Przez Meksyk, Belize i Gwatemalę – Aneta Pośnik-Urbańska, Jacek Dragan

Aneta Pośnik-Urbańska, Jacek Dragan

Urlop jest zawsze za krótki. Cóż zajmującego można zaplanować na dwa tygodnie?

I jak połączyć chęć zobaczenia wielu nowych i ciekawych miejsc z prostą potrzebą poleżenia nad ciepłym karaibskim morzem?

642-832

Tak więc początkowy plan to: Meksyk…i dużo spokojnego odpoczynku na plaży…

Mieliśmy co prawda wyjściowo chęć wynajęcia samochodu w Meksyku (mamy to sprawdzone) i przejechania przez Belize do Gwatemali, ale uzyskane jeszcze w Polsce informacje dotyczące horrendalnie wysokich stawek ubezpieczenia, trudności z odprawą celną jak i niepewna przejezdność dróg w porze deszczowej (nasze wakacje), nie pozwalały na sensowne zaplanowanie takiej podróży. Jednak wynajęcie samochodu i związane z tym uczucie wolności w dysponowaniu swoim czasem uznaliśmy za priorytet. Zaplanowaliśmy więc proste objechanie Jukatanu ze szczyptą eksploracji w postaci przejechania Carretera Fronteriza i 1-2 dniową wycieczką do Gwatemali. Graniczną Rio Usumacinta  tak jak inni chcieliśmy przekroczyć dla sławnych ruin Yaxchilan…ale to nam się nie udało…

Termin 26.06.2007 – 7.07.2007

Kraje: Meksyk, Belize i Gwatemala

Przejazd: 3080km.

Z Cancun do Belize – 400 km. Drogi bardzo dobre.

642-832

Belize: 530 km. Drogi bardzo dobre za wyjątkiem szutrowej Costal Highway (Matanee Road) -75 km i drogi do Placencia – 30 km.

Gwatemala: 880 km. W tym ok. 600km to dobre drogi. Drogi szutrowe: z granicznego Ciudad Melchior de Mencos – pierwsze 30 km w kierunku Flores i około 37 km drogi 7W z Santa Cruz Verapaz do mostu na rzece Rio Chixoy. Ta szutrowo – kamienista droga wspina się na ok. 2000 m npm. Reszta to dziurawy asfalt.

Meksyk w drodze powrotnej: 1270 km. Drogi bardzo dobre.

Trasa:

Dzień 1: Lotnisko Cancun, Playa Delfines, Playa del Carmen

Dzień 2: Playa del Carmen

Dzień 3 Playa del Carmen

Dzień 4: Playa del Carmen, Tulum, Bacalar (Laguna Bacalar), Chetumal, Subteniente Lopez – granica z Belize, Corozal

Dzień 5: Corozal, Orange Walk, Burrel Boom, Matanee Road (Costal Highway), Southern Highway, Placencia.

Dzień 6: Placencia

Dzień 7: Placencia, Hummingbird Highway, Blue Hole, St. Herman’s Cave, Belmopan, San Ignacio, Rio Mopan, Ciudad Melchor de Mencos – granica z Gwatemalą, Flores

Dzień 8: Flores, Tikal, Flores

Dzień 9: Flores, San Benito, Sayaxche, Chisec, Coban, San Cristobal Verapaz, Chicaman, Uspantan, Sacapulas, Santa Cruz del Quiche, Chichicastenango

Dzień 10: Chichicastenango, Los Encuertos, Cuatro Caminos, San Andres Xequl, (Panamericana), La Mesilla – granica z Meksykiem, Comitan de Dominguez

Dzień 11: Comitan de Dominguez, Amatenango del Valle, San Cristobal de las Casas, San Juan Chamula, San Cristobal de las Casas, Cascadas de Agua Azul, Palenque, Escarcega, Xpuhjil

Dzień 12: Xpuhjil, Laguna Bacalar, Cancun

Transport:

Nissan Tsuru: średnio mały, lekki sedan, mający z 30 lat historii. Takie są niemal wszystkie taksówki na Jukatanie, z czym wiążą się same zalety. Musi być wystarczająco wytrzymały skoro jeżdżą nim lokalni kierowcy, a dość brzydki i „mały” aby pasażerami nie byli amerykańscy turyści. W pokaźnym bagażniku może zmieścić się bagaż nawet czterech osób. Ważne jest, aby zarówno w drogich kurortach jak i biednych rejonach Chiapas nie zostawiać niczego na widoku. Straty cennego bagażu dotyczyły kierowców otwartych Jeepów lub samochodów typu Corsa gdzie bagaż po prostu nie mieści się na swoim miejscu. Ma dość wysokie zawieszenie, co jest niesamowicie ważne na dziurawych i pełnych kamieni drogach. Część trasy byłaby jednak nieprzejezdna, jeśli byłby w pełni obciążony czterema osobami. Ma niestety bardzo słabe hamulce i całkowicie beznadziejne opony, co powoduje zdumiewające wydłużenie drogi hamowania.

Vibradores, bumps…: rodzaj spowalniających progów na jezdni swą wielkością doprowadzony do skrajności. W większości przypadków najechanie na nie z prędkością większą niż 10/godz. może doprowadzić do uszkodzenia zawieszenia. Takie małe samochody jak Tsuru często muszą najeżdżać na nie pod kątem, aby nie dobijać podwoziem. Słabo lub wcale nieoznaczone. Jeśli są na początku miejscowości, to będą i na jej końcu, na całej szerokości drogi, aby ich nie objeżdżać. Często służą do zatrzymywania jadących przy lokalnym sklepiku.

1 dzień

Lot z Brukseli do Cancun o godz. 6:30 z krótkim międzylądowaniem w Varadero znaleziony na stronie www.ltur.com, w cenie 1308 zł. Do Brukseli dojeżdżamy własnym samochodem. Boarding na 3 godziny przed odlotem w zasadzie wyklucza komfortowy dolot tanimi liniami jak i nocleg w hotelu w Brukseli. Koszt parkingu – 90 euro za 12 dni.

Na lotnisku w Cancun przywitał nas wyluzowany Latynos z firmy Avant z czerwonym rumakiem o nazwie Nissan Tsuru, który towarzyszył nam wiernie w trakcie całej konstruowanej na gorąco podróży. Samochód został wcześniej zarezerwowany „drogą mailową” Ustaliliśmy również sposób płatności – suma obejmująca pełne ubezpieczenie płatna gotówką w $ od razu przy otrzymaniu kluczyków. Pozwala to na uniknięcie przykrych niespodzianek np. przy niekorzystnym przeliczaniu pesos na $. Po krótkim formalnym przejęciu samochodu i opisaniu jego uszkodzeń (wydaje się nie być ważne przy pełnym ubezpieczeniu), zaczęliśmy zadawać bardziej zaczepne pytania  – czy możemy pojechać nim do Gwatemali? Belize? Jakie tam drogi? Jak drogie jest ubezpieczenie?…usłyszeliśmy liczne dodające nam odwagi „of course” i zapłaciliśmy 473 $. Tak staliśmy się właścicielami Tsuru na 12 dni…

Wyruszamy w kierunku Playa del Carmen (40 km od Cancun). Po drodze krótkie orzeźwienie w Playa Delfines (na tej plaży można spotkać wyłącznie miejscowych!). Należy pamiętać, że w tym miejscu fale przyboju są wyjątkowo niebezpieczne, żarłoczne i chętnie zabierają przedmioty posiadane ze sobą lub na sobie nierozważnym pływakom.

Playa del Carmen tętni życiem, ale inaczej niż Cancun. Pełno w nim średnio zamożnych Meksykanów odpoczywających wraz z rodzinami, a przez to gwaru, muzyki i witających radośnie każdego przechodnia klaksonów. Jazda po Playa del Carmen nie jest jednak prosta, pomimo numeracji ulic jak w Nowym Jorku. Wszędzie drogi jednokierunkowe, a wskazują to wyłącznie dyskretne niebieskie strzałki, lub…skręcające przed nami auto. I jeszcze na dodatek liczni policjanci…tak więc bardzo musieliśmy się nagimnastykować aby przekonać takiego jednego sprytnego policjanta że… co prawda jedziemy pod prąd, ale jesteśmy niewinni…i nie zapłacimy mandatu bo jesteśmy biednymi Polakami w porwanych dżinsach, a nie jacyś gringo…

7-godzinna różnica czasu szybko nas jednak wykończyła, tak więc weszliśmy do pierwszego hotelu który nam się spodobał (drzewo w środku hotelu i basen na dachu) i zrezygnowani po długich pertraktacjach jedyny raz daliśmy na nas zarobić w trakcie tej 12 dniowej podróży, płacąc 90 $ za pokój 2-osobowy ze śniadaniem (cena obniżona ze 123 $) w hotelu o wdzięcznej nazwie QuintoSol.

2 dzień

Budzimy się o 5 rano po 12 godzinach snu. Orzeźwiająca kąpiel w morzu oraz w licznych basenach przy hotelach o wschodzie słońca (hotele odwiedzane w celu znalezienia odpowiedniego miejsca na kolejne noclegi). Ostatecznie decydujemy się na polecany przez Lonely Planet Camping Cabañas La Ruina. Na początek zajmujemy pokój na parterze za ogrodzeniem (tuż przy knajpce) około 30 metrów od morza w cenie 650 pesos, po pertraktacjach 500 pesos (ok. 50 $).

Obiad konsumujemy w Club Nautico Tarraya, płacąc 15 $ za zupę fasolową, rosół, kalmary a la Veracruzana (duszone w papryce i cebuli) oraz krewetki a la Mexicana (również duszone w warzywach z duża ilością chilli), co stanowi konkretną porcję dla dwóch osób. Zupy po 2 USD, z wyjątkiem rybnej (4 $) i z owoców morza (6 $). Inne przykładowe ceny – filety z ryb z warzywami około 4.5 $, potrawy z owoców morza z dodatkami – około 6-8 $. Wieczorem z przyjemnością spożywamy pozostałe nam jedzenie z Polski (chleb góralski, ser żółty, krakowska sucha) przy naszej cabance z widokiem na morze.

3 dzień

Sprzeciwiając się staremu hinduskiemu przekleństwu („obyś stał w miejscu”) naturalnie zmieniamy miejsce bytowania, zamieniając cabanie dolną na górną, znacznie obszerniejszą i przewiewniejszą z oknem i wysokim dachem za 400 pesos. Na śniadanie jemy parówki z Polski. Obiad znowu w Club Nautico Tarraya za 18 $, ze zmienionym naturalnie menu.

Dzień poświęcamy nurkowaniu na rafach, które są w zasięgu każdego, kto w zakresie podstawowym opanował pływanie z rurką i maską, i jest w stanie przepłynąć 2 długości basenu.

Na kolację jajecznica na tarasie z meksykańskich jaj, zrobiona na mikro kuchence gazowej – palnik i cartridge camping gaz CV 270 (prosty patent z Polski sprawdzony na bieszczadzkich szlakach; zawartość dwóch takich opakowań wystarczyła na 12 dni i ułatwiła spokojne zaparzenie sobie kawy i zrobienie jajecznicy, gdy wyruszaliśmy w podróż o 5 rano).

4 dzień

Budzimy się tradycyjnie około 5:00. Kawę parzymy sami, i wykorzystujemy ostatnią chwilę na pływanie w morzu na rafach i oglądanie rybek niebieskich z czarnym ogonkiem i pasiastych jak zebra. Ruszamy w kierunku Tulum.

W Tulum polecamy zrobienie większych zakupów w miejscowym markecie wzbogaconym o dużą piekarnię. Ceny przedstawiają się tu wyjątkowo korzystnie, tak więc warto tu się zaopatrzeć w zestaw niepsujących się produktów (dajmy na to takiej tequili).

Jako że dzień gorący skusiliśmy się jeszcze na kąpiel w Lagunie Bacalar (słodka, turkusowa, przejrzysta woda 300 km od Cancun), którą połączyliśmy z przyjemnością jedzenia. Żeby nie tracić czasu zamówiliśmy zupę z owoców morza (85 pesos) oraz krewetki (100 pesos) i poprosiliśmy kelnera aby nas zawołał jak będzie jedzenie na stole.

Po lunchu bez marudzenia ruszamy w kierunku Chetumal, gdzie jak podaje LP informacja turystyczna jest czynna w piątek wyłącznie do 16:30. Jesteśmy około 16:15, ale nie znajdujemy żywej duszy. Niemniej podejmujemy decyzję, że skoro jesteśmy tak blisko granicy z Belize, to dlaczego nie spróbować ją przekroczyć podróżując wynajętym samochodem?

Na przejściu granicznym Meksyk –Belize w Subteniente Lopez jesteśmy około 17:00. Płacimy dodatkowe ubezpieczenie samochodu. Opłata za 1 dzień 6 USD, za tydzień 15 USD. Stąd przy wjeździe na 3 dni do Belize najatrakcyjniejsze jest wybranie tygodniowej opcji  ubezpieczenia. Najważniejsze przy przekraczaniu granicy są jednak tzw. „spraye” czyli dezynfekcja samochodu w cenie 5 $. Nieposiadanie kwitku na „spraye” przy wyjeździe może się okazać dużym problemem.

Należy też pamiętać, aby wjeżdżając na teren Belize nie posiadać żadnych produktów żywnościowych, w tym również alkoholu. Oczywiście zawsze można pertraktować, ale to znacznie przedłuża pobyt na granicy. Można też przeznaczyć coś na straty…i zakończyć szybciej dyskusje. Straciliśmy kiść bananów i 10 jajek, pozostając w posiadaniu obfitych zakupów z Tulum.

Następnie udajemy się w kierunku Corozal. Znowu wybieramy polecany przez Lonely Planet TJ’s Guest House w cenie 22 $ za pokój 2-osobowy z wiatraczkiem i łazienką dzieloną na kilka pokoi. Hotel czysty i uprzejmy, świetnie mówiący po angielsku właściciel. Przez cały wieczór mieliśmy do dyspozycji cały dom z tarasem, dopiero w nocy przyjechało kilku Amerykanów. Corozal to urocze miasteczko nadmorskie, kolorowe domy na wysokich nóżkach i sympatyczni ludzie. Zwiedzamy jeszcze nocą to sympatyczne miasteczko, niestety komary są tam mocno aktywne, więc po szybkiej kąpieli w morzu mając nogi całe w kropki wracamy pośpiesznym krokiem do hotelu.

5 dzień

Na śniadanie jemy jajecznicę z belizyjskich jajek (12 jaj w cenie 1,5 $) i ruszamy do Placencia. Po przejechaniu około 150 km, mniej więcej na wysokości Belize City odbijamy w kierunku Burrel Boom jadąc dalej około 14 km do Hattieville, dalej 24 km do Mahogany Heights i w końcu główną drogą w Belize (czerwona wyboista droga przez dżunglę) Manatee Road o długości około 70 km. Następnie wyjeżdżamy na asfalt w Hope Creek, gdzie tankujemy benzynę. Warto pamiętać o zatankowaniu do pełna w Meksyku, ponieważ benzyna w Belize jest stosunkowo droga w porównaniu z innymi ościennymi krajami.

Dalej już jedziemy prosto na południe. Stąd dzieli nas dystans do Placencia około 80 km. Mniej więcej połowa tej drogi nie jest pokryta asfaltem, jest za to mocno wyboista. Wzdłuż tej drogi jest położonych mnóstwo kolorowych rezydencji z pocztówkowymi pomostami wbijającymi się w obrzydliwie błękitne morze. Wszystko to w otoczeniu bijącej po oczach zieleni dżungli i średniej temperaturze na lądzie około 40 stopni. Wszystko jak w folderach biur podróży – Karaiby i totalne pustki.

Po długiej podróży w dużej mierze po wybojach dojeżdżamy do wymarzonej Placencia. Decydujemy się na poszukiwanie poleconych przez LP cabani Julia and Lawrence Guesthouse. Cabanie są już zajęte (cena około 30 $), wynajmujemy więc cały apartament w pełni wyposażony (lodówka, ekspres do kawy, kuchnia gazowa, mikrofalówka) z ogromnym tarasem. Całość składa się z dwóch pokoi z ogromnymi łóżkami, przedpokoju, łazienki, dużej kuchni. Tak więc wynajęcie całego piętra kosztowało nas około 50 $. Wieczorem kupujemy mięso wołowe, i spożywamy gigantyczny obiad dla 2 osób (stek wołowy, puree z Polski, pomidory) za 6 $. Nie ukrywamy, że te belizyjskie lekkie obiadki (ryż na słodko, kawałek kurczaczka) są mało atrakcyjne dla europejskiego podniebienia i dość drogie jak na polską kieszeń.

6 dzień

Budzimy się tradycyjnie około 6:00. Spacer nad morzem. Kąpiel na końcu półwyspu.

Cała Placencia jest totalnie kolorowa, palmy dość niskie schodzą praktycznie do morza. Wieje silny wiatr. Na brzegu jest bardzo dużo czarnych jak smoła glonów, co odbiera trochę uroku plaży, która wygląda przez to na zaśmieconą. W pobliżu dobrze zaopatrzony sklep spożywczy czynny od 7 rano do 9 wieczorem, zamknięty jednak w niedzielę, podobnie jak wszystko inne w tym kraju.

Pogoda wybitnie zachęcająca do leniuchowania, jednak postanawiamy wykorzystać obecność fal i wynajmujemy kajaczek na pół dnia za 25 $. Nie bujamy się jednak blisko brzegu, tylko płyniemy zwiedzać najbardziej oddalone kurorty od Placencia, wszystko super ekskluzywne i zamknięte. Oczywiście kąpiemy się w każdym basenie przy hotelach (goście w czerwonych kamizelkach, odrażająco mokrzy i zmęczeni), wzbudzając zainteresowanie znudzonych bogatych amerykańskich turystów.

Wieczorem jemy kolację w Sunrise (ryż z fasolą i kurczak) za 3,5 $ na osobę i pijemy Belikena. To piwo zasługuje na szczególną uwagę. W Belize występuje jako jasna i ciemna odmiana, różniąca się tylko kolorem kapsla. Ciemne naprawdę rewelacyjne, gorzkie, ciężkie wywodzi się niewątpliwie ze związków tego kraju z Brytyjczykami. Piwo godne polecenia, czego nie można powiedzieć np. o piwie Modelo w Meksyku (lekki, kwaśny napitek polecany wyłącznie dla odwodnionych lub spragnionych dziwnych doznań podróżników).

Jednak w Placencia zdecydowanie polecanym sposobem nawadniania się jak i zdobywania lekkiego pożywienia jest zbieranie orzechów kokosowych wprost z plaży, których jest tam prawdziwe zatrzęsienie. Dobranie się jednak do ich pysznej zawartości bez maczety nie jest proste. Tak więc pracochłonne dobieranie się do wnętrza kokosa przy pomocy scyzoryka stało się natchnieniem dla pewnego amerykańskiego pisarza, w którego głowie z obserwacji naszych skromnych osób zrodził się pomysł na jego kolejną powieść. Informacje te uzyskaliśmy na tarasie przy świetle księżyca, czerwonym winie i serach, czym dodatkowo ujęliśmy pisarza i jego tajską żonę, będących w podróży od ponad pół roku.

Porządną maczetę niestety zakupiliśmy dopiero w Gwatemali i wiemy na pewno, że żaden ciekawy świata człowiek nie powinien ruszać bez tego narzędzia w podróż.

7 dzień

Budzimy się około 5:30 i zaliczamy kawę i śniadanie na tarasie. Ważna informacja dla smakoszy kawy! Niestety w żadnych z tych krajów super rewelacyjnej kawy sypanej nie znaleźliśmy. Stąd dla tych, którzy nie są w stanie się obudzić nie wypiwszy tego aromatycznego napoju polecamy zabranie zapasowego opakowania z Polski.

Wczesne przedpołudnie spędzamy na zażywaniu kąpieli słonecznych i morskich i nurkowaniu w celu poszukiwania odłamków z pobliskich raf koralowych w morzu. Wyruszamy z gorącym postanowieniem powrotu tu w celu realizacji marzenia o dopłynięciu samodzielnie kajakiem do sąsiedniej wyspy z przepięknymi rafami.

Około godziny 10:00 wyruszamy w kierunku Gwatemali. Po około 2,5 godz. dojeżdżamy do Niebieskiej Dziury i St. Herman’s Cave – wstęp 4 $. Do cenoty wypełnionej błękitną wodą docieramy przez gęstą dżunglę. Jest ona połączona z drugą cenotą – jaskinią z totalnym echem. Następnie jedziemy do oddalonej o kilka kilometrów jaskini gdzie można wejść samodzielnie pokonując długi odcinek drogi jeśli tylko posiada się latarkę. Niestety w jaskini nie należy oczekiwać przyjemnego chłodu. W jej wnętrzu panuje wilgotne, duszne powietrze jak zresztą w całej belizyjskiej dżungli.

Do jaskini prowadzą dwie drogi przez dżunglę – dłuższa, wysokogórska i krótsza, wersja „light”. Dla spragnionych doświadczenia diabelskiej mocy dżungli proponujemy wersję obszerniejszą. W temperaturze 40 oC, wilgotności powietrza 100% i wszechogarniających żyjątek przylegających swymi krwiożerczymi końcówkami doprawdy wystarcza kilka minut tego doświadczenia aby zapamiętać je na całe życie.

Po kolejnej godzinie jazdy docieramy do San Ignacio, gdzie wszystko odbywa się w dość spokojnym tempie. Okazuje się, że w porze obiadowej bardzo trudno jest coś zjeść. Ostoją okazuje się Eves Restaurant, w którym jemy Casadillo, krewetki z ryżem i pijemy soki ze świeżych owoców. Za obiad dla dwóch osób płacimy łącznie 16,5 $. Wyjeżdżając z San Ignacio kąpiemy się jeszcze dla ochłody i zdobycia nowego doświadczenia w rzece, gdzie Indianie robią pranie z dodatkiem znanego nam dobrze wybielacza Ace.

Na granicy z Gwatemalą jesteśmy około 17:00. Wszystkie procedury zajmują około 1 godziny. Z powodu presji czasu korzystaliśmy z pomocy lokalnego pośrednika, któremu „zapłaciliśmy” wymieniając 10 czy 20 USD po zdecydowanie niekorzystnym kursie. I tak…  Najpierw jeszcze w Belize zapłaciliśmy „departure tax” – 38 $ belizyjskich na osobę. Kwotę należy posiadać w belizyjskiej walucie. Okazuje się, że ubezpieczenie samochodu belizyjskie jest również ważne w Gwatemali. Potrzebujemy więc wyłącznie „naklejkę” – opłatę za drogi za 40 Quetzali i „spray” za 15 Quetzali. W czasie, w którym odwiedzaliśmy ten kraj średni kurs wynosił 7,3 Quetzala za 1 $. Spotyka nas też spore rozczarowanie. Okazuje się, że planowany spokojny przejazd z Flores przez Bathel na granicznej Rio Usumacinta w kierunku Palenque nie jest możliwy…Tego przejścia z powodu braku odpowiedniego promu nie można przekroczyć samochodem. Szybko ustalamy alternatywną trasę, jest znacznie dłuższa, przez góry, ale dzięki temu możemy planować dojazd do słynnej z bajecznie kolorowego targu wioski Chichicastenango.

Tankujemy jeszcze benzynę („czerwoną”) po około 1 $ za litr benzyny i już o zmierzchu ruszamy w kierunku Flores. Do Flores około 100 km. Wbrew pozorom ruch duży, same duże miejscowe ciężarówki. Pierwsze 30 km to męka, również psychiczna z powodu zapadającej nocy i prędkości podróżnej ok. 30-40km/h. Polna wyboista droga. Z czasem droga się poprawia, pojawia się przetarty, dziurawy asfalt. Nasz czas dojazdu do Flores od granicy to około 2 godz. Zdecydowanie należy uważać na liczne dziury w asfalcie, które przy dyskretnych światełkach Tsuru w nocy są słabo widoczne, biegające zwierzęta i licznych ludzi chodzących wzdłuż drogi z maczetami. Nocujemy w hotelu Hospedaje Doña Goya płacąc około 120 Quetzali za 2-osobowy pokój z klimatyzacją i łazienką. Plusem tego hotelu jest obszerny plac przed nim wygodny do zaparkowania auta na noc. Następnego dnia oczywiście zmieniamy hotel. Wybieramy Casa del Lacandon za 140 Quetzali z klimatyzacją, łazienką i tarasem.

8 dzień

Wstajemy około 6:00 i idziemy najpierw wymienić pieniądze w drugim hotelu Hospedaje Doña Goya (1 $ =7,3 Quetzali). Po najlepszym kursie wymieniliśmy pieniądze w sklepie z pamiątkami, gdzie kupiliśmy teoretycznie pamiątkową maczetę (kurs 1 $ = 7,45 Quetzali). Jak się okazało jest super użyteczna i przydaje nam się w domu każdego dnia (doskonała do ciachania małych kawałków drzewa na rozpałkę w kominku).

Śniadanie jemy w pierwszej napotkanej po drodze knajpce. Jajecznica z czarną fasolą, frytki, banany pieczone, dwie kawy, i do tego drewniane kolczyki za 10 $.

Celem naszym dziś jest Tikal, oddalony o 67 km od Flores. Aż 17 km tej drogi przypada na park narodowy. Przy drodze liczne znaki przestrzegające przed jaguarami i wężami, to wyjaśnia poniekąd niechęć Amerykanów do odwiedzania tego kraju. Tuż przy wejściu znajduje się bezpłatny parking. W samochodzie spiesząc się zostawiliśmy totalny bałagan i większość rzeczy rozrzuconych na tylnych siedzeniach. Meksykański samochód z typowym dla tego regionu bałaganem wyglądał dość swojsko i nie przyciągnął uwagi tubylców.

Wstęp do Tikal kosztował 50 Quetzali. Rozpoczęła się wędrówka przez dżunglę, jednak zupełnie odmienną od tej napotkanej w Belize, bardziej suchą i przystępną. Warto jednak pamiętać przed wybraniem się na zwiedzanie Tikalu o zaopatrzeniu się w ilość wody, która wystarczy na cały dzień.

Nasza wyprawa przez Tikal zajęła około 6 godz. Po kolei odwiedziliśmy Complejo Q, największy kompleks bliźniaczych piramid w Tikal, Complejo R ze stellami, Comlejo O, w którym stelle i ołtarze nie zostały jeszcze wydarte dżungli, Acropolis de Norte z Gran Plaza, Tempo I i II. Wchodzimy kolejno na szczyty Acropolis, Templo II, III. Oglądamy Palacio de las Ventanas i Mundo Perdido, następnie zaliczamy szczyt Tempo IV, idziemy obok Plaza de los 7 Templos, Acropolis del Sur aż do Tempo V, która zrobiła na nas największe wrażenie. Po pełnej renowacji, z super stromymi schodami z boku piramidy, z których nie omieszkaliśmy skorzystać. Mijamy Palacio de los Cinco Pisos, idziemy do Grupy G , Tempo VI z inskrypcjami (to jedno z niewielu miejsc tutaj gdzie nie wolno wejść na górę). Po drodze  spotykamy liczne zwierzątka  – coche de Monte, pizote, pavo acelado, zopilote (chciał nam zjeść pasztet z dzika!, ostatni nasz zaskórniak żywnościowy z Polski!), Mono Araña. Nie widzieliśmy co prawda jaguara, ale istnieje duże prawdopodobieństwo że dźwięki, które słyszeliśmy przy jednej ze świątyń pochodziły właśnie z jego wnętrza.

Z Tikal wyjeżdżamy około 16:00. Po drodze jeszcze odwiedzamy biuro podróży zdobywając zestaw dość szczegółowych map Gwatemali oraz garść informacji, z których wynikało, że kompletnie nie należy polegać na naszym meksykańskim atlasie, a szalenie trudna jest ocena czasu przejazdu w dużej mierze wynikająca z tego, że nikt z zapytanych przez nas osób nie był aż tak daleko. Dla nas 100 km to mały odcinek, dla nich bardzo odległe miejsce, w którym nigdy nie byli. Ostatecznie jedna rozmowa, tym razem z miłym panem sprzedającym materiały o Tikal i twierdzącym, że ranga dróg w rzeczywistości jest całkiem inna niż w naszym atlasie, zdecydowała o tym, że postanowiliśmy przejechać przez Gwatemalę na skróty, przez góry. Wieczorem jemy kolację w Villa del Chef. Za rybę Blanco, wołowinę marynowaną, zupę fasolową i trzy piwa Gallo płacimy 200 Quetzali.

9 dzień

O 6:15 wyruszamy do Chichicastenango. Najpierw droga do Sayaxche (około 100 km), gdzie przeprawiamy się malowniczym promem ze słomianym dachem za 15 Quetzali. Wcześniej musieliśmy jeszcze tylko pokonać trudności wynikające z braku drogowskazów, nazw mijanych miejscowości oraz zadziwiającej wymowy Gwatemalczyków. W ich ustach słowa todo derecho, todo recto zadziwiająco przypominały sformułowanie a la derecha, a towarzyszący kolisty ruch dłonią dodatkowo mieszał… Po przejechaniu około 270 km robimy postój w Coban (po 4,5 godz. podróży). Obiad wyjątkowo jemy w pięknym kolonialnym czterogwiazdkowym hotelu. Za zupę krem z kurczaka i pierś z kurczaka z grilla płacimy około 10 $. Kupujemy jeszcze w sklepie małe opakowania kawy po 1 Quetzal oraz wymieniamy pieniądze w banku (1 $ = 7,6 Quetzali), po chyba najlepszym kursie w Gwatemali. Gdzieniegdzie spotykamy jasnowłose białe kobiety, potomkinie niemieckich plantatorów kawy. Próbujemy jeszcze wypić kawę w tym mieście, które słynie z uprawy kawy, ale okazuje się że we wszystkich dostępnych miejscach możemy sobie wypić kawę jeśli tylko ją wyhodujemy ze sprzedawanych tam sadzonek.

Dalej ruszamy drogą 7W wskazaną nam w gwatemalskiej informacji turystycznej.

Od Santa Cruz Verapaz 37 km odcinek do Chixoy jedziemy 1 godz. i 45 min. Był to najtrudniejszy moment podróży. Droga z miękkiej ziemi, pełnej pojedynczych kamieni, wiszących skał i głębokich kolein, wspinająca się po zboczach gór. Z reguły tak wąska, że nie mogły wyminąć się dwa samochody. Stąd konieczność częstego zatrzymywania się a nawet cofania dla przepuszczenia tych z naprzeciwka. Droga, na której obowiązują proste zasady – większy ma zawsze rację, ciągnie się aż do mostu na rzece Rio Chixoy. Ministerstwo Transportu w Gwatemali uprzejmie wyjaśnia, że droga ta jest dopiero w rekonstrukcji, o czym informują przydrożne bilbordy. Potem czujemy się jak w niebie, asfalt, tylko gdzieniegdzie dziurawy, wiodący przed góry i doliny, co powoduje, że oprócz objawów choroby morskiej, które wcześniej czy później dopadają każdego, po pokonaniu 5 km drogi znajdujemy się w tym samym punkcie globu ziemskiego. Nie ma też żadnych znaków ostrzegawczych o niebezpiecznych zakrętach. Ponieważ jednak za żadnym zakrętem nic nie widać, a Tsuru łatwo wpada w poślizg rozwijamy zawrotną prędkość średnio 30 km/godz. Tak więc 87 km z Santa Cruz Verapaz do Sacapulas zajęła nam ponad 3 godz. Jej odcinek z San Cristobal Verapaz do Uspantan jest szczególnie dziki, skalisty i poszarpany. Jako ciekawostkę obrazującą skalę trudności przejazdu drogą 7W, można przytoczyć informacje zaczerpniętą z przewodnika Lonely Planet, Central America (2004). Przejechanie 150 km z Huehuetenango do Coban autobusami zajmuje prawie 3 dni!!!. W Chichicastenango (położonym 2071 metrów n.p.m., co daje wyobrażenie o trudnościach z dotarciem do celu) jesteśmy około 21:00. Nocujemy w hotelu Chichi za 40 Quetzali od osoby. Pokoje czyste, jednak jedna łazienka na pierwszym piętrze. Jest koszmarnie głośno, za rogiem zaczyna się już targ, na który wieczorem przed czwartkiem ściągają tłumnie okoliczni wieśniacy.

Wieczorem około 22:00 wykończeni całodniowym pobytem w samochodzie idziemy jeszcze na spacer. Zaczyna powoli się robić cicho. Po miasteczku przechadzają się grupy mężczyzn. Tak naprawdę nie ma zbytnio gdzie pójść. Wszystko jest już pozamykane.

Znajdujemy jednak jeszcze kramik z maskami. Sprzedawca podaje nam kompletnie wydumaną cenę, ostatecznie kupujemy za ¼ ceny – około 200 Quetzali za dużą kolorową maskę. I tak, jak się okazuje następnego dnia, gość robi na nas znakomity interes. Przy sobie nie mamy Quetzali, co nie stanowi problemu dla sprzedającej maski rodziny. Do hotelu odprowadza nas właściciel karmiku otoczony chmarą własnych dzieci, które mocno uczestniczyły w procedurze targowania masek, zachwalając walory wyśmienitego towaru.

10 dzień

Budzimy się około 7:00 wykończeni hukiem dobiegającym z targowiska od 3:00 rano. Totalne zamieszanie i dużo trąbienia – oto wąska specjalizacja tubylców. Jemy jajecznicę z gwatemalskich jaj i ruszamy w teren.

Czujemy, że będzie to jeden z ważniejszych dni w trakcie naszej podróży.

Bajeczne morze kolorów urzeka. Rytualne maski w żółtych, pomarańczowych, czerwonych ostrych barwach oszałamiają. Nic dziwnego, że wykupujemy całe kramy. Po powrocie do Polski ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że poza gwatemalskimi maskami właściwie nie mieliśmy żadnych rzeczy. Małe maski w cenie 25 Quetzali. Są bardzo różnorodne, a z kolejnym stoiskiem odnajduje się coraz piękniejsze, stąd decyzji o ich zakupie nie należy podejmować pochopnie. W tłumie kolorowych ludzi odnajdujemy się niezawodnie. Jesteśmy najwyżsi. Wszechogarniający zgiełk, krzyk, zamieszanie. Pojedyncze osoby składają w ofierze kwiaty, palą drewienka na schodach kościółka zlokalizowanego na targu. Głodniejemy, kupujemy więc na targu całą menażkę zupy z warzywami za 10 Quetzali oraz kawałki pieczonego kurczaka z frytkami tez za 10 Quetzali. Wszystko bardzo smaczne. Dobrze, że mieszkamy blisko targu, bo okazuje się, że zrobione przez nas zakupy musimy donosić kilkakrotnie do hotelu.

Wyjeżdżamy z Chichi (jak mówią w skrócie tubylcy, którzy wyraźnie nie lubią rozmawiać, czego doświadczaliśmy wielokrotnie pytając o drogę, a w zamian za to uzyskując tylko zamieszany gest ręką) około południa.

Po drodze jeszcze jedziemy do miejscowości San Andres Xequl zobaczyć słynny żółty kościółek przyozdobiony figurkami kolorowych świętych, otoczony surowymi górami. Aby zobaczyć drugi, mniejszy kościółek, górujący nad miastem, wspinamy się naszym Tsuru na bardzo strome zbocze. Warto. Widok miasteczka z góry niezapomniany. Na dotarcie do tego miejsca dzięki posiadaniu samochodu poświęcamy tylko chwile po drodze. Dojazd to tego miejsca autobusem to przynajmniej pół dnia.

Całe miasteczko jest również bardzo kolorowe, a kobiety ubrane jednolicie- mają plisowane spódniczki (całe czerwone, zielone lub czarne) i bluzki z falbankami haftowane w kolorowe kwiaty.

Granice z Gwatemalą przekraczamy około 19:40 tamtejszego czasu. W Meksyku jesteśmy około 21:00  – wynika to z 1 godz. różnicy czasu z Gwatemalą. Znowu podróżujemy nocą. Miasteczko graniczne La Mesilla tętni życiem. Dużo sprzedających i kupujących. Goście otwierający szlabany graniczne to osoby, które wymieniają pieniądze. Płacimy tylko za „spraye” około 50 pesos i jedziemy do granicy meksykańskiej.

Samochód, którym przekraczaliśmy granice zarówno w Belize jak i w Gwatemali był „wbijany” do paszportu. Trzeba pilnować, aby opuszczając kraj odnotowano, że się nim wyjeżdża. Ponadto na granicy Gwatemala – Meksyk należy pamiętać, że dopiero po 4 km jest biuro oficera imigracyjnego Meksyku. Należy to miejsce odnaleźć i poprosić o pieczątki wjazdowe.

W Comitanie jesteśmy około 22:00. Nocujemy w Hospedaje Montebello na Calle 1 Norte za 170 pesos za pokój 2-osobowy. Pokój duży, z łazienką, ale bez okien, więc łatwo zaspać i pokrzyżować sobie plany podróży. Hotel z ładnym patio w kolorze pomarańczowym, agawą na środku dziedzińca. Przez cały czas obecny jest strażnik, który pilnuje obejścia, oglądając przy tym głośno telewizję. Przy wejściu jest dzwonek, czujnik ruchu, dla bezpieczeństwa. Wszystko fajnie, tylko że nad ranem ktoś przechodził tamtędy jakieś 150 razy, a my słyszeliśmy ging – gong…Około 22:30 idziemy jeszcze coś zjeść do knajpki – pizzeri la Alpujarra. Zamawiamy dwa soki z papai, zupę Azteków, rosół, dużą pizzę, talerz wędlin, bułeczkę na ciepło z kurczakiem, talerz serów i idziemy na spacer…prosząc o zawołanie nas jak będzie wszystko gotowe. Chcemy jeszcze popodziwiać Comitan nocą. Płacimy z napiwkiem 280 pesos. Po kilku kęsach w związku z nadmiarem wrażeń z dzisiejszego dnia jak i wszechogarniającego zmęczenia jesteśmy nasyceni, więc prosimy o spakowanie zamówionego jedzenia na wynos i w ten sposób mamy jeszcze pożywienie na wczesne śniadanie i lunch na drodze. Comitan robi na nas dobre wrażenie. Śliczne, czyściutkie kolonialne miasteczko, usiane dużą ilością uroczych kościółków i nowoczesnymi rzeźbami na rynku.

11 dzień

Z powodu braku okien i otaczających nas ciemności budzimy się niezbyt wcześnie, około 8:00. Szybko się zbieramy jedząc jeszcze wczorajszą pizzę na śniadanie. Idziemy zwiedzać Comitan i jego liczne kolonialne kościoły. Przy rynku zlokalizowany jest kościół św. Dominika, zaczynamy właśnie od niego. Wewnątrz tłum ludzi, jest msza. Ciekawe, że w Meksyku komunii udzielają też świeccy ubrani totalnie po cywilnemu. Dużo dzieci ubranych w mundurki. Siadamy jeszcze poobserwować tutejszy świat w nieopodal położonej kawiarni. Za dwie kawy kubańskie z cynamonem mocno posłodzone, ale niezbyt mocne płacimy 24 pesos. Knajpka stanowi dobre centrum obserwacyjne. Przy knajpce co chwilę zatrzymują się taksówki, z których wysiadają całe rodziny z małymi dziećmi poubieranymi odświętnie – dziewczynki w biało-żółtych sukniach wyglądające jakby szły na bal, chłopcy w przeróżnych garniturkach, też koszulach ze spodenkami pasiastymi, dużymi kapeluszami i włosami na żel. W strojach duża dowolność, ale widać że dzieje się coś ważnego. To pierwsza komunia w Comitan, wielkie wydarzenie dla małych Meksykanów. Comitan opuszczamy około 10:00.

Po drodze z Comitanu do San Cristobal (91 km) odwiedzamy jeszcze wioskę indiańską Amatenango del Valle słynącą z pięknych glinianych figurek. Kupujemy kilka ślicznych cacek – jaguarów, jaszczurek za nieduże pieniądze, nie bardzo się targując, raczej podtrzymując rozmowę z kobietą z ciekawym zawiniątkiem na głowie.

Postanawiamy ponownie odwiedzić San Juan Chamula, które ujęło nas swoim mistycyzmem podczas ostatniej podróży do Meksyku (kwiecień 2006).

Parkujemy na wzgórzu tuz przy wjeździe do miasta. Trudno poznać to wzgórze. Kiedyś było tu kompletnie pusto, obecnie cały plac otaczają murowane domy. Kolorowy cmentarz nieopodal stał się już zupełnie zwyczajny dzięki grobowcom murowanym na sposób europejski. Na parkingu kupujemy od małej dziewczynki 4 laleczki – Zapatystów, za 11 pesos. Jak się okaże będzie to jedyny miły akcent podczas pobytu w tej wiosce.

Szybko podążamy w kierunku kościoła. Zaskoczenie. Rynek wygląda też zupełnie inaczej. Uporządkowany, posprzątany, owoce poukładane, a Indianie sprzedają głównie pamiątki. Zaniepokoiły też nas liczne busy zaparkowane przy rynku, a w wiosce tłum turystów. Był to jednak dopiero początek przykrych niespodzianek. Przed kościołem tłum agresywnych dzieci, wciskających swoje wyroby pamiątkarskie, zachwalających swoje produkty i stosujące różne chwyty marketingowe we wszelakich językach, w tym także po polsku. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w kościele. Ale to nie jest już teraz takie proste. Wcześniej skierowano nas do…kas biletowych. Po zakupie biletów po 15 pesos w tłumie turystów próbowaliśmy się wcisnąć do kościoła, ale mieliśmy aparat. Znowu zgrzyt. Nie chcą nas wpuścić do kościoła, pomimo że obiecujemy po tysiąckroć, że nie zrobimy żadnego zdjęcia. Ostatecznie wchodzimy. Boże! Czy to na pewno to miejsce? Normalny kościół z poukładanymi od stylistów kwiatami, żadnych ofiar z jajek, kur, starszych kobiet palących świeczki, młodych dziewcząt składających w ofierze coca-cole z prośbą o męża…

Załamani, milczący opuszczamy kościół. Jesteśmy druzgotani tym co turystyka zrobiła z tym autentycznie magicznym miejscem. Pozostaje tylko wspomnienie mistycyzmu tego miejsca. Pewnie nadal Indianie się tak modlą, ale już tylko u siebie w domach….

Przed nami długa droga. Chcemy jeszcze dziś dotrzeć do Xpuil i innych znanych stanowisk w Becan i Chicana, zaliczając kąpiel na wszystkich progach w wodospadach Aqua Azul  (ok. 600km, co może dać ok. 12 godzin podróży ). Dlatego po drodze kupujemy tylko u Indian pół kury na wynos z frytkami i kończymy konsumpcje odpalając auto.

Po ponad 3 godzinach jazdy i przejechaniu ok. 150km serpentynami przez serce stanu Chiapas docieramy do miejsca orzeźwienia. Wstęp do parku 20 pesos. Następnie bilety wstępu „osobowe” po 10 pesos. Wskakujemy w pianki i zanurzamy się w orzeźwiającej wodzie. Zachęceni naszym zachowaniem inni „białasi” zdejmują koszulki i tez postanawiają się wykąpać. Nic z tego. Wywracają się tuż po wejściu, raniąc stopy. Nasze buty gumowo-neoprenowe zabezpieczają stopy przed urazami i pozwalają na swobodne poruszanie się po śliskich kamieniach. Wieczory w Aqua Azul są urocze, stąd nasz pobyt przeciąga się. Nie ma już turystów, a Indianie zaczynają wieczorną kąpiel lub pranie. Minus to świadomość, że jesteśmy na terenach malarycznych i powinniśmy bardziej okrywać swoje „końcówki”.

Jedziemy już nocą. Na skrzyżowaniu w Escarcega zatrzymujemy się tylko na chwile w Burger Kingu przy stacji benzynowej, aby uzupełnić zapasy w żołądku, a następnie tankujemy benzynę i wybieramy gotówkę z bankomatu.

W Becan jesteśmy około 2 w nocy. Znany nam kolorowy camping z domkami pozamykany, nie ma nigdzie żywej duszy. W innych hotelach brak miejsc. O tej porze jedyne miejsce gdzie można „dostać łóżko” to Hotel Becan. Niestety cena jest wysoka – 400 pesos za pokój dwuosobowy z klimatyzacją. Wykończeni zgadzamy się na wszystko. Lepsze to niż spanie gdzieś na poboczu w samochodzie.

12 dzień

Wstajemy niezbyt wcześnie. Wymiana pieniędzy, tankowanie benzyny, mycie, a raczej odgruzowywanie samochodu w lokalnej myjni, pakowanie się i ruszamy do Cancun przez Bacalar. Nie potrafimy sobie odmówić w ostatnim dniu przyjemności kąpieli w lazurowej słodkiej wodzie z towarzyszącą zupą z owoców morza.

Jest przyjemny, słoneczny dzień. Przy lagunie tłum Meksykanów pozdrawiających nas z daleka. Tym razem pożyczamy jeszcze kajaczek, aby na płytkiej wodzie poćwiczyć przed eskapadą na wyspę przez ocean w Belize (może w przyszłym roku…). Sprawdzamy tez opcje noclegu. Przypadł nam do gustu camping Casita Carolina z kolorowymi domkami.

Jest miło, więc trochę marudzimy. Rezultat. Za 6 godzin lecimy, za 3 godziny mamy oddać auto, a my „w lesie”, tzn. 320 km od Cancun.

Oddanie auta nie stanowiło problemu. Nasze spóźnienie również. To również jeden z powodów, dla których Meksyk jest naszym ulubionym krajem.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u