 za 21 dol/3os. Poszliśmy zjeść późną kolację. Znaleźliśmy knajpkę, gdzie kupiliśmy kurczaka                 z bułkami i piwo. Rano pojechaliśmy do centrum. Po drodze weszliśmy na dworzec, aby zapytać o połączenia z San Pedro de Atacama. Dowiedzieliśmy się, że bilet kosztuje 110dol. Postanowiliśmy poczekać i pojechaliśmy do centrum. Towarzyszył nam potworny upał, ok.46C.Wlekliśmy się po ulicach miasta, zobaczyliśmy targ indiański, gdzie oprócz Indian można spotkać hipisów, punków i fanów ciężkiego metalu. Poczęstowano nas yerba mate. Zakupiliśmy u nich 3 torby za 30tys. Guarani = 6 dol.,potem zaprowadzono nas                           do człowieka, który miał sklepik z wyrobami indiańskimi. Tam kupiliśmy super maskę                   za 45tys.G. Zwiedzanie miasta ogranicza się często do 3 głównych  placów, atrakcją są także dzielnice nędzy zwane viviendas temporarias. Spotkaliśmy ludzi, którzy znali polskie kapele punkowe Dezerter, Post Regiment. Zadowoleni pojechaliśmy na stadion Olimpia Asuncion               i wróciliśmy na terminal autobusowy. Tu zakupiliśmy bilety do Iquiqe za 100dol/os. po długim targowaniu i okazaniu legitymacji  ISIC. Następnie zmieniliśmy hotel na znacznie lepszy za 105G. ( ze śniadaniem). W obrębie terminala autobusowego znajduje się dużo hoteli                 o niskiej kategorii. Dla osób nie wymagających, którzy są tu przejazdem są wystarczające.            W obrębie kilku ulic znajdują się kluby nocne dla panów, kasyno, knajpy, gdzie można potańczyć. Asuncion to dosyć przyjemne miasto, które można potraktować jako przystanek przed wjazdem na Atacamę.

04.02.2007r. – niedziela

Okazało się, że na tą trasę wysyłane są dwa autobusy. Spodziewaliśmy się super wyposażonego autobusu jak z folderu, a tu podstawiono zwykłe pojazdy, których świetność już dawno minęła. Podróż przebiegała w miarę sprawnie. Raz gnaliśmy, aby potem stać kilkanaście minut, bo tachometry musiały się zgadzać. Podano nam obiadek, kolację. Obsługa podobna do samolotowej. Czas urozmaicano nam puszczaniem filmów. Po drodze mieliśmy kilka postojów min. na granicach. Odprawy przebiegały sprawnie dzięki pomocy pilotów. Problem pieczątek brazylijskich przynajmniej na razie nam odszedł w dal.

05.02.2007r. – poniedziałek

W końcu dojechaliśmy do Iquiqe. Po 37 godzinach i 2115km podróży byliśmy na miejscu. Jest to miasto portowe położone nad Oceanem Spokojnym. Wzgórze oddziela je od Pustyni Atacama. Zakwaterowaliśmy się w hotelu „Profesore”(Ramirez 839) polecanym przez Pascala za 10dol./os.za 2 noce. Całkiem przyjemne miejsce. Trzeba zaznaczyć, że w Chile jeżdżą autobusy z siedzeniami typu semi cama i cama. Polega to na tym, że semi rozkłada się prawie jak fotel dentystyczny, a cama to takie małe łóżko. Trzeba tylko więcej zapłacić. Podróż semi jest wygodna i dla nas wystarczająca.

06.02.2007r. – wtorek

Po małym rekonesansie wzięliśmy taksówkę za 40.000PC i pojechaliśmy oglądać                       El Gigante i  naskalne rysunki ( podobne do Nasca w Peru,  są o wiele mniejsze, ale wyraźniejsze ). Nazywa się to Cerro Pintados. Potem pojechaliśmy do miasteczka Humberstone, wstęp kosztował 500PC/os.(dla studentów) Jest to stare miasto gdzie wydobywano saletrę i siarkę. Po powrocie do Iquiqe podjechaliśmy do strefy wolnocłowej, którą tutaj nazywają zona franca. Tutaj Grzegorz zaopatrzył się w niezbędne rzeczy do dalszej podróży. Na nas to miejsce nie wywarło tak dużego wrażenia, bo przypomina to hipermarket. Jednak dla przemytników  z Paragwaju jest to taki raj jak dla Polaków wiele lat temu Wiedeń lub Berlin. Po powrocie  do centrum poszliśmy zjeść kurczaka, frytki. Był to jak się później okazało zestaw podstawowy naszego wyżywienia w Chile w zależności od rejonu w granicach 1500PC. Po powrocie do miasta udaliśmy się na terminal, aby kupić bilety do Calamy i San Pedro de Atacama po 12.400PC/os.

07.02.2007r. – środa

Dzisiaj odpoczywamy. Poszliśmy na plażę, ponieważ do wyjazdu mamy cały dzień. Autobus do Calamy będzie dopiero o godz. 23.58, kosztował 10.800 Peso/os. Jarek wykąpał się           w oceanie a potem poszliśmy na spacer po mieście. Po drodze zauważyliśmy, ze mimo zachmurzonego nieba bardzo spiekło nas słońce. Dlatego radzimy, aby wszędzie używać kremów z filtrem. Nie ma problemu z zakupem kremów na miejscu. W czasie przechadzki po mieście skosztowaliśmy słynnych empanad z owocami morza i tradycyjnie kurczaka z frytkami. Miła właścicielka hotelu pozwoliła zostać nam do wieczora, skorzystać z pryszniców i zjeść kolację. Iquiqe oferuje wiele atrakcji min. lot parolotniami nad miastem za 50dol./os. Ponadto podczas spacerów można obserwować zabawy fok, karmionych przez rybaków.

08.02.2007r. – czwartek

Rano byliśmy w Calamie. Bilet do San Pedro de Atacama kosztował 1440Peso/os. i odjeżdżał o 8.00 rano. Podróż trwała ok.. 1,5 h. Na miejscu panował potworny upał, do tego wysokoścć 2440m n.p.m powodowała, że ciężko było się poruszać w miarę normalnie. Szukając hotelu, staraliśmy się zapoznać także z ofertami przewozów do Boliwii. Znaleźliśmy hotel „Pachamama” za 6000P/os z dostępem do kuchni i internetu. Następnie wykupiliśmy 4 dniową wycieczkę do Boliwii za 100 dol./os. w  agencji „Colque Tours”. Po śniadaniu poszliśmy wykupić na godz. 17.00 wycieczkę do Doliny Księżycowej i związanych z nią atrakcji, kosztowało nas to po 12.000Peso/os. Agencje specjalizują się w organizowaniu wycieczek dla grup zorganizowanych jak i indywidualnych turystów. Istnieje możliwość obejrzenia prospektów, aby mieć jakiekolwiek pojęcie o proponowanych atrakcjach. Ponadto proponujemy przejść się po kilku agencjach, bo różnice cenowe są niewielkie, ale zawsze można potargować się o rabat. Poza tym wszystkie wycieczki ruszają  o tej samej godzinie i mają te same punkty w programie, czyli Dolina Księżycowa, Dolina Śmierci, forteca inkasa.

09.02.207r. –  piątek

O 7.45 ruszyliśmy do Boliwii. Opłata na przejściu granicznym kosztowała 2 dol./os. ceny podajemy czasami w dolarach, ponieważ jeśli nie ma możliwości wymiany waluty płacimy            w dolarach. Ponadto daje to lepszy obraz kosztów. Opłata za wjazd do parku wynosiła 30 Boliwiano. Punkt graniczny znajduje się na środku drogi, tam celnicy przyjmują każdego turystę i każą wypełniać kartki imigracyjne. W ogóle z tymi kartkami imigracyjnymi to oni mają dużo roboty. Za każdym razem wjeżdżając lub wyjeżdżając trzeba wypisywać te karteczki, pilnować ich bardziej niż paszportów, jeśli się je zgubi to trzeba płacić duże kary. Po odprawie mieliśmy zorganizowane śniadanie. Następnie pojechaliśmy nad Laguną Blanca, Laguna Verde, zahaczyliśmy o źródła  termalne (Aquas termales Chalvini), gdzie można zażyć kąpieli. Poza tym oglądaliśmy gejzery Sol de Mańana ( na wysokości 5tys.m n.p.m.) i przejechaliśmy do Camp Capina, gdzie był obiad  i kolacja. Do kolacji mieliśmy czas wolny,  więc poszliśmy na punkt widokowy skąd można było podziwiać zmieniające się kolory laguny i brodzące w niej flamingi. Po kolacji wypiliśmy wino i miło spędziliśmy czas na rozmowach w międzynarodowym gronie. Tu kilka praktycznych uwag: podczas przygotowań do wyprawy przeczytaliśmy, że w schroniskach w Boliwii i San Pedro warunki nie są najlepsze , nie ma wody, ubikacji i światła. Poza tym, wzięliśmy śpiwory, których ani razu nie używaliśmy podczas całej wyprawy. Okazało się, że schroniska na trasie są odremontowane, mają łóżka, które są czyste i mają koce. Doprowadzona jest woda i zrobione są ubikację. Woda jest zimna, ale to nie przeszkadza.. Być może dla osób wrażliwych niezbędne będzie posiadanie własnego śpiwora, ale po dokładnych oględzinach stwierdziliśmy komisyjnie, że pościel i koce są o`key. Prawdą jest, że światło gaszone jest ok. 22.00, bo zasilanie jest z generatora. Większość ludzi nie przespała tej nocy dobrze. Prawie każdy uskarżał się na problemy  z oddychaniem i spaniem na 4000m n.p.m.

10.02.2007r. – sobota

Rano większość ludzi była ledwie żywa. Po skromnym śniadaniu, ruszyliśmy w dalszą drogę, aby oglądać kolejne laguny: Laguna Verde ( wysokość 4400m n.p.m., zmieniająca kolor w południe), Laguna Colorada, Laguna Celeste. Poza tym przepiękne formy skalne, min. Arbol De Pietra (drzewo skalne) i inne przypominające zwierzęta. Organizacja wycieczki była na dobrym poziomie. Mieliśmy Toyote 4×4 co poprawia komfort jazdy. Kierowca zatrzymywał się na każde zawołanie, a my mogliśmy robić zdjęcia. Po drodze mijaliśmy pasące się lamy, czasami widać strusie, wiskacze. Mogliśmy uczestniczyć w obrzędach kolczykowania lam. Różnorodność przyrody i jej potęga robi na każdym wrażenie. Przez góry przebiega jedna zniszczona droga i kilka ścieżek, którymi tylko tubylcy wiedzą, jak jechać.

11.02.2007r. – niedziela

Rano ruszamy na Salar de Uyuni. Czegoś tak niezwykłego nie widzieliśmy już dawno. Ogromne połacie soli, które po deszczu przybrały wygląd lodowiska, w którym odbijało się niebo. Coś niesamowitego, bo każdy miał wrażenie jakby był w niebie. Horyzont w ogóle się nie odznaczał i to było takie wspaniałe. Przejechaliśmy kilka kilometrów, aby dotrzeć do wyspy położonej na jeziorze. Co jakiś czas padał deszcz, to znów świeciło słońce. Trzeba zaznaczyć, że to tylko umowna nazwa „jezioro”, bo ono kiedyś było jeziorem a teraz jest mieszaniną soli, piasku i innych substancji. Wycieczka wiodła na Isla Pescado, gdzie znajduje się baza turystyczna z kilkoma miejscami noclegowymi, kawiarnią i tu wiele agencji robi postój na śniadanie lub obiad. Wstęp kosztował 10Boliwianów/os. Wyspa porośnięta jest kaktusami, które są przepiękne i ogromne. Jeden z nich miał 1230 lat i 12,30 m. wysokości. Na wyspie wytyczona jest trasa, gdzie wspina się na punkt widokowy. Następnie pojechaliśmy obejrzeć hotel wykonany ze soli. Układ polega na tym, że jeśli nie śpi się w tym miejscu to trzeba zakupić jakąś pamiątkę, itd. Noclegi w takim hotelu to ok. 30 – 40dol./os. Pojeździliśmy jeszcze trochę po jeziorze, a potem skierowaliśmy się na  drogę do Uyuni. Po przyjeździe do Uyuni  zostaliśmy odstawieni do agencji turystycznej, która miała nam zorganizować transport do Chile. Przed obiadem poszliśmy na cmentarzysko lokomotyw. Odjazd z Uyuni miał być ok. 15.00. W związku z tym, że mieliśmy dużo czasu poszliśmy na zakupy. Tu kupiliśmy fletnia pana, koc, bluzę, grzechotki. Za wszystko zapłaciliśmy 20 dol. Boliwia jest bardzo tania, ale trzeba się targować, bo dla gringo zawsze ceny są zawyżone. Odjazd opóźnił się o 3 godziny. Nocleg mieliśmy w jakiejś wsi, ale nazwy i tak nie znamy, bo kierowcy wiedzieli, gdzie mają nas  odstawić, więc my się tym nie martwiliśmy.

Kilka ciekawostek: Pani w biurze Colque, poradziła, aby nie brać do Boliwii więcej pieniędzy niż 120 Boliwianów, bo na nic nie trzeba oprócz atrakcji zapewnionych w pakiecie. Kurs u niej wynosił 1dol = 6Boliwianów. Okazało się, że w Boliwii kurs jest korzystniejszy, bo 1dol =7,91Boliwianów.

12.02.2007 – poniedziałek

Pobudka o 4.00. zebraliśmy się bez śniadania i mycia. Po kilku godzinach mieliśmy śniadanie w znanej nam puebli (standard: dżem, bułki, herbatka i kawa).Potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Ok. 13.00 byliśmy w San Pedro. Tu kupiliśmy bilety do Calamy za 1400PC z agencji Tur Bus na godz. 17.00. Po targowaniu dali na m 10% zniżki na ISCI. Trzeba o zniżkach przypominać.

O 17.00 ruszyliśmy do Calamy. Po przyjeździe kupiliśmy bilety do Valparaiso za 26.000PC             z agencji Flota Barrios na 10.00 rano. Potem wzięliśmy hotel za 5000PC w pobliżu dworca. Wieczorem poszliśmy na miasto, ale nie jest porywające. Atrakcje stanowią bary topless. Układ jest prosty: dziewczyny świadczą tylko usługi towarzyskie, zachęcają do kupowania drinków i piwa, ale nie angażują się w nic ponadto. Piwo kosztuje w takim miejscu ok. 10 dol.

13.02.2007 – wtorek

Rano ok. 10.00 miał być odjazd. Tu popełniliśmy błąd, bo położyliśmy podręczne bagaże             na półki. My mieliśmy wiele szczęścia, ale Grześkowi ukradziono plecaczek. Próbowaliśmy interweniować w tej sprawie, duże szczęście, że była pasażerka, która mówiła po angielsku. Poinformowaliśmy kierowców, policję, poczekaliśmy na inne busy, bo może złodzieje przesiedli się do innego autobusu. Nic to jednak nie dało i kazano nam zatrzymać  się na jakimś posterunku policji w celu uzyskania zaświadczenia. Po kilku godzinach zatrzymaliśmy się na aduanie, gdzie leniwy policjant wypisał odręcznie kwitek, który jak się okazało nic nam nie pomagał. Zdenerwowani zaczęliśmy liczyć straty. Ukradziono aparat cyfrowy, translator, pieniądze, karty płatnicze, prawo jazdy, paszport. Grzesiek zaczął wydzwaniać do żony, aby zaczęła załatwiać pieniądze do wysłania przez Western Union oraz szukała kopii dokumentów. Ponadto od razu miała dać znać do Ambasady Polski w Chile, aby ustalić termin spotkania z konsulem w sprawie paszportu. My natomiast najpierw musieliśmy dojechać do Vallparaiso.

14.02.2007r. – środa

Rano byliśmy na miejscu. Tu za 3000PC oddaliśmy bagaże do depozytu i poszliśmy              na miasto. Najpierw udaliśmy się do kawiarenki internetowej, gdzie Grzesiek wydrukował potrzebne dokumenty, następnie zadzwonił do ambasady i umówił się na 10.00 rano               w czwartek. Potem poszliśmy na policję międzynarodową, gdzie spisano raport zgłoszenia kradzieży, który był nam potrzebny do konsulatu. Jeszcze tylko podeszliśmy do Western Union, gdzie czekały na nas pieniądze. Prowizja za kwotę 5000zł wyniosła ok.3%. Ponieważ Grzesiek nie miał paszportu pieniądze przesłane były na mnie. Cała operacja od wysłania do odbioru trwała ok. 20 minut. Po dokonaniu koniecznych formalności, udaliśmy się zwiedzać miasto. Valparaiso jest portem wpisanym na listę UNESCO. Atrakcją są windy, służące do transportu i nadal, mimo leciwego wieku działające. Koszt jednego przejazdu to 100PC. Trzeba uważać na aparaty fotograficzne i inne cenne przedmioty, na co wielokrotnie uczulali nas miejscowi. Wieczorem wróciliśmy na terminal autobusowy i kupiliśmy bilety do Santiago de Chile. Bilet kosztował 2500PC. O 19.00 mieliśmy  odjazd a na miejscu byliśmy ok. 21.00. W Santiago przeszliśmy do metra, którym pojechaliśmy do centrum i znaleźliśmy hotel Londres (O` Higgins 3117), niedaleko stacji metra.( Hotel polecany jest przez Pascala). Za hotel płaciliśmy  po negocjacjach 13 dol/os. ze śniadaniem i dostępem do Internetu. Położenie hotelu ułatwia zwiedzanie, ponieważ jest w centrum i niedaleko są przystanki autobusowe i metro.

15.02.2007r. – czwartek

Rano pojechaliśmy do ambasady Polski. Tu zostaliśmy przyjęci przez konsula, który poinformował nas, że konieczne jest zrobienie zdjęć w wyznaczonym przez niego zakładzie fotograficznym. Zdjęcia kosztowały 1500PC, natomiast opłata paszportowa wyniosła 16000PC (ok. 32dol). Paszport miał być do odbioru ok. 15.00. Po drodze weszliśmy                      do biura Lufthansy, gdzie wydrukowano bilet dla Grześka. Następnie przejechaliśmy taksówką na stadion Colo Colo. Na stadion chłopaki weszli przez płot i mogli pooglądać trening piłkarzy. Metrem wróciliśmy do centrum, na plac Armas, gdzie znajduje się Katedra , Płac Arcybiskupi. Rozdzieliliśmy się z Grześkiem, który wrócił do ambasady po paszport, a my pojechaliśmy do Muzeum Natury, gdzie weszliśmy na chwilę, bo dowiedzieliśmy się, ze tam znajdują się dwie rzeźby z Wyspy Wielkanocnej. Obok znajduje się Muzeum Kolejnictwa – ogromna frajda dla fanów pociągów – wstęp kosztuje 500Peso. Następnie wróciliśmy do centrum, gdzie poszliśmy na obiad na Mercado Centralo. Jest to miejsce, gdzie serwowane są owoce morza, w różnych cenach. Ogromną część przejęła jedna z restauracji, serwująca posiłki dla turystów z zasobnymi portfelami, a na obrzeżach są mniejsze knajpki dla miejscowych z rozsądnymi cenami. Po objedzie pojechaliśmy do terminalu, gdzie kupiliśmy bilety do Villarica za 15.400PC z agencji Condor. Metro kosztuje 380PC za jeden bilet, a po 18.00 bilety kosztują po 420PC. W drodze do hotelu spotykamy Grześka, który już się cieszył nowym paszportem.. Wieczorem poszliśmy na spacer i coś przekąsić. Jak zwykle w ofercie był kurczak i frytki. Dużo i tanio. Czekając na posiłek byliśmy świadkami jak złodziej zrywa łańcuszek z  szyi turystki. Jarek zaczął gonić sprawcę przez ulice miasta, do niego dołączyli się ludzie stojący na przystanku i policjant. Po złapaniu sprawcy my poszliśmy jeść, a ludzie w restauracji   i na ulicy bili Jarkowi brawo. Potem kierownik knajpy postawił piwo i złożył gratulacje. Było  to dla nich wielkie wydarzenie. Na całej trasie spotykaliśmy turystów, którzy byli okradani w różnych krajach Ameryki Płd. Trzeba naprawdę być czujnym.

16.02.2007r – piątek

Od rana pada deszcz. Nastąpiło załamanie pogody z 25stopni C zrobiło się 5stopni C. Pojechaliśmy do centrum miasta, aby obejrzeć zabytkową pocztę, gdzie mają ogromną kolekcje znaczków z całego świata. Można tam spędzić kilka godzin, jeśli pogoda nie sprzyja zwiedzaniu. W strugach deszczu Santiago nie prezentuje się już tak ładnie. Po drodze pokazaliśmy Grześkowi Mercado, gdzie zjedliśmy obiad do dania serwowano nam pisco (rodzaj bimbru z cytryną).

Potem wróciliśmy do hotelu, bo szkoda było moknąć na deszczu i używaliśmy internetu do woli. Wieczorem pojechaliśmy na terminal i ruszyliśmy do Villarica, miasta położonego w Araukarii – Krainie Jezior i wulkanów.

17.02.2007r.-  sobota.

W Villarica byliśmy ok. 7.30 rano. Naprzeciwko dworca znajduje się hotel biura Politur. Tu za 5000PC/os wzięliśmy 2 noclegi, załatwiliśmy sobie rafting  za 17.500PC/os na godz. 14.00, a na drugi dzień wejście na wulkan za 40.000PC/os. Grzesiek zrezygnował z raftingu na rzecz gorących źródeł. Najpierw busikiem z dworca pojechaliśmy do Pucon do głównego biura Politur (O`Higgins 635, www.politur.com). Dostaliśmy sprzęt i trzeba było wypełnić kilka dokumentów. Podwieziono nas nad wodę kolejnym busem, tu mogliśmy się przebrać w pianki i kapoki, do tego kaski i wiosła. Następnie rozpoczęliśmy spływ rzeką Trancura. Ogromna zabawa dla amatorów sportów ekstremalnych. Ponieważ na pontonie oprócz mnie   i Jarka byli sami Chilijczycy, postanowili zrobić nam psikusa i kazali przejść na dziób pontonu. Zawrócili i wpłynęli w ogromne wiry i fale. Lodowata woda przemoczyła nas zupełnie. Na zakończenie, po zejściu na ląd poczęstowano nas piwem, coca colą i ciastkami.

Wieczorem poszliśmy zobaczyć miasto przypominające bawarskie miasteczka.

18.02.2007r – niedziela

O 6.20 wyjazd do Pucon. Agencja  wyposażyła nas w sprzęt do wspinaczki min. odzież, kask, raki, czekan, ochraniacze na nogi i pośladki. Następnie busem zawieziono nas pod wulkan       i zaczęliśmy się mozolnie wspinać zachodnią ścianą wulkanu. Dla jednych nie był to wielki wysiłek, ale dla mnie tak. Krok za krokiem pokonywaliśmy kolejne metry, aby po ok. 5 godzinach być na szczycie Villarica – 2848m n.p.m. Każdy był przygotowany na zobaczenie lawy. My także spodziewaliśmy się, że ją zobaczymy, ale wulkan jest zaczopowany i widać tylko śmierdzący dym i krater. Z góry zjeżdża się na specjalnym ochraniaczu. Zakłada specjalny ochraniacz i wyrobionymi wcześniej w śniegu rynnami ześlizguje się w dół. Potem przewodnik pokazał nam kilka rozpadlin, których z góry w ogóle nie widać jednak po wpadnięciu do nich różnie mogłoby się skończyć. Trzeba zaznaczyć, że organizacja jest bardzo dobra. Każdą grupę prowadzi dwóch przewodników, jeden idzie z przodu a drugi zamyka grupę. Jeśli ktoś jest słabszy kondycyjnie to przewodnik idzie dostosowując się do jego tempa. Należy wziąć ze sobą prowiant w postaci wody i kanapek, jakieś owoce itp. do tego konieczne jest wziąć dobre kremy do twarzy, pomadki do ust. Po powrocie do biura dostaliśmy pamiątkowe dyplomy zdobycia wulkanu. Niektóre przewodniki nie opisują dokładnie połączeń do Villarica. Otóż Villarica to małe miasteczko  a ok.20 km dalej leży Pucon. Większość turystów jedzie do Pucon, ale my polecamy Villarica, bo jest taniej i spokojniej. W Pucon jest bardzo dużo turystów, coś na kształt naszego Zakopanego. Po powrocie do hotelu, zjedliśmy obiad i poszliśmy  na dworce szukać połączeń do Buenos Aires dla Grześka i Bariloche dla nas. Udało nam się kupić bilet do San Martin za 10.000PC z agencji Igi Waima na 9.15 rano. Stamtąd  trzeba było złapać kolejny autobus do Bariloche. Takich osób jak my było wielu, więc się nie martwiliśmy zbytnio. Grzesiek miał problemy z biletami do Buenos Aires, bo były wykupione na dwa dni do przodu. Nauczka jest taka, aby na dalsze i często uczęszczane turystycznie trasy rezerwować bilety wcześniej lub od razu po przyjeździe w dane miejsce załatwiać formalności na dworcu.

19.02.2007 – poniedziałek

Rano czuliśmy się w miarę dobrze, trochę zakwasów w rękach i nogach.

O 9.15 ruszyliśmy do Argentyny. Po kilku godzinach byliśmy w San Martin. Tu szybko udało nam się kupić bilety do Villa la Angostura za 18.10 PA/os. a potem przesiedliśmy się do następnego jadącego do Bariloche za 10.86PA/os. Ok. 22.50 byliśmy na miejscu i znaleźliśmy hotel za 100PA/2os/2 noce Nahuel Willy ( Albarracin 568), gdzie mieliśmy dostęp do kuchni. (1 dol =3.05PA)

20.02.2007r. – wtorek

Od tej pory podróżujemy tylko we dwoje, bo Grzesiek musiał wracać już do Polski. Rano jedziemy na terminal, aby kupić bilety do El Calafate. Okazało się, że są tylko na następny dzień do Rio Gallego a stamtąd musimy przesiąść się na następny autobus. Bilet kosztował 166PA/os. z agencji Don Otto. Trasa przebiegała następująco: Bariloche – Comodoro Rivadavia. -92PA, Comodoro Rivadavia– Rio Gallegos- 74PA, Rio Gallegos – El Calafate – 33PA. Bariloche to urokliwe miasteczko podobne do Villarica lub Pucon. Nie ma tutaj żadnych zabytków, a atrakcję stanowią szlaki górskie i sporty ekstremalne. W związku z tym miejsce jest traktowane przez urystów jako baza wypadowa na południe kraju lub powrotna                     do Buenos Aires. Obiad zjedliśmy u „Chińczyka”, dużo i tanio za 25PA/os. Polega to na tym, że nakłada się ile się chce, ale za napoje trzeba zapłacić. Jeśli nie zamawia się napojów                  to kelner dolicza „karę” po 1-2 PA/os. Wieczorem kupiliśmy słynnego steka argentyńskiego do tego piwo. Steki są słynne ze względu na rozmiary porcji.

21.02.2007r. – środa

Rano pozwiedzaliśmy miasto i  kupiliśmy pasek skórzany za 44PA, słynny polar Patagonia 200 za 82PA, przyrząd do parzenia yerba mate za 75PA, czapkę polarową za 12PA, zaopatrzyliśmy się w prowiant i poszliśmy  na Internet. O 15.00 ruszyliśmy na południe Argentyny. Ok. 5.45 mamy być na miejscu, w miejscowości Comodore Rivadavia, musimy się przesiąść na autobus do Rio Gallego a stamtąd do El Calafate. Mamy możliwość podziwiać przepiękne krajobrazy i liczne szyby naftowe.

22.02.2007r. – czwartek

Rano byliśmy w Comodore. Czekaliśmy 3 godziny na drugi autobus, który także jechał           z Bariloche. Czas spędzaliśmy na pogawędce z Czechami, których zapoznaliśmy w autobusie.

Po 3 godzinach okazało się, że nie ma zmiany autobusu, a jedynie go posprzątano, załadowano następnych podróżnych i ruszyliśmy dalej. Po drodze mieliśmy kilka przystanków, min. w sklepie, gdzie weszła mała lama i dostała butelkę mleka. O godz.20.00 byliśmy w Rio Gallego, tutaj szybko kupiliśmy bilety do El Calafate za 33PA. O godz. 21.00 ruszyliśmy w dalszą podróż. Po 4 godzinach byliśmy na miejscu. We wszystkich przewodnikach zachwalana jest komunikacja autobusowa, ale prawdą jest, że autobusy o czasie czekają. Jednak ludzie wleką się niemiłosiernie i przychodzą pomimo pouczeń kasjerów o godzinie odjazdu i jeszcze pakują swoje dobytki przez następne 10 min., potem żegnają się z 5 –giem osób z rodziny i to wszystko trwa. Jeśli do tego dodać kilku takich spóźnialskich to wiadomo jak to wygląda.

23.02.2007r. – piątek

W nocy znaleźliśmy schronisko młodzieżowe Hospedaje Guerrero (Gobernador Gregores) niedaleko dworca za 30PA/os. Rano ruszyliśmy szukać agencji organizujących wyjazd                 na lodowiec Perito Moreno. W wielu opisach są różne informacje na temat dojazdu                      do lodowca, my jednak zdecydowaliśmy się na wykupienie wycieczki w agencji Murdo Austral przy Av. Libertador 1114.W cenie 80PA był zapewniony pilot i bus a za 30PA wstęp do parku, natomiast 38PA kosztował statek. Taniej się nie dało, bo zaoszczędzić można tylko               na dojeździe do bram parku, a potem może być problem z przemieszczaniem się na miejscu. Zresztą jak zaobserwowaliśmy, prawie 99% turystów to były zorganizowane wycieczki,                      a reszta podróżników takich jak my była „na doczepkę”. Trasa zaczyna się 9.00 od objechania wszystkich hoteli i zebrania pasażerów. Po 2 godzinach (tj.  76km od miasta ) byliśmy                na miejscu. Najpierw popłynęliśmy statkiem w pobliże lodowca ( jakieś 50 – 100 m). Bliżej się nie dało, bo co jakiś czas do wody wpadały ogromne kawały lodowca, co powodowało fale „tsunami”. Każdy chciał zobaczyć jak lodowiec się „cieli”. Po rejsie trwającym 1 godz. wróciliśmy na brzeg i obeszliśmy trasę, na którą składają się punkty widokowe i ścieżki. Gdyby nie deszcz byłoby o wiele przyjemniej, ale trzeba cieszyć się i z tego, bo aura w Patagonii płata figle i za godzinę może być piękna słoneczna pogoda. Po kilku godzinach wyszło słońce i mogliśmy popatrzeć na lodowiec w innym świetle. Po powrocie do miasta poszliśmy do agencji Rumbo Tour (www.rumbosur.com.ar), gdzie kupiliśmy bilety lotnicze do Buenos Aires za 377PA/os na 02.03.2007r. W tym biurze można wykupić wycieczkę na Antarktydę za 3000dolarów. Następnie poszliśmy kupić bilety autobusowe do Puerto Natales. Zapłaciliśmy po 50 PA/os na godz. 8.00 dnia następnego. Zarezerwowaliśmy kolejną noc w schronisku i poszliśmy na miasto. Zjedliśmy obiad w chińskiej knajpie za 26PA/os.

24.02.2007r – sobota

Rano ruszyliśmy busem do Puerto Natales. Po ok. 5 godz. byliśmy na miejscu, następnie złapaliśmy bus do Punta Arenas za 4000PC.Na miejscu na dworcu było wielu naganiaczy hotelowych. My zdecydowaliśmy się na Blue House za 4000PC/os. Miasteczko ma kilka terminali autobusowych( raczej terminalików), bo są one podzielone dla określonych firm, np. Fernandez lub Tur Bus ma w innym miejscu niż Pullman. Następnie ruszyliśmy na miasto. Miasto jest nieduże i można spokojnie przemieszczać się na piechotę, ale do portu należy wziąć taksówkę, bo to już spora odległość a autobusy miejskie nie są popularne. Poszczególne trasy obsługują taksówki z wypisanymi na tabliczkach przystankami. My obejrzeliśmy centrum, pomnik Magellana, cmentarz i pokręciliśmy się po uliczkach. Nie jest to zbyt miłe miejsce na dłuższe przechadzki ze względu na silny wiatr i zimno, ale warto znaleźć się na końcu świata choć na jeden dzień. Wieczorem wypiliśmy wino, które tutaj jest tanie i dobre z poznanymi w autobusie Polakami. Tutaj wymiana 1dol.= 532PC.

25.02.2007r – niedziela

Dziś postanowiliśmy płynąć do Porvenir. Bilet na prom kosztował 4300PC. Jest to miejscowość na Ziemi Ognistej i miał to być najdalej wysunięty  punkt naszej podróży. Było zimno i wietrznie, a w gazecie wyczytaliśmy, że ma być wiatr do 100km/godz.. O 9.30 wypłynęliśmy i byliśmy bardzo zaskoczeni, bo na promie o swojsko brzmiącej nazwie „Melinka” było dużo turystów. Po 2,5godz. byliśmy na miejscu, za 700PC wzięliśmy busa               do centrum miasteczka, bo od portu oddalone jest ok. 5 km. Na miejscu okazało się, że jest to mieścina, którą można przejść wzdłuż i w szerz w godzinę. Najbardziej zaskoczyła nas duża ilość bezpańskich psów husky. Po drodze mijaliśmy turystów z promu, którzy tak jak my szukali czegoś ciekawego do zobaczenia w tym miejscu. Postanowiliśmy wrócić na prom. Do portu podrzuciła nas miejscowa rodzinka, która zafundowała nam kolejny objazd po miasteczku pokazując szpital, jednostkę wojskową, przedszkole itd. Z tak dużym patriotyzmem lokalnym i dumą nie spotkaliśmy się już dawno. W dziurze, w której nic nie było oni zachwalali nam jak jakąś metropolię i byli naprawdę szczęśliwi i zadowoleni..            O 17.00 prom odpłynął z powrotem do Punta Arenas. Na morzu przywitał nas sztorm               a dodatkową atrakcję stanowiły eskortujące nas delfiny oscuro.

26.02.2007r. –  poniedziałek

Rano załatwiliśmy busa do Puerta Natales w agencji Fernandez za 4000PC i kupiliśmy bilety        do Parku Pingwinów. O 16.00 ruszyliśmy do Seno Otway, gdzie znajduje się Park Krajobrazowy z pingwinami. Wstęp kosztuje 4000PC. Wycieczki na Wyspę Magdaleny były odwołane ze względu na sztormy. W związku z tym do parku ruszyły tłumy turystów. Radzimy ubrać się ciepło, bo pingwiny mieszkają nad brzegiem zatoki i jest potwornie zimno. Wieje tak mocny wiatr, że trudno utrzymać się na nogach. Pingwiny są wdzięcznym obiektem do zdjęć jeśli tylko pokona się wiatr. Cała wycieczka trwała 3 godziny.

27.02.2007r. – wtorek

O 9.00 wyjechaliśmy do Puerto Natales. Na miejscu naganiacz zaproponował nam hotel Casa Lilly za 4000PC/os. Następnie kupiliśmy bilety do El Calafate z firmy przewozowej Zaahay za 8000PC na 8.00 rano (wyjazd 01.03.2007r). Puerto Natales to małe miasteczko, które można obejść w kilka godzin. Przeszliśmy kilka agencji, aby porównać ceny na wycieczkę do Torres del Paine. W każdej agencji kosztowało po 15.000PC, do tego trzeba doliczyć wejście do parku. Gospodarz hotelu – Leo zaproponował nam bilety po 10.000 PC ( chociaż na bilecie napisane było 12.000). Różnica polega na tym, że wykupując bilet w agencji jedzie się busem po całej trasie i zatrzymuje się gdzie chce, natomiast tańszy bilet to przejazd zwykłym autobusem, który ma tylko trzy przystanki: przed wjazdem do parku, w porcie i na końcowej stacji. Potem trzeba czekać ok. 2 godzin na powrót do miasta.

28.02.2007r – środa

O 8.00 pojechaliśmy autobusem, bo nie mieliśmy w planach chodzenia po górach i szlakach. Wciąż padało, a góry zasnute były mgłą. Po powrocie do miasta pytaliśmy się różnych turystów czy widzieli słynne szczyty  Torres, ale każdy miał złą pogodę.  Trzeba się dobrze zastanowić czy gra jest warta pieniędzy, bo innych równie pięknych miejsc w Chile i Argentynie jest mnóstwo. Popularność Torres del Paine nakręcają przewodniki.

01.03.2007r. –czwartek

O 9.00 ruszyliśmy do El Calafate. Po 5 godzinach byliśmy na miejscu. Sprawdziliśmy połączenie z lotniskiem i poszliśmy do hotelu, w którym już wcześniej nocowaliśmy ( Hospedaye Guerrera, ul. Gregores Gobernador). Płaciliśmy 50PA za nocleg/2os. Hotel dzielimy z turystami z Izraela. Trzeba przyznać, że jest ich tu bardzo dużo. Doprowadziło to do tego, że nawet napisy w hotelu są po hebrajsku, oprócz japońskich i niemieckich. Na szlakach  spotyka się wielu turystów tych narodowości i co ciekawe czasem częściej słychać ich język niż hiszpański.

02.03.2007r – piątek

Po śniadaniu poszliśmy zakupić pamiątki. Następnie zabraliśmy z hotelu bagaże i poszliśmy do agencji przewozowej, skąd za 15PA/os. przewieziono nas na lotnisko. Po odprawie przeszliśmy do holu i czekaliśmy na samolot do Buenos Aires. Większość lotów miała duże opóźnienia i zamiast  o16.30 mieliśmy odlot o 19.50. Nam zdarzyła się śmieszna przygoda, otóż zostaliśmy odprawieni przez obsługę na lot do Buenos, zasiedliśmy w fotelach i czekaliśmy na start. Po chwili okazało się, że o nasze miejsca upomina się dwóch panów. Obsługa sprawdziła bilety i stwierdziła, że wszystko jest dobrze. Potem okazało się, że był to lot do Buenos, ale my mieliśmy na inną godzinę. W związku z tym zostaliśmy eskortowani na lotnisko i musieliśmy czekać kilka godzin na opóźniony, właściwy lot. Za wylot trzeba dopłacić taksę 18PA.  W końcu o 20.30 wystartowaliśmy,  w  Buenos byliśmy o 1.20 w nocy. Z pokładu samolotu widzieliśmy turkusową rzekę Leona.

03.03.2007r. – sobota

W nocy byliśmy w Buenos Aires. Wzięliśmy taksówkę do centrum. Za kurs zapłaciliśmy 22PA. Wiele hoteli było zajętych, a my nie mieliśmy wcześniejszej rezerwacji. Znaleźliśmy hotel przy głównej ulicy z napisem „Na końcu świata”… Nora jakich mało. Jednak o tej porze nie było co wybrzydzać. Nocleg kosztował 21PA/os. Spaliśmy w ubraniach, bo było brudno, a za towarzystwo mieliśmy „gruźlika”, który pół nocy kaszlał lub palił papierosy. Ogólnie –  nie polecamy, tylko dla wytrwałych i zdesperowanych jak my.

Rano wymeldowaliśmy się i zaczęliśmy szukać noclegów. Znaleźliśmy hotel Montengase (Carlos Calvo) za 32PA/os. w dzielnicy turystycznej. W hotelu zmieniliśmy ubrania                z zimowych na letnie. Miasto przeszliśmy na piechotę i zrobiliśmy standardową trasę min. Pałac Prezydencki, Plaza de Mayo, Big Ben, ponadto wiele pomników, dodatkową atrakcję stanowi Avenida 9 De Julio –140m szerokości (podobno najszersza ulica na świecie). W drodze powrotnej przeszliśmy przez ulicę handlową, gdzie mieści się wiele ekskluzywnych sklepów i kantorów. Wymieniliśmy pieniądze po kursie 1dol.=3,06PA. Potem przejechaliśmy do dzielnicy, gdzie znajduje się cmentarz Recoletta. W pobliżu cmentarza znajduje się bardzo dobra lodziarnia Fredo. Buenos jest bardzo ciekawym miastem i bardzo przypomina Barcelone. Na wielu placach tancerze prezentują tango. W drodze powrotnej do hotelu obejrzeliśmy jeszcze teatr Colon, ale nie jest to wielka atrakcja (dla koneserów). Przejazd autobusem miejskim to ok. 0,80PA, bilety kupuje się u kierowcy, ale on tylko wbija cenę do specjalnego urządzenia, a na automacie wyświetla się kwota. Następnie trzeba wrzucać pieniądze, aż kwota zniknie i wydrukuje się bilet.

04.03.2007r – niedziela.

Rano poszliśmy na giełdę staroci na Plaza Dorrego (niedz. 10.00 – 17.00). Następnie autobusem podjechaliśmy do portu po bilety   na prom do Montevideo. Mieliśmy promocję za 144PA, ( w cenie prom do Colonii, a potem autobus do Montevideo). Wszystko jest skomunikowane i dobrze zorganizowane. Wykupiliśmy bilety na 8.30 – na 05.03.2007r. Potem pojechaliśmy do kolorowej dzielnicy La Boca. Pod słynną „Bombonierką” kupiliśmy u „koników” bilety na derby Buenos Aires. Kosztowały 14PA Bilety na sektorach z krzesełkami, blisko boiska kosztowały 150 PA. O 16.10 byliśmy wśród prawdziwych kibiców Boca Juniors (Dwunaści). Oprawa meczu, doping kibiców zrobiły na nas ogromne wrażenie. Przez cały mecz trwał doping, ludzie tańczyli i skakali do tego wspaniała muzyka grana na bębnach. Polecamy pójść na jakikolwiek mecz, aby zaznać takiego klimatu (z klubu Boca wywodzi się Diego Maradona). My byliśmy na derbach Buenos Boca Junior – San Lorenso ( 0:3)

05.03.2007r – poniedziałek

Rano przyszliśmy do Terminalu Buqebuss i po odprawie paszportowej odpływamy do Colonii. Po 50 minutach byliśmy w Urugwaju, czas jest przestawiony o 1 godz. do przodu. Następnie przez 2 godziny autobusem pojechaliśmy do Montevideo. Miasto nie jest zbyt ładne. Jest kilka placów, jeden deptak,  który biegnie do portu i na nim kwitnie życie towarzyskie. Poza tym nie ma nic do zwiedzania. Oczywiście w punkcie programu nie mogło zabraknąć stadionu narodowego Cententario z 1930r, gdzie weszliśmy za darmo. Na pamiątkę pobytu                        w Urugwaju kupiliśmy wycior do bombijki i otwieracz do wina i yerba mate.

1dol.= 25,20UR, warto wymienić w Urugwaju, bo kurs w porcie w Buenos jest mniej korzystny. Do terminala wróciliśmy autobusem miejskim. Jeden przejazd kosztował ok.

15UR a bilet kupuje się u pomocnika kierowcy. O 17.45 wyjechaliśmy do Colonii, o 21.00 mieliśmy odpłynąć do Buenos. Na miejscu byliśmy o 21.00 czasu argentyńskiego.

06.03.2007r. – wtorek.

Rano spakowaliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy na lotnisko autobusem numer 86, z napisem aeroperto. Trzeba się pytać kierowcy, czy jedzie na lotnisko. Z centrum miasta jedzie się przeszło 2 godziny. Bilet kosztował 2.50PA. Na lotnisku sprawnie nas odprawiono i zrobiliśmy ostatnie zakupy za argentyńskie pieniądze. Potem mieliśmy przelot do Sao Paulo. Obawialiśmy się, czy celnicy będą pytać o pieczątki brazylijsko – paragwajskie, ale nie mieliśmy żadnych problemów.

07.03.2007r. – środa

Około 13.30 byliśmy w Monachium. Tu celnicy skonfiskowali nam mleko karmelowe, bo jego pojemność była za duża. Według nowych przepisów można wziąć tylko napoje do 100ml. Troche nam zepsuli tym humor, bo na wszystko mieliśmy rachunki i wiadomo było, że jest               to zakup ze strefy wolnocłowej. Ok. 15.50 byliśmy w Krakowie. Z przed lotniska odjeżdża darmowy autobus do dworca, od niedawna jeździ pociąg do Krakowa Głównego. Bilet                  do Krakowa kosztuje 4 zł. i jedzie się ok. 14 minut. Następnie mieliśmy pociąg do Zabrza                i tramwaj do Bytomia.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u