Przez pustkowia Ameryki Południowej – Beata Szlezynger-Jagielska, Tomasz Jagielski

Beata Szlezynger-Jagielska, Tomasz Jagielski

Termin: 24.12.2008 – 23.01.2009  * 31 dni

Uczestnicy: 2 osoby

Trasa: Warszawa – Madryt – BRAZYLIA (Sao Paulo – Campo Grande – Pantanal – Corumba) – BOLIWIA (Quijarro – San Jose de Chiquitos – Santa Cruz) – PARAGWAJ (Filadelfia – Asuncion – Encarnacion – Trynidad) – ARGENTYNA (Posadas – Puerto Iguazu – Concordia) – URUGWAJ (Salto – Paysandu – Tacuarembo – Melo – Canada del Brujo – Chuy – La Paloma – Cabo Polonio – Montevideo – Colonia del Sacramento – Carmelo) – ARGENTYNA (Tigre – Buenos Aires) – Madryt – Warszawa

Koszty:

Koszt przelotu dla 1 osoby na trasie:

Warszawa – Madryt – Sao Paulo; Buenos Aires – Madryt – Warszawa: 3.913 zł.

Koszt przelotu dla 1 osoby na trasie Sao Paulo – Campo Grande: 375 BRL

Koszt średni 1 dnia pobytu w 5 krajach Ameryki Południowej (wyżywienie, noclegi, przejazdy lądowe i morskie, wstępy, atrakcje, wycieczki itp.): 290 zł na 2 osoby.

Koszt ten różnił się znacznie w zależności od kraju:

Brazylia – 372 zł

Boliwia – 218 zł

Paragwaj – 151 zł

Urugwaj – 287 zł

Argentyna – 423 zł

Kursy średnie wymiany poszczególnych walut:

Brazylia – Real (BRL)  1 USD = 2,25 BRL

Boliwia – Bolivar (Bol)  1 USD = 6,90 Bol

Paragwaj – Guarani (PYG)  1 USD = 4.574 PYG

Urugwaj – Peso (UYP)  1 USD = 22,21 UYP

Argentyna – Peso (ARS)  1 USD = 3,11 ARS

Dla określenia wszystkich kosztów przyjęto średni kurs 1 USD = 3,00 PLN ze stycznia 2009 r.

Strefa czasowa w stosunku do polskiej:

(w miejscach które odwiedziliśmy)

Brazylia, Sao Paulo  –  3h

Brazylia, Pantanal – 4h

Boliwia – 5h

Paragwaj – 4h

Argentyna – 3h

Urugwaj – 3 h

Opis Podróży:

Podczas 28 dni pobytu w Ameryce Południowej panował 30-stopniowy upał, a w Pantanalu zanotowaliśmy temperatury powyżej 40 stopni. Deszcz padał tylko kilkukrotnie.

Dzień 1 * 24 Grudnia/środa * Warszawa – Madryt

Wczesnym, wigilijnym popołudniem lotem do Madrytu rozpoczynamy nasza kolejną wyprawę, tym razem do krajów Ameryki Południowej. Najtańszy bilet lotniczy, kupiony miesiąc przed wyprawą, wymaga noclegu w stolicy Hiszpanii. Na centralnym placu wszystkie restauracje, kafejki oraz fastfoody pracują na pełnych obrotach do późnych godzin nocnych.

Dzień 2 * 25 Grudnia/czwartek * Madryt – Sao Paulo

Odlatujący z Madrytu w południe Airbus 340 w ciągu 9 godzin lotu przenosi nas do Ameryki Południowej. Lądujemy o 8 wieczorem lokalnego czasu. Jest parno i ciepło (temperatura 27 stopni), pada deszcz. Autobus hotelowy zawozi nas do Monaco Convention & Hotel odległego o 7 km od lotniska położonego w miejscowości Guarulhos (106 BRL). Miasto Sao Paulo oddalone jest o 34 km.

Dzień 3 * 26 Grudnia/piątek * Sao Paulo – Campo Grande

Poranek wita nas ulewnym deszczem. Niedaleko hotelu natrafiamy na lokalne biuro podróży, w którym kupujemy bilety lotnicze do Campo Grande (375 BRL każdy), ponieważ akurat są wolne miejsca w samolocie odlatującym za kilka godzin. W Brazylii jest kilka lokalnych linii lotniczych, a ceny biletów bardzo się różnią (czasem nawet dwukrotnie) w zależności od przewoźnika. Zdecydowaliśmy się lecieć do Campo Grande przez Brasilię oraz Cuiabę, ponieważ okazało się, że…im dłuższy lot tym tańszy bilet! Lotnisko w Campo Grande leży kilka km od centrum miasta, gdzie docieramy lokalnym autobusem. Nocujemy w Hostelu Campo Grande, w którym znajduje się również Ecological Expeditions, którego pracownicy organizują dla nas wyprawę do Pantanalu. Wybieramy jedną z kilku możliwych opcji, a wykupienie kilkudniowego pakietu upoważnia nas do darmowego noclegu. Trudno zasnąć, ponieważ okna naszego malutkiego pokoiku wychodzą na bardzo hałaśliwą ulicę z dworcem autobusowym zlokalizowanym po przeciwnej stronie ulicy.

Dzień 4 * 27 Grudnia/sobota * Campo Grande – Pantanal

O 11 przed południem małym mikrobusem, który zabiera 10 osób, ruszamy w kierunku Pantanalu. Zdecydowaliśmy się na 3-dniowy pobyt na farmie Santa Clara w cenie 500 BRL od osoby. Po kilkugodzinnej jeździe drogą w kierunku Corumby, mikrobus dowozi nas do Buraco das Piranhas – skrzyżowania z droga gruntową, na której czeka na nas jeep z farmy. W ciągu kolejnych 40 minut docieramy do farmy położonej pośród obszernych, ogrodzonych pastwisk, na których pasą się setki krów i niewielkie stadka koni. Cały Pantanal należy do osób prywatnych, jedno gospodarstwo liczy od kilku do kilkunastu tysięcy hektarów ziemi, a największe mają po kilkadziesiąt tysięcy. Mieszkamy na farmie przystosowanej do pobytu turystów, przypomina nam to nieco formułę polskich „gospodarstw agroturystycznych”. Nad brzegiem przepływającej nieopodal rzeki wylegują się kajmany, na farmie zamieszkuje stadko pekari.

Dzień 5 * 28 Grudnia/niedziela * Pantanal

Po śniadaniu ruszamy na pieszą wędrówkę po okolicznych obszarach. Obserwujemy liczne stada ptaków, udaje się zobaczyć rzadko występującą, ciemno-niebieską papugę Arę, różne gatunki małp oraz coati (ostronosy) i agouti. Nagle na wąskiej leśnej ścieżce dostrzegamy małe zwierzątko przyciśnięte dużym konarem drzewa. Okazuje się, że jest to kilkumiesięczne coati. Przewodnik decyduje się na zabranie maleństwa na farmę i odchowania do momentu, gdy samodzielnie będzie mogło żyć na wolności. Pełni wrażeń kończymy wędrówkę około 11 przed południem. Panuje trudny do zniesienia upał, temperatura przekracza 40 stopni. Dopiero około 4 po południu, po wymuszonej pogodą sjeście, wyruszamy, tym razem na grzbietach wierzchowców, na kolejną wycieczkę. Na pastwiskach Pantanalu wypasa się około 20 milionów krów, do pilnowania których zatrudnieni są miejscowi gaucho. Na tych rozległych, poprzecinanych strumieniami i rzekami terenach żyje ogromna ilość ptactwa i dzikich zwierząt, wśród których króluje jaguar. W okresie wiosenno-letnim poziom wody jest bardzo niski, a większość strumieni wysycha. Szacuje się, że okoliczne wody zamieszkuje około 15 milionów kajmanów, licznie występują węże z najgroźniejszą anakondą i żararakiem. W porze deszczowej cały Pantanal jest zalany wodą, większość gruntowych dróg staje się nieprzejezdna, a spotkanie anakondy ponoć nie należy do rzadkości. Na farmie obserwujemy gaucho przy pracy, którzy ładują na wielkie samochody ciężarowe duże stado bydła. Ciekawy jest sposób siodłania koni. Farma Santa Clara ze swoją powierzchnią około 4000 ha należy do małych, ilość hodowanych krów wynosi jedynie około tysiąca.

Dzień 6 * 29 Grudnia/poniedziałek * Pantanal

Dzisiejsze przedpołudnie to rejs łodzią po rzece pełnej m.in. piranii oraz kajmanów. Obserwujemy niezliczoną ilość barwnych ptaków, m.in. polujących na małe rybki kolorowych Kingfisher, są tu potężne Jabiru z gracją unoszące się w powietrzu, ponadto Snail Kite, Snake Bird, Wattled Jacana, Crested Caracara. Wzdłuż brzegów przechadzają się największe gryzonie świata – kapibary a w wodzie dostrzegamy niezwykle rzadki okaz – Brazilian Giant Water Otter, czyli wydrę. Zatrzymujemy się na maleńkiej plaży, gdzie złowionymi wcześniej rybami karmimy wylegujące się tutaj kajmany. Widok pasącej się krowy i wylegującego się obok kajmana należy do częstych w całym Pantanalu. Po południu gruntowymi drogami pośród pastwisk jedziemy otwartym jeepem na safari. Ponownie możemy utwierdzić się w przekonaniu, że Pantanal to największe na ziemi skupisko dziko żyjących zwierząt i ptactwa. Jest mnóstwo kajmanów, wylegują się na brzegach rzek w stadach liczących czasem nawet kilkadziesiąt sztuk. W lesie spotykamy szybkie agouti oraz różnorodne gatunki małp. Nagle dostrzegliśmy pancernika, dostojnym krokiem przecinającego ścieżkę, którą szliśmy. Zatrzymał się, pozwolił zrobić sobie zdjęcia i oddalił się nieśpiesznie…

Dzień 7 * 30 Grudnia/wtorek * Pantanal – Corumba

Kończymy naszą przygodę w Pantanalu łowiąc piranie w pobliskiej rzece. Jest ich tak dużo i są tak żarłoczne, że w ciągu godziny udaje się złowić kilkanaście sztuk. Nasz Przewodnik-Indianin zabiera cały połów, a jednym z dań podanych na lunch jest właśnie upieczona na grillu pirania. Udajemy się w dalszą podróż. Jeepem docieramy do jedynej drogi asfaltowej przecinającej skraj Pantanalu. Stąd autobusem (20 BRL) dojeżdżamy do graniczącego z Boliwią miasta Corumba położonego nad rzeką Paragwaj. 100 lat temu Corumba była największym portem rzecznym na świecie. Dzisiaj po dawnej świetności pozostały jedynie wspomnienia i ruiny spichlerzy nadbrzeżnych oraz niewielki port. Coraz większa liczba turystów spowodowała uruchomienie kilku statków pływających rzeką Paragwaj. Samo miasto zachowało dawną kolonialną atmosferę. Śpimy w Corumba Hostel International (50 BRL), godny polecenia z uwagi na czystość i basen stanowiący doskonałą ochłodę w te upalne dni.

Dzień 8 * 31 Grudnia/środa * Corumba – Quijarro – San Jose de Chiquitos

Ostatni dzień starego roku witam skokiem do hotelowego basenu i śniadaniem w stylu brazylijskim czyli z dużą ilością owoców. W recepcji uzyskujemy informację, że z graniczącego z Brazylią miasta boliwijskiego nie kursują dziś żadne środki lokomocji do położonego w głębi Boliwii Santa Cruz. Słynny pociąg też dziś nie jeździ. Podejmujemy jednak decyzję o przekroczeniu granicy. Udajemy się na dworzec autobusowy w Corumbie, ponieważ znajduje się tutaj biuro imigracyjne, w którym należy uzyskać stempel wyjazdowy. Biuro jest czynne od 8 rano do 16 i poza tymi godzinami nie ma możliwości przekroczenia granicy (chyba, że stempel uzyskamy dzień wcześniej). Następnie lokalnym autobusem (2 BRL) jedziemy na granicę oddaloną o 10 km. Tam piechotą przekraczamy granicę nie kontrolowani przez żadne służby brazylijskie. Po stronie boliwijskiej czeka nas standardowa procedura celna i okazuje się, że bez stempla wyjazdowego z Brazylii nie wpuszczono by nas do Boliwii. Po wypełnieniu kilku formularzy wsiadamy do czekającej już taksówki (10 BRL), którą jedziemy 2 km do pierwszej miejscowości w Boliwii – Quijarro, w której znajduje się stacja kolei żelaznej oraz położony w pobliżu niej dworzec autobusowy. Boliwia jest jednym z najbiedniejszych krajów Ameryki Południowej, ale zachowała swój niepowtarzalny klimat. Okazuje się, że jedynie autobusem możemy udać się w dalszą podróż. Najbliższy odjeżdża o 13 po południu (70 Bol), kolejne kursują w odstępach kilkugodzinnych, ostatni odjeżdża o 19.00. Przy głównej ulicy znajduje się Gran Hotel Colonial – schludnie wyglądający budynek obiecuje dość wygodny nocleg. Okoliczne kramy oferują prostą, lecz bardzo smaczną kuchnię – jemy smażoną rybę z ryżem i sałatką z pomidorów (10 Bol). Ceny są tu zdecydowanie niższe niż w drogiej Brazylii, którą pod względem utrzymania się można porównać z Polską. Panuje upał, temperatura przekracza 30 stopni. Kontakt w języku angielskim jest niemożliwy. Bez znajomości hiszpańskiego nie sposób się porozumieć.

Autobus do Santa Cruz jedzie kilkanaście godzin, więc powitanie Nowego Roku zapowiada się w autobusie. Postanawiamy więc zatrzymać się w miasteczku San Jose de Chiquitos słynnym z misji Jezuickiej. Po kilku godzinach jazdy nową asfaltową szosą dojeżdżamy do miejscowości Robore, gdzie zatrzymujemy się na posiłek złożony z kilku zakupionych w przydrożnym kramie znakomitych empanadas czyli pierożków z nadzieniem mięsno-warzywnym (5 Bol). Spotkani przypadkowo młodzi Czesi częstują nas czeską salami. Późnym wieczorem dojeżdżamy do malutkiego miasteczka San Jose de Chiquitos. Po przebyciu piechotą około kilometrowego odcinka docieramy do rozległego, centralnego placu otoczonego charakterystyczną dla tego miejsca parterową zabudową. Znajdujemy pokój w hotelu Turubo (80 Bol), prowadzonym przez, jak się później okazuje, niezwykle religijną kobietę. Idziemy na Sylwestrową kolację do jedynej czynnej w miasteczku restauracyjki. Prawie wszystkie stoliki są zajęte, większość z nich umieszczono na zewnątrz, siedzimy przy typowych plastikowych stolikach ogrodowych. Młodą kelnerkę prosimy o kartę dań, ale zamiast tego otrzymujemy informację, że dzisiaj serwowane jest polio z frytkami oraz piwo lub coca cola. Jedyny wybór to ¼ lub ½ kurczaka (38 Bol na 2 osoby z piwem), nasza kolacja sylwestrowa nie jest więc wyszukana i wystawna, ale atmosfera jest doskonała. Dzieci i młodzież urządzają fajerwerki, kanonada nasila się z chwilą wybicia godziny 24-tej. Tak oto witamy 2009 rok.

Dzień 9 * 01 Stycznia/czwartek * San Jose de Chiquitos

Rano właścicielka hotelu zaskakuje nas informacją, że z okazji Nowego Roku nie dostaniemy śniadania, ponieważ obsługa ma wolne. Informacji udziela zza stołu w recepcji, przy którym właśnie się posila. Ponadto informuje nas, że w dniu dzisiejszym nie wydostaniemy się z miasteczka, ponieważ w święta żadne środki lokomocji nie kursują. Dotyczy to również taksówek. Nasze pytanie o możliwość przedostania się do Paragwaju odległego o kilkadziesiąt km wprawia ją w oburzenie. Natychmiast poucza nas, że turyści przyjeżdżają do San Jose aby modlić się w misjach jezuickich i najlepiej zrobimy gdy udamy się w kilkudniową podróż po okolicznych misyjnych miasteczkach. Nikt do tej pory nie zadawał bezsensownych pytań związanych z Paragwajem, w którym to kraju (jak twierdzi oburzona właścicielka hotelu) niczego do oglądania nie ma, a w ogóle to dostanie się tam jest niemożliwe z uwagi na stan dróg. Są to standardowe wywody mieszkańców, którzy zwykle nie maja pojęcia, co znajduje się za rogiem ich własnego domu. Niezrażeni udajemy się na poszukiwanie pożywienia. Rankiem, pierwszego dnia Nowego Roku nie jest to łatwe zadanie, wszystkie sklepy są pozamykane, a właściciele restauracyjek siedzą przed nimi popijając kawę i na nasze prośby o umożliwienie zakupu jakichkolwiek środków spożywczych odpowiadają, że możemy przyjść jutro, bo dzisiaj jest święto. Po kilkugodzinnym spacerze znajdujemy w końcu sklep, w którym dokonujemy zakupów. Noworoczne śniadanie jemy na ławce w parku w porze obiadu, po czy podejmujemy kolejną próbę wydostania się z sennego miasteczka. Żaden taksówkarz nie chce z nami rozmawiać o jakimkolwiek kursie – dzisiaj mają wolne, jeżdżą jedynie wokół placu w trudnym do określenia celu. Po kilku następnych godzinach widzimy parkujący na skraju miasteczka autobus, który, jak się okazuje, odjeżdża późnym wieczorem do Santa Cruz (50 Bol) i dociera na miejsce po około 6 godzinach jazdy gruntową drogą. Podejmujemy szybką decyzję i kupujemy bilety, podróż potrwa całą noc, ale to najszybszy sposób na wydostanie się z ogarniętego całkowitym marazmem miasteczka. Uspokojeni zwiedzamy opuszczoną w 1776r. misję jezuicką, która jest poddana renowacji przez niemiecką fundację. Kilka kilometrów od miasteczka znajduje się pomnik konkwistadora Generała Nuflo de Chaves, który  przybył w to miejsce w 1561 r. Na lunch jemy jedyną dostępną potrawę czyli kurczak z ryżem (15 Bol za 2 porcje). Wieczorem, czekając na odjazd autobusu, obserwujemy przyjazd słynnego pociągu o bardzo długim składzie jadącego do granicy z Brazylią. W tłumie ludzi zapełniających pociąg czasem, wśród miejscowych, można wypatrzyć zabłąkanego turystę.

Dzień 10 * 02 Stycznia/piątek * San Jose de Chiquitos – Santa Cruz

Do Santa Cruz przybywamy o 3.30 nad ranem. Wysiadamy na ogromnym dworcu autobusowym. Kilka hoteli naprzeciwko dworca oferuje noclegi, decydujemy się na wynajęcie pokoju w pierwszym z nich (70 Bol) i zmęczeni zasypiamy w nader skromnych warunkach. Rankiem szukamy połączeń do Paragwaju i decydujemy się na podróż nocnym autobusem do Asuncion (50 USD od osoby). Dość drogo, ale okazało się, że zarówno cena jak i waluta podlegają negocjacjom, co ostatecznie doprowadza (w przeliczeniu) do kwoty 40USD. Autobus ma być luksusowy z wygodnymi, rozkładanymi siedzeniami, ale czeka nas jednak rozczarowanie, ponieważ wsiadamy do brudnego, niewygodnego, zapchanego ludźmi i wszelkimi możliwymi pakunkami pojazdu. Miasto Santa Cruz jest warte obejrzenia, szczególnie jego interesujące centrum. Warte polecenia są niewątpliwie ciekawe restauracyjki, oferujące przepyszne dania.

Dzień 11 * 03 Stycznia/sobota * Santa Cruz – Filadelfia

Odjeżdżamy z dworca autobusowego w ulewnym deszczu, z godzinnym opóźnieniem. Wśród pasażerów są m.in. Meksykanka i Anglik, małżeństwo mieszkające od dwóch lat w Santa Cruz i organizujące ośrodek Świadków Jehowy. W Boliwii jest 100.000 osób tego wyznania. Po kilku minutach dostajemy kolację składającą się z mięsa, ryżu i sałatki oraz zimnego napoju. Autobus jest brudny, a my mamy miejsca tuż obok śmierdzącej, zapchanej toalety. W przyszłości będziemy unikać miejsc na końcu pojazdu. Droga wiedzie najpierw przez góry aż do miejscowości Camiri, a następnie równiną do granicy z Paragwajem. Bilet kupiliśmy do Filadelfii – miasta położonego w centralnej części Gran Chaco. Cena jego jest identyczna jak do stolicy Paragwaju Asuncion oddalonego o 470 km dalej od Filadelfii. Czas przejazdu do Filadelfii to w sumie 18 godz. Przeczytane informacje o tej trasie nie są już aktualne. Cały odcinek liczy ponad 900 km, ale w tej chwili jedynie około 200 km to drogi gruntowe, resztę trasy pokryto asfaltem. Podczas podróży kilkakrotnie zostajemy poddani kontroli paszportowej przez wojsko, żołnierze sprawdzają również listy pasażerów, sporządzone wcześniej w Santa Cruz. W ciągu 8 godzin jazdy pokonujemy 500 km i dojeżdżamy świtem o 5 rano do punktu kontroli granicznej po stronie boliwijskiej, umieszczonej w małym budyneczku. W kolejnym, oddalonym o około 200 m punkcie kontrolnym dostajemy pieczątkę wyjazdową, co też jest pewnym novum, ponieważ do tej pory (zgodnie z opisami podróżników) należało ją uzyskać w Santa Cruz lub Tarija. Na granicy zwiedzamy płatną toaletę (1 BS), która jest rozwalającą się budą zbitą z desek i dykty, delikatnie mówiąc niezbyt godną polecenia. Okazuje się, że to był tylko kolejny punkt kontrolny, do rzeczywistej granicy z Paragwajem mamy jeszcze około godziny jazdy. Jedziemy szeroką, gruntową drogą, krajobraz za oknami to typowe Gran Chaco. Przekraczamy granicę około 6 rano, paragwajski żołnierz wsiada do autobusu i sprawdza paszporty pasażerom. Mała tabliczka informuje, że jesteśmy w osadzie General Eugenia, na którą zdaje się składać kilka małych budynków zagubionych w ciągnącym się po horyzont, bezkresnym buszu. Po dalszych kilkudziesięciu km dotychczas gruntowa droga zamienia się w szeroka, asfaltową. Zgodnie z opisami podróżników miał to być dziki kraj, ale najwyraźniej świat zmienia się bardzo szybko. Ruch na drodze jest niewielki, mija nas zaledwie kilka autobusów i ciężarówek. W ciągu 4 następnych godzin pokonujemy 240 km, po drodze kilka razy jesteśmy kontrolowani przez policję. Docieramy do osady Mariscal Estigarribia i autobus podjeżdża pod duży budynek z rampą. Po chwili zjawia się furgonetka z antyterorystami w kamizelkach kuloodpornych uzbrojonych w krótką broń. Groźnie wyglądającym ludziom towarzyszy pies. Zostajemy ustawieni w szeregu pod ścianą – łącznie 34 osoby- bagaż leży w rzędzie przed nami. Na polecenie jednego z policjantów pies zaczyna przeszukiwać bagaże. Trwa to około 15 minut i pomimo grozy sytuacji (łatwo podłożyć komuś narkotyki do plecaka) wygląda to dość zabawnie, po raz pierwszy w taki sposób jesteśmy kontrolowani. Pod koniec kontroli opiekun psa ukrywa wśród bagaży małą paczuszkę, zwierzak natychmiast ją lokalizuje i otrzymuje nagrodę. Wbrew naszym oczekiwaniom okazuje się, że kontrola dopiero się rozpoczyna. Każdy bagaż zostaje rozpakowany przez policjantów, cała jego zawartość jest dokładnie przeglądana, a niektórzy z pasażerów są kierowani na kontrolę osobistą. Stoimy grzecznie w szeregu po ścianą. Dopiero po szczegółowym sprawdzeniu bagaży otrzymujemy pozwolenie udania się do sąsiedniego budynku celem sprawdzenia dokumentów i uzyskania stempla w paszporcie. Wszystko trwa około 3 godzin tak, że w dalszą drogę możemy ruszyć dopiero o 13 w południe. Autokar jedzie do stolicy Paragwaju Asuncion, natomiast my podążamy do Filadelfii, leżącej 15 km od głównej drogi. Po 82 km autokar zatrzymuje się na skrzyżowaniu dróg i kierowca informuje nas, że do Filadelfii nie zajeżdża, a my mamy sobie dalej radzić sami. Raczej nikogo nie interesuje fakt, że bilet mamy do Filadelfii… Wysiadamy więc w „środku niczego”, obok drogi znajduje się jedynie jakaś stacja benzynowa, wyglądająca na opuszczoną. Z nieba leje się żar, temperatura przekracza 40 stopni, jest 15 po południu. Siedzimy przy drodze czekając na zagubiony jakiś samochód. Czasami ktoś przejeżdża. Okazuje się, że stację zamieszkuje i obsługuje starszy mężczyzna, który podchodzi do nas i częstuje lodowatą mate czyli terere. Smakuje wyśmienicie. Na pace dużego jeepa dojeżdżamy do miasteczka, wysiadamy na rogatkach i idziemy szukać hotelu Floryda. Miasto położone w centrum Gran Chaco  jest niesamowite, w zasadzie stanowi je bardzo szeroka, czteropasmowa,  spowita tumanami kurzu arteria z położonymi wzdłuż  parterowymi domkami. Po kilometrowym spacerze docieramy do nowoczesnego, klimatyzowanego hotelu, położonego w kojącym, chroniącym przed upałem ogrodzie. Po chwili negocjacji w szeroko tutaj używanym języku niemieckim (recepcjonistka nie włada innym językiem) otrzymujemy pokój z wentylatorem i własną łazienką w cenie 100.000 GYP czyli około 20 USD z wliczonym w cenę śniadaniem. Pokoje klimatyzowane kosztują 185.000 GYP a pokój bez łazienki 70.000 GYP. Dowiadujemy się, że w banku możemy wymienić pieniądze, jest tam również bankomat, w którym wypłata obciążana jest podatkiem w wysokości 25.000 GYP bez względu na ilość wybieranej gotówki. Kolację jemy w hotelowej restauracji, w której typowe dla kuchni niemieckiej potrawy podają eleganccy kelnerzy. Otrzymujemy tak ogromne porcje kurczaka, że nie jesteśmy w stanie tego zjeść i obiecujemy sobie, że następnym razem zamówimy jedno danie na dwie osoby. Wieczorem restauracja zapełnia się, przybywają całe rodziny na posiłek, którego przeważającą część stanowi potężna porcja mięsa. Sądziliśmy, że spotkamy tutaj żyjących zgodnie z tradycją mennonitów, a tymczasem czujemy się jak w jednym z krajów europejskich, ponieważ przybyli ludzie to typowi, wysocy i jasnowłosi przedstawiciele białej rasy, a rozmowy toczą się po niemiecku. Jutro jest niedziela i w recepcji otrzymujemy informację, że muzea i sklepy są tego dnia zamknięte, a autobusy nie kursują. Dopiero w poniedziałek możemy się stąd wydostać.

Dzień 12  * 04 Stycznia/niedziela * Filadelfia

Dzień poświęcamy na zwiedzanie miasta i zapoznanie się z historią jej mieszkańców. Filadelfia jest miastem o parterowej zabudowie, z szerokimi ulicami przecinającymi się pod kątem prostym. Temperatura dochodzi do 40 stopni, niebo jest bezchmurne, brak najlżejszego podmuchu wiatru. Docieramy do kościoła, w którym właśnie kończy się msza. Wkrótce tłum białych, odświętnie ubranych mieszkańców miasta opuszcza miejsce modlitwy. Wsiadają do zaparkowanych obok zadbanego kościoła jeepów i uśmiechnięci odjeżdżają do swoich, jak zauważyliśmy, często wręcz luksusowych rezydencji. Dowiadujemy się, że Filadelfia to w rzeczywistości centrum Mennonitów. Zamieszkują oni również okoliczne miasteczka, ich liczbę szacuje się na 14.000 ludzi. Pierwsi Mennonici przybyli do Paragwaju i osiedlili się w Gran Chaco w 1927 r. Na początku nie było im łatwo utrzymać się na tych terenach, ale obecnie region przez nich zamieszkały stanowi paragwajskie centrum produkcji przetworów mlecznych i mięsnych. Sery, mleko i mięso są eksportowane również do sąsiednich krajów. To naprawdę godne podziwu, tym bardziej, że pierwsze większe miasto odległe jest o 400-500 km. Naprzeciwko hotelu Floryda znajduje się małe muzeum osadnictwa Mennonitów i historia rozwoju tego regionu. W środku kontynentu amerykańskiego powstało nowoczesne miasteczko z własnym szpitalem, gabinetami dentystycznymi, kompleksem sportowym a nawet domem dla osób starszych – Chacoheim. Te dobra nie są dostępne dla rdzennych mieszkańców tych ziem czyli Indian Guarani w większości chrześcijan, mających swój mały biedny kościół, swoje ubogie bary i sklepy, żyjących na skraju nędzy. Na obrzeżach miasta znajduje się małe zoo z niewielką ilością zwierząt, typowych dla Gran Chaco. Wieczorem próbuję tradycyjnego napoju Yerba Mate, o specyficznym, trudnym do polubienia smaku. Efekty są piorunujące, nie mogę zasnąć przez całą noc.

Dzień 13 * 05 Stycznia/poniedziałek * Filadelfia – Loma Plata – Asuncion

Wcześnie rano jedziemy lokalnym autobusem (10.000 PYG) do Loma Plata – pierwszego ośrodka Mennonitów założonego w 1927 r. Spodziewaliśmy się odnaleźć spokojną osadę i ludzi żyjących zgodnie z tradycją, a zamiast tego trafiamy do tętniącego życiem nowoczesnego miasteczka ze znakomicie wyposażonym zakładem mleczarskim. O dawnym stylu życia przypomina jedynie małe muzeum. Po krótkim pobycie jedziemy autobusem do stolicy Paragwaju – Asuncion (75.000 PYG). Odległość 480 km pokonujemy w ciągu 8 godzin. O zmierzchu docieramy do stolicy i meldujemy się w hotelu w centrum miasta (24,5 USD). Wieczorem jemy kolację w małej restauracji tuż przy Plaza de los Heroes. Siedząc przy plastikowych stolikach na chodniku obserwujemy barwnych mieszkańców stolicy.

Dzień 14 * 06 Stycznia/wtorek * Asuncion

Śniadanie serwowane w hotelu składa się z egzotycznych owoców (ananas, papaya, melon), żółtego sera, szynki, kilku rodzajów bułeczek, soku ze świeżych pomarańczy oraz, w zależności od upodobań,  kawy lub herbaty. Około 10 rano wyruszamy na zwiedzanie stolicy. Pogoda jest jak zwykle piękna. Spacerujemy po centrum miasta, oglądamy budowle pozostałe z czasów kolonialnych, budynek Kongresu, Senatu i Pałac Prezydenta. Na Plaza de los Heroes znajduje się Panteon de los Heroes ze szczątkami zasłużonych postaci dla Paragwaju z Francisco Solano Lopezem na czele. Ciekawostką jest tablica upamiętniająca poległych Rosjan walczących po stronie paragwajskiej. Zaskakuje nas obecność slumsów nieopodal budynków rządowych. Favele rozciągają się nad brzegiem rzeki. Zostajemy zatrzymani przez policjanta, który ostrzega nas przed ewentualnymi spacerami po terenach zamieszkałych przez biedotę. Twierdzi, że pojawianie się tam grozi śmiercią. Katedra nie robi dużego wrażenia, tym bardziej, że wykonany z desek sufit sprawia wrażenie niedokończonego. Kawę pijemy w kawiarni w najstarszych budynkach w mieście położonych naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego (15.000 PYG). Wokół kręci się mnóstwo uzbrojonej policji i wojska, podobnie zresztą jak w całym mieście, które charakterem przypomina polskie miasta z wczesnych lat 70-tych. Bieda jest widoczna na każdym kroku. Jedynie budynek Kongresu jest nowo zbudowanym, nowoczesnym budynkiem. Na lunch polecamy confiterię Bolsi przy ulicy Estrella założoną w 1960 r., gdzie podają smaczne jedzenie w umiarkowanych cenach – za posiłek dla dwóch osób płacimy 47.000 PYG. Chcemy zobaczyć muzea, ale wszystkie są niestety zamknięte z powodu wakacji. Kręcimy się po mieście aż do wieczora. Czujemy się całkowicie bezpieczni, ludzie są nastawieni życzliwie, nie mamy także żadnych problemów podczas robienia zdjęć. Należy natomiast mieć się na baczności przy przechodzeniu przez ulicę, ponieważ jeżdżący z szaloną prędkością kierowcy autobusów zdają się polować na nieuważnych pieszych. Dla tych ostatnich nie ma zresztą sygnalizacji świetlnej, przechodzą przez ulicę, kiedy zapala się czerwone światło dla pojazdów.

Dzień 15 * 07 Stycznia/środa * Asuncion – Encarnacion

Cały dzień spędzamy podróżując lokalnymi autobusami, oglądamy małe miasteczka w okolicach Asuncion oraz Piribebuy. Po wielu przesiadkach i oczekiwaniach docieramy wieczorem do graniczącej z Argentyną miejscowości Encarnacion. Nocujemy w hotelu w centrum miasta tuż obok dworca autobusowego (23 USD). Dla osób pragnących udać się do ruin misji jezuickiej w Trynidad godnym polecenia jest mały, przyjemny hotelik o nazwie „Ruins hotel” usytuowany tuż obok wejścia na teren misji, o którym dowiedzieliśmy się dopiero następnego dnia. Odległość 28 km pokonuje się lokalnym autobusem odjeżdżającym z dworca autobusowego w centrum Encarnacion (10.000 PYG).

Dzień 16 * 08 Stycznia/czwartek * Encarnacion – Trynidad – Posadas – Puerto Iguazu

Niedaleko Encarnacion znajdują się ruiny wpisanej na listę UNESCO misji jezuickiej w Trynidad (wstęp 5.000 PYG), wieki temu największej w Paragwaju i najważniejszej w tym regionie. Rozmach budowli  jezuickiej, której budowa trwała 61 lat i nie została ukończona, robi wrażenie. Jej budowniczymi byli wyłącznie Indianie. W końcowym okresie pobytu Jezuitów na tych terenach czyli w okolicach roku 1767 w Trynidad mieszkało około 4000 Indian Guarani oraz ponad 100 zakonników. Wracamy do Encarnacion i lokalnym autobusem (5000 PYG) jedziemy do Argentyny, przekraczając graniczną rzekę Parana. Na granicy wszyscy pasażerowie wysiadają i taszcząc bagaże przechodzą przez „check point”. Tu wszelkie tobołki są prześwietlane jak na lotniskach, a my zastajemy poddani szczegółowej odprawie paszportowej. Po tym wsiadamy do tego samego autobusu, którym przybyliśmy i jedziemy na dworzec autobusowy w Posadas. Tu jemy lunch i natychmiast przeżywamy „szok cenowy”- za 2 hamburgery, 2 ciastka i dużą colę płacimy 31 ARS. Po godzinnym oczekiwaniu wsiadamy do autobusu do Puerto Iguazu (37 ARS). Odległość 300 km pokonujemy w ciągu 6 godzin i wieczorem dojeżdżamy na miejsce. Jest już późno, jesteśmy głodni, więc zamiast szukać na własną rękę hotelu wybieramy ofertę jednego z wielu naganiaczy. Zawozi nas własnym środkiem lokomocji do oddalonego o niecały kilometr miłego i cichego hotelu (80 ARS), daleko od zgiełku głównej ulicy miasta.

Dzień 17 * 09 Stycznia/piątek * Iguazu Falls

Wcześnie rano, autobusem, udajemy się do wodospadów (powrotny 10 ARS). Bilet wejściowy kosztuje 60 ARS od osoby. Na każdym kroku widać doskonałą organizację, drogowskazy kierują tłumy turystów do najciekawszych miejsc, jest bardzo czysto. Na początek wybieramy podróż kolejką wąskotorową do Garganta del Diablo – najbardziej spektakularnego miejsca w Iguazu. Około 3 km trasę mały pociąg pokonuje w ½ h, kolejne 1100m idziemy aleją w postaci stalowej kładki zbudowanej nad wodami rzeki Iguazu, tuż obok wodospadów. Tłumy turystów uniemożliwiają zrobienie zdjęcia bez czyichś ramion czy twarzy. Najlepiej zaczekać na moment, kiedy cały tłum z pociągu pobiegnie na koniec kładki i wtedy w miarę spokojnie można podziwiać niezapomniane widoki. Wodospad robi ogromne wrażenie, para wodna unosi się w powietrzu, natychmiast jesteśmy przemoczeni. Po drugiej stronie znajduje się część brazylijska wodospadów, dużo mniejsza i dlatego rezygnujemy z jej zobaczenia. W powrotnej drodze obserwujemy liczne ptaki łowiące ryby, kajmany pływające w płytkich nurtach Iguazu. Dalsza część atrakcji to spacery różnorodnymi alejkami pod i nad wodospadami. Można spotkać zwierzęta mieszkające w okolicznej dżungli, całkiem blisko nas spacerowało stadko coati. Ciekawą atrakcję stanowi kilkunastominutowa wyprawa łodzią pod sam wodospad (75 ARS), która zabiera kilkudziesięciu śmiałków. W kapokach podpływamy pod spadający strumień wody i stajemy trzykrotnie oko w oko z żywiołem. Eskapada godna polecenia, z dużą dozą adrenaliny.

Po dość wyczerpującej wycieczce wczesnym popołudniem wracamy do miasta. Aby dokładnie poznać  wszystkie atrakcje potrzeba przynajmniej 2 dni. My mamy dość przebywania w tłumie turystów i decydujemy się na podróż do Urugwaju. Wieczorem wybieramy się na kolację na tradycyjną argentyńską parillę (76 ARS). Różnorodne części krowy usmażone na grillu smakują nam nieszczególnie, Europejczyk raczej nie jest przyzwyczajony do spożywania elementów stanowiących u nas typowy odpad z uboju.

Dzień 18 * 10 Stycznia/sobota * Puerto Iguazu – Concordia

Rano szukamy autobusu, którym chcemy wydostać się z Puerto Iguazu. Transport autokarowy jest doskonale rozwinięty w Argentynie, ilość połączeń miedzy miastami jest dość duża i jedynie w okresie nasilonego ruchu turystycznego mogą być kłopoty z miejscami. My kupujemy bilety na autobus firmy Andesmar relacji Puerto Iguazu – Rio Gallegos miejscowości na samym krańcu Argentyny. Ciekawostką jest fakt, że jeden autobus pokonuje taką trasę wzdłuż całej Argentyny (3950 km) w ciągu około 55 godzin. Jedziemy do miejscowości Concordia na granicy z Urugwajem (100 ARS). Autobus odjeżdża po południu, więc całe przedpołudnie poświęcamy na zwiedzenie miasta. Puerto Iguazu leży nad rzeką o tej samej nazwie. Niecały kilometr od centrum miasta znajduje się punkt styku 3 państw: Brazylii, Paragwaju i Argentyny. W miejscu tym Iguazu wpada do Parany. Obie rzeki są granicznymi pomiędzy państwami. Tu też znajduje się pomnik założyciela miasta Puerto Iguazu – Alvara Nunez Cabeza de Vaca, żyjącego w latach 1507-1564. Samo miasta jest typowym miejscem turystycznym nastawionym na „przerób” tysięcy turystów. Po południu wygodnym autokarem z miejscami do leżenia tzw. semicama odjeżdżamy w długą podróż.

Dzień 19 * 11 Stycznia/niedziela * Concordia – Salto – Paysandu – Tacuarembo

Po 13 godzinach jazdy autobusem docieramy do miejscowości Concordia o 3.30 w nocy. Wysiadamy na terminalu autobusowym w centrum miasta. Jesteśmy wykończeni nieprzespaną nocą. Mimo tego, że autobus był szalenie wygodny (tzw. semicama czyli rozkładane prawie do poziomu siedzenia). Na terminalu dowiaduję się że w dniu dzisiejszym żaden autobus do Urugwaju nie jedzie, ponieważ  jest niedziela. Ponadto prom przez rzekę Urugwaj również dzisiaj nie kursuje. Pozostaje nam czekać do poniedziałku albo jechać taksówka której  cena wynosi 85 ARS za kurs bez względu czy to jest noc czy dzień. Decydujemy się jechać od razu do Urugwaju i rozklekotaną taksówką najpierw udajemy się na stację benzynową, aby zatankować gaz. Jest 4 nad ranem. Do granicy mamy ponad 20 km, którą przekraczamy drogą na tamie zbudowanej nad rzeką Urugwaj. Obecnie zapora ta jest największa na świecie i w przyszłości dopiero ta na Jangcy w Chinach ma być większa. Punkt graniczny wspólny dla obu państw znajduje się przed tamą. Musimy wysiąść i odebrać stemple wyjazdowe i wjazdowe do Urugwaju. Taksówkarz płaci 2 ARS wyjazdowe i 6 ARS wjazdowe do Urugwaju. Nie wiemy, czy za nas czy też za siebie i samochód, ale widać, że przekroczenie granicy taksówką jest dość popularne. Na dworcu autobusowym w Salto w Urugwaju jesteśmy o 5 rano. Chcemy dotrzeć do Tacuarembo lecz ponownie dowiadujemy się że w niedzielę autobusy nie kursują. Musimy jechać do Paysandu (110 UYP) a stamtąd po południu do Tacuarembo. W Paysandu zostawiamy bagaże na dworcu, następny autobus mamy o 17.00.  Postanawiamy zwiedzić to trzecie co do wielkości w Urugwaju ładne miasteczko o niskiej zabudowie. Panuje cisza i spokój, po ulicach jeżdżą stare, kilkudziesięcioletnie samochody, czasem dostrzec można ciągnięte przez jednego konia furmanki, swojski obrazek, czyli prawie tak, jak kilkadziesiąt lat temu w Polsce. Miasto leży nad rzeką Urugwaj, graniczną rzeką z Argentyną. Upał narasta i po godzinnym spacerze docieramy nad dużą, czystą rzekę, której plaża przyciągnęła tłum mieszkańców. Ludzie opalają się, kapią, ale większość urządza sobie piknik w postaci tradycyjnej parilli. Do tego celu służą specjalnie przygotowane stoły z miejscem na ognisko. Nad rzeką oglądamy muzeum historyczne tego regionu a w nim wiele ozdób, siodeł, uprzęży końskich używanych przez gauchos. Kilka km za miastem jest rozległy teren przygotowany do fiesty końskiej. Oglądamy konie i typowych Gauchos ubranych w charakterystyczny ubiór z berecikami na głowie i obowiązkowo z ozdobnym pasem. Widzimy ogromne ilości wołowiny piekącej się na olbrzymich rusztach. Fiesta ma trwać do białego rana. O 17.00 wyjeżdżamy do Tacuarembo (228 UYP). Po 3,5 godz. jazdy zmęczeni docieramy do celu. O tani nocleg niezwykle trudno. Nocujemy w hotelu Plaza za astronomiczną kwotę 770 UYP czyli 32 USD. Za tą cenę dostajemy brudną odrapaną, malutką norę, bo tego miejsca nie można nazwać pokojem. Jeśli porównamy cenę do jakości to jest to nasz najdroższy nocleg na całej wyprawie.

Dzień 20 * 12 Stycznia/poniedziałek * Tacuarembo – Melo

Rano autobusem udajemy się do muzeum Charlosa Gardela (27 UYP) w Valle Eden, 25 km za miastem. Ostatni odcinek około 1 km pokonujemy piechotą. Muzeum poświęcone twórcy tanga jest malutkie i skromne. Do dzisiejszego dnia trwa poważny spór między Argentyńczykami i Urugwajczykami dotyczący narodowości Gardela. Źródła podają różne daty i miejsca urodzenia Carlosa Gardela. Obecnie uważa się, że miejscem narodzin Gardela jest Francja, a jego urugwajskie dokumenty narodzin są falsyfikatem wykonanym w celu uniknięcia służby wojskowej we Francji w okresie I wojny światowej. Był on śpiewakiem i gitarzystą. Wystąpił również w kilku filmach. Zginął tragicznie w katastrofie lotniczej w 24.06.1935 r w Medellin w Kolumbii podczas startu samolotu. Przez Argentyńczyków uważany jest za największego spośród tych, którzy kiedykolwiek śpiewali tango i za jednego z największych kompozytorów tego gatunku muzycznego. Całkowity dorobek Gardela obejmuje około 1500 utworów. Do miasta wracamy ciężarówką stojąc na pace. Po drodze mijamy „Cerro Cementerio Indio” – niewielkie usypane wzgórza będące miejscem indiańskiego pochówku. Tacuarembo to ładne i zadbane miasteczko o niskiej zabudowie i  bogatym wystroju sklepów. Na głównym placu wznosi się pomnik Jose Artigasa – Ojca urugwajskiej wolności. Autobus do Melo odjeżdża o 17.30 (201 UYP). Jedzie ponad 3 godziny. Okolica jest pagórkowata, wszędzie mnóstwo pasących się krów i koni. Po drodze wsiadają gauchos w tradycyjnych strojach z berecikami na głowach. W Melo znajdujemy przy jednej z ulic w centrum Hostel Colonial i nocujemy w dużym i czystym pokoju, mamy do dyspozycji ogromną łazienkę. Płacimy 400 UYP za pokój nieporównywalnie lepszy niż ten z poprzedniej nocy.

Dzień 21 * 13 Stycznia/wtorek * Melo – Treinta y Tres – Canada del Brujo

Hostel w Melo okazał się doskonałym miejscem do wypoczynku, godnym polecenia z uwagi na cenę jak i wystrój pokoju. Rano dzwonimy do Pablo z Canada de Brujo (kontakt z Lonely Planet). W rozmowie po hiszpańsku pomaga nam przypadkowo spotkana osoba i umawia nas z Pablo na terminalu autobusowym w Treinta y Tres. Chodzimy po miasteczku, niska zabudowa, w centrum bardzo ładne sklepy, można wręcz powiedzieć, że luksusowe. Domy pamiętają czasy kolonialne, zwykle są jednopiętrowe, odnowione, wszędzie czysto i schludnie. Ludzie również mili. Po godzinnym spacerze docieramy do kawiarni, gdzie raczymy się kawą (45 UYP). Rzadko możemy napić się dobrej kawy, a taką właśnie nam podano. O 12.30 ruszamy autobusem do Treinta y Tres (101 UYP). Odległość 112 km pokonujemy w 1,5 h i na miejscu jesteśmy o 14.00. Terminal stanowi mały kantor przy głównej ulicy. Po kilku chwilach podchodzi do nas młody mężczyzna z berecikiem na głowie wołając Tomasz i Beata??? Pablo wita się z nami, bierze plecak Beaty i prowadzi nas do swojego samochodu. I tu czeka nas zaskakująca niespodzianka, bo mamy jechać starym garbusem tak starym, że z wyglądu przypomina auto prosto ze złomowiska. Wiek tego pojazdu jest trudny do określenia, ale szacujemy go na jakieś 40-50 lat. Tym czymś ruszamy najpierw asfaltem, a później drogą gruntową (14 km) w kierunku wzgórz. Pablo mówi jedynie po hiszpańsku, więc Beata może szlifować hiszpańską wymowę. Idzie to w miarę składnie i szybko się dogadujemy. Po 40 minutach jazdy i pokonaniu (z trudem) kilku stromych podjazdów dojeżdżamy do małego domku położonego na łagodnym stoku zbocza. W środku znajduje się duża izba pomalowana na kolor pomarańczowy i zielony, umeblowana w starym stylu z wieloma dziwnymi sprzętami, dalej kuchnia i dwa małe pokoje z łóżkami piętrowymi, oraz łazienka. Wodę do umycia musimy pompować ze studni, oczywiście zimną. Kapitalne miejsce. Pablo mieszka obok w małym, rozwalającym się domu, w którym panuje totalny nieład. Pokazuje nam dużą księgę wpisów. Pierwszy wpis pochodzi z listopada 2001 r., a jest ich całe mnóstwo. Odwiedza go kilkoro turystów tygodniowo. Jesteśmy pierwszymi Polakami w tym miejscu. Niestety, pogoda ulega zmianie i po 3 tygodniach upałów i słońca nadchodzi pierwszy deszcz. Po południu leje już jak z cebra, mamy nadzieję, że jutro nie będzie padać, bo Pablo proponuje ciekawy program na następne dnie. Jutro mamy jechać konno do odległego o 11 km Parku Narodowego w górach. Tam czeka nas 2,5 godzinny trekking po parku i powrót inna drogą przez góry. Natomiast następnego dnia mamy zrobić 4 godzinną wycieczkę konną po okolicznych górach. Jesteśmy głodni, ponieważ od skromnego śniadania zjedliśmy jedynie marny kawałek pizzy na dworcu autobusowym. Pablo informuje nas, że kolacja będzie o 9 wieczorem, ale tutaj protestujemy zgodnie. Po negocjacjach ustalamy, że kolacja będzie za 2 godziny czyli o 18.00. Deszcz leje, wiec siedzimy w budynku. Jest to budynek starej szkoły, która przestała funkcjonować na początku lat 70-tych. Kupili ten domek kuzyni Pabla, który od 9 lat prowadzi tutaj działalność turystyczną. Wreszcie o 18.00 Pablo przynosi dwa stare garnki z pokrywką przymocowaną drutem, w jednym jest ryż a w drugim potrawka z kurczaka z ziemniakiem szt. 1 i jakimś warzywem. Głodni siadamy do stołu, a nieoceniony Pablo znów nas zaskakuje podając piwo z… lodówki. Okazuje się, że zasilana gazem lodówka jest jednym z dziwnych sprzętów Pabla. Zjadamy cały posiłek błyskawicznie i stwierdzamy, że dopiero teraz zjedlibyśmy coś dobrego. Porcje były dość małe, my dodatkowo podzieliliśmy się posiłkiem z kotem. Mamy nadzieję, że jutro dostaniemy więcej czegoś do zjedzenia. Wieczór spędzamy na czytaniu. Przed zmierzchem Pablo przyprowadza ładne, zadbane, gniade konie. Zwraca nam uwagę, abyśmy patrzyli pod nogi, bowiem na tych terenach jest dużo węży.

Dzień 22 * 14 Stycznia/środa * Canada del Brujo

Po śniadaniu z ciekawością przyglądamy się innemu niż u nas sposobowi siodłania koni. Cechą charakterystyczną jest kilka warstw derek i skóry przewiązanych paskami zamiast popręgu. Na samą górę idzie gruba, owcza skóra z dużym włosem – siedlisko dla jeźdźca komfortowe. Jedziemy do Parku Quebrada de los Cuervos, małego dość głębokiego kanionu ukrytego wśród wzgórz położonego o 2 godziny jazdy. Część drogi pokonujemy drogą gruntową, a część zboczami górskimi, miejscem wypasu bydła. Zostawiamy konie i idziemy na pieszą wycieczkę. Przy wejściu do Parku duża, widoczna tablica ostrzega nas przed 4 rodzajami węży, które możemy spotkać po drodze. Nagle naszą drogę przebiega kilka pancerników, szybko kryjąc się w wysokiej trawie. Po kilkunastu minutach dochodzimy do drewnianego pomostu, którym docieramy na stromą krawędź kanionu. Pomost ten przebiegający metr na ziemią chroni bujną roślinność przed zadeptaniem przez odwiedzających. Bardzo stromym, ubezpieczonym linami stokiem schodzimy na dno kanionu, którym płynie rwący, szeroki strumień. Sam kanion ma około 2 km długości, natomiast dla turystów udostępniony jest niewielki jego fragment. Bujna, tropikalna roślinność i duża duchota sprawiaj, że pot z nas się leje. Po 2 godzinach docieramy z powrotem do koni. Tutaj lunch i obowiązkowo Yerba Mate, którą pije się z jednego kubka podawanego z rąk do rąk. W drodze powrotnej mijamy wioskę indiańską plemienia Guarani. Jedziemy zboczami górskimi wśród wypasanego bydła. Całe tereny należą do prywatnych właścicieli ziemskich zajmujących się hodowlą i wypasem bydła. Z uwagi na jakość trawy i ich ilość na górskich zboczach przyjmuje się, że do wypasu jednej krowy potrzeba 1 ha łąki. Kilkusethektarowe działki dzieli druciane ogrodzenie. Czasami krowy niszczą ogrodzenie i buszują na działkach sąsiadów. Tak też się zdarzyło jak wracaliśmy. Pablo rozpoznał obce stado bydła pasące się na gruntach przyjaciela i poprosił nas, abyśmy mu pomogli złapać uciekinierów i zagonić ich na właściwą działkę. W ciągu około godziny galopowaliśmy po stromych zboczach zapędzając pojedyncze sztuki bydła na właściwą działkę. Czuliśmy się jak prawdziwi gaucho. Nasza praca zakończyła się sukcesem i całe stado znalazło się we właściwym sektorze. Po południu i wieczorem Pablo opowiada o swoim życiu, kraju i jego mieszkańcach.

Dzień 23 * 15 Stycznia/czwartek * Canada del Brujo – Treinta y Tres – Chuy – Rocha

Rankiem wybieramy się na koniach w inną część okolicznych wzgórz. Liczne wąwozy, przekraczanie strumieni, jazda stromymi ścieżkami górskimi urozmaicała nam jazdę. Dotarliśmy również do wodospadu z jeziorem, którego czysta, zimna woda zachęcała do kapieli. Żegnamy urocze miejsce rozliczając się z Pablo za cały pobyt płacąc za naszą dwójkę 165 USD (noclegi, wyżywienie, konie, wycieczki, transport). Wczesnym popołudniem gościnny Pablo odwozi nas swym oryginalnym garbusem do miasta, skąd autobusem jedziemy do graniczącego z Brazylią miasteczka Chuy (146 UYP), a następnie do Rocha (128 UYP). Z uwagi na późną porę nie ma żadnych połączeń autobusowych do nadmorskich miasteczek, więc nocujemy w hotelu w centrum miasta (420 UYP). W drodze do Rocha autobus zatrzymuje się w znanej nadmorskiej miejscowości Punta del Diablo. Miasteczko to typowe turystyczne, hałaśliwe miejsce. W sezonie znalezienie noclegu stanowi nie lada wyczyn.

Dzień 24 * 16 Stycznia/piątek * Rocha – La Paloma – Cabo Polonio – La Paloma

Wczesnym rankiem podejmujemy decyzję o dwudniowym wypoczynku w nadmorskiej miejscowości La Paloma oddalonym o 28 km od Rocha. Jest środek sezonu urlopowego w Urugwaju i znalezienie wolnego w miarę taniego miejsca noclegowego graniczy z cudem. Po odwiedzeniu kilkunastu hoteli lądujemy w jednym z nich, w samym centrum miasta (70 USD). Jest dość wcześnie, więc jedziemy autobusem (110 UYP powrotny) do Cabo Polonio – małego miasteczka nadmorskiego słynącego z dużej ilości fok i lwów morskich wylegujących się na nadbrzeżnych skałach. Z uwagi na ochronę przyrody i zwierząt dojazd do miasteczka jest możliwy jedynie dużymi ciężarówkami zabierających kilkunastu pasażerów (120 UYP wstęp). 6- kilometrowa droga wiedzie lasem, później wśród wydm i brzegiem morza. Cabo Polonio to typowa letnia mieścina składająca się z kilkudziesięciu małych parterowych domków otwartych jedynie latem i z wielu restauracyjek. Po lunchu idziemy szukać fok. Naprzeciwko latarni morskiej w odległości około 100 m jest kilka skalistych wysepek i stąd dobiega przeraźliwy hałas nawołujących się fok. Można do nich dotrzeć przy pomocy łodzi, których kilka czeka na plaży. Dalej za latarnią morską oczom naszym ukazuje się fantastyczny widok setek fok i wielu lwów morskich wylegujących się na wielkich głazach. Okazuje się, że można do nich podejść bardzo blisko, prawie na wyciągnięcie ręki. Niektóre, zadowolone pozują do zdjęć, inne śpią a jeszcze inne  rozmawiają ze sobą a czasem walczą. Dzięki teleobiektywowi możemy zaobserwować ich życie codzienne. Co jakiś czas niektóre zsuwają się do morza i odpływają na pobliskie wyspy. Największą trudność sprawia im wydostanie się na śliskie skały, czasami dopiero któraś z kolei próba kończy się sukcesem. Lwy morskie kilkakrotnie większe od fok co pewien czas wydają głośne pomruki, niektóre kłócąc się stają do walki. Już wieczorem docieramy z powrotem do La Palomy. Pogodny wieczór pozwala obserwować przepiękny zachód słońca, które powoli chowa się za horyzont.

Dzień 25 * 17 Stycznia/sobota * La Paloma

Dziś jest dzień odpoczynku i spacerów po plaży. W Urugwaju trudno spotkać osobę nie mającą zestawu do picia Yerba Mate. Obowiązkowy termos z gorącą lub lodowatą wodą oraz tykwa i bombilla leżą na piasku obok opalających się dziewcząt. Widok jedyny w swoim rodzaju. Plaże La Palomy słyną z dobrych warunków dla surferów. Ciągną się kilometrami aż do następnych miejscowości nadmorskich. Na głównym placu miasta umieszczono szkielet wieloryba australijskiego, którego ciało fale wyrzuciły na brzeg naprzeciwko latarni morskiej w La Paloma w 2003 r. Mierzył 11 m długości i ważył 30 ton. Bardzo ciekawy eksponat.

Dzień 26 * 18 Stycznia/niedziela * La Paloma – Montevideo

Wcześnie rano jedziemy autobusem (235 UYP) do Montevideo. Odległość 250 km pokonujemy w ciągu 4 godzin i jeszcze przed południem docieramy do hotelu w centrum miasta. Montevideo okazuje się brudnym, hałaśliwym miastem pozbawionym uroku i atmosfery. Już pierwsze kroki ulicami centrum sprawiają, że podejmujemy decyzję o jutrzejszym wyjeździe. Autobusy pędzące z zawrotną szybkością wąskimi, czasami stromymi ulicami sprawiają, że zaczynamy bać się o życie. W centrum wznosi się okazały, 26-cio kondygnacyjny budynek Palacio Salvo z 1927 r. będący wówczas najwyższym budynkiem na kontynencie południowoamerykańskim. Na uwagę zasługuje podziemne mauzoleum narodowego bohatera Urugwaju, „ojca urugwajskiej niepodległości” Jose Artigasa. Ciekawostką miasta są śmieciarki…. Stanowią je dwukołowe furmanki ciągnięte przez pojedyńcze konie, załadowane dziesiątkami worków śmieci. Bulwar nadmorski to szeroka, wietrzna promenada. Akurat w oddali przepływa wielki 17 piętrowy oceaniczny liniowiec pasażerski Star Princess, zabierający 2600 pasażerów i mający 1150 członków załogi. Dochodzimy do starówki Ciudad Vieja, częściowo odnowionej, ale z walającymi się wszędzie śmieciami. W centrum starówki natrafiamy na setki turystów, którzy właśnie wysiedli ze statku. Jak się później dowiedziałem płynęli dookoła przylądku Horn odwiedzając Antarktydę. Kilka okolicznych uliczek zasługuje na uwagę, liczne kramy i sklepiki z pamiątkami zachęcają do wejścia. Niedaleko terminalu portowego znajduje się Mercado del Puerto – portowa hala targowa z 1868 r. Dawny targ rybny mieści obecnie kilka restauracji oferujących głównie parrille oraz owoce morza. Ceny kształtują się w granicach 300 UYP za danie rybne, 200 UYP za parrille. Spacer po mieście kończymy na głównej ulicy miasta Avenida 18 de Julio. Śpimy w hotelu Arapey przy Av. Uruguay niedaleko centrum miasta. Dwójka bez śniadania kosztuje 670 UYP. Mimo dużego, wygodnego pokoju minusem tego hotelu jest dokuczliwy hałas powodowany przez przejeżdżające z dużą szybkością autobusy.

Dzień 27 * 19 Stycznia/poniedziałek * Montevideo – Colonia del Sacramento – Carmelo – Tigre

Wcześnie rano taksówką udajemy się na terminal autobusowy (80 UYP). Stąd autobusem (175 UYP) w ciągu 2,5h docieramy do Colonia del Sacramento. To urokliwe miasteczko położone na brzegu La Platy przyciąga rzesze turystów. Na małym półwyspie plątanina brukowanych uliczek z rosnącymi wzdłuż nich sykomorami oraz jednopiętrowymi, kolonialnymi domami urzeka swoją atmosferą nigdzie indziej nie spotykaną w Urugwaju. Stare kilkudziesięcioletnie samochody, kolorowe restauracje i cicha leniwa atmosfera dodają uroku miejscu. Warte obejrzenia jest muzeum portugalskie przy Plaza Major (50 UYP). Ciekawy lunch jemy w restauracji La Galette – wystrój w ostrych kolorowych barwach – naleśniki z kiełbaskami i sałatką warzywną (380 UYP). Po kilkugodzinnym pobycie jedziemy do Carmelo (73 UYP) położonym nad ujściem rzeki Urugwaj do La Plata. Zamierzamy następnego dnia przeprawić się na stronę argentyńską. Szukając hotelu docieramy nad rzekę i przystań promową. Ku naszemu zdumieniu właśnie kończy się załadunek osób na wodolot do miejscowości Tigre na przedmieściach Buenos Aires. Kupujemy bilety (403 UYP) i jako ostatni przechodzimy przez odprawę paszportową. Okazuje się, że z Carmelo kursują 3 wodoloty dziennie do Tigre o 8.00; 14.30 i 20.15. Tym ostatnim płyniemy do Argentyny. Podróż trwa 2,5h. Przecinamy ujście rzeki Urugwaj do La Plata oraz całą Deltę Parany. Na horyzoncie, przy zachodzącym słońcu widoczne są wysokościowce Buenos Aires. Już po ciemku docieramy do Tigre. Po raz pierwszy mamy trudności ze znalezieniem wolnego miejsca w hotelu (nie decydujemy się na wielogwiazdkowe hotele). Również z porozumieniem się w jęz. angielskim są duże trudności. Po ponad godzinnych poszukiwaniach napotkana w środku nocy  taksówka (20 ARS) zawozi nas do oddalonego o 5 km San Fernando, gdzie trafiamy do małego hotelu położonego tuż przy torach kolejowych. Jesteśmy tak zmęczeni, że hałas przejeżdżających pociągów zupełnie nam nie przeszkadza.

Dzień 28 * 20 Stycznia/wtorek * Delta del Parana

Rankiem okazuje się, że znajdujemy się w centrum miasteczka San Fernando a hotel położony jest 100 m od stacji szybkiej kolejki podmiejskiej. Cena hotelu jest dość przystępna jak na Buenos Aires (90 ARS za nocleg), więc podejmujemy decyzję o zostaniu w tym hotelu do dnia wylotu do Europy. Dzień ten poświęcamy na zwiedzenie Delty Parany. Pociągiem udajemy się do Tigre (0,80 ARS) gdzie kupujemy bilet na 4 godzinną podróż po Delcie Parany (31 ARS). O tym, że będzie to podróż 4 godzinna dowiedzieliśmy się będąc już na łodzi. Głodni, bowiem nie zaopatrzyliśmy się w prowiant i napoje wracamy do Tigre. Okazało się, że łódź na którą wsiedliśmy jest wodnym autobusem rozwożącym mieszkańców Delty do ich domów. Przed każdym domem znajduje się drewniany pomost, do którego podpływała łódź zabierając czekających pasażerów. Tą drogą również rozwożona jest poczta, jak i zaopatrzenie domostw w towary i wyżywienie. Płynęliśmy naturalnymi kanałami wodnymi, wśród bujnej zieleni, a brzegi kanałów aż do rzeki Parany są podzielone na działki zagospodarowane domkami. Często są to domy weekendowe lub letnie, ale również mogliśmy zobaczyć całoroczne, wielkie domostwa. Delta Parany jest całkowicie zagospodarowane i nie przypomina dzikiej, niedostępnej krainy. Główna rzeka jest bardzo szeroka i wpływają do niej duże oceaniczne statki.

Samo miasto Tigre to nowoczesna metropolia. Ciekawym fragmentem jest market z pamiątkami i wyrobami rękodzieła artystycznego. Idealne miejsce do zrobienia drobnych pamiątkowych zakupów.

Dzień 29 * 21 Stycznia/środa * Tigre – Buenos Aires – Tigre

Ostatni dzień naszego pobytu na kontynencie południowoamerykańskim poświęcamy na zobaczenie Buenos Aires. Porannym pociągiem (1,35 ARS) w ciągu godziny dostajemy się do centrum Buenos wysiadając na końcowej stacji Retiro. Stąd udajemy się na główny deptak stolicy, który stanowi ulica Florida. Po drodze na Placu San Martin widzimy  autobusy bez dachu, które służą do przewożenia osób chcących zwiedzić miasto. Podejmujemy szybką decyzję i wykupujemy 2 wycieczki objazdowe po mieście (północ i południe) 2 x 2 godziny (koszt 125 ARS od osoby). Kilka miejsc jest godnych polecenia jak np. Cmentarz Recoleta z monumentalnymi grobowcami, wśród których chodzi się jak uliczkami małego miasteczka. Wszyscy podążają w kierunku grobowca rodzinnego Duarte gdzie leży pochowana Evita Peron. Naprzeciwko cmentarza można spotkać osoby tańczące samotnie tango. Ciekawa jest dzielnica Palermo, Soho z wąskimi, kolorowymi uliczkami, Plaza de Mayo – centralny punkt miasta, dzielnica La Boca ze słynnym stadionem piłkarskim La Bomboniera zespołu Diego Maradony Boca Juniors oraz ulica Caminito, niezwykle kolorowa, czarująca swą atmosferą wzdłuż której znajdują się małe restauracje oferujące przede wszystkim naukę tanga. Na małych scenach czy wręcz na chodnikach pary taneczne w rytm rozbrzmiewającej muzyki prezentują swoje umiejętności w porywających figurach tanga. Tutaj też swoje prace prezentują malarze, a kolorowe sceny z życia miasta czy tańczących tango ubarwiają już i tak przepiękną dzielnicę. Wracamy przejeżdżając przez nowoczesną dzielnicę biurowców i hoteli Puerto Madero. Dzień kończymy na deptaku Florida na którym zespoły muzyczne grają rocka, a uliczni handlarze prezentują swoje wyroby. Tradycyjny stek argentyński kończy naszą eskapadę.

Dzień 30 * 22 Stycznia/czwartek * Tigre – Buenos Aires – Madryt

Ostatniego dnia pociągiem podmiejskim dojeżdżamy do dworca kolejowe Retiro. Naprzeciwko niego znajduje się dworzec autobusowy skąd udajemy się na lotnisko Ezeiza (40 ARS).

Należy pamiętać o opłacie lotniskowej dla osób wylatujących do Europy w wysokości 62,64 ARS.

Wczesnym popołudniem wylatujemy do Madrytu.

Dzień 31 * 23 Stycznia/piątek * Madryt – Warszawa

Krótkie poranne oczekiwanie na lotnisku w Madrycie i po kilkugodzinnym locie lądujemy w Warszawie kończąc niezwykle ciekawą podróż po krajach Ameryki Południowej.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u