Podróż przez pólnocno-zachodnie zakątki USA – Piotr Wiland

Piotr Wiland

Czas pobytu : 17 maj – 2 czerwiec 2008 roku

3 osoby (Piotr, Leszek i Jacek Wiland)

Odwiedzone stany : Utah, Idaho, Wyoming, Montana, Idaho, 70-410 Washington, Oregon, Kalifornia

Relacja poświęcona szczególnie wszystkim tym, którym może się wydawać tak jak nam, iż przełom maja i czerwca to początek lata, a już nie pora zimowa. O tym, co wywołało nasze zdziwienie, jak i o tych cudach natury, które warto zobaczyć w tych rzadziej odwiedzanych zakątkach USA będzie opowiadać ta relacja.

Ceny:

Pokoje w motelach czy hotelach zwykle mają dwa bardzo duże łóżka typu Queen, gdzie znajdzie się miejsce nie tylko dla trzech, ale i czterech osób. Stąd wszystkie ceny są podane jako ceny za pokój. W wielu motelach czy hotelach jest również dostęp do internetu. Dla posiadaczy laptopów, 70-410 zwykle dostęp do sieci WiFi w motelach czy hotelach przy autostradach jest bezpłatny. Ale bardzo trudno znaleźć kawiarenkę internetową w dużym mieście. Cena benzyny jest podawana według galona, i była różna w zależności od stanu, najtaniej w Utah, najdrożej w Kalifornii (od 3,60 do 4,50 USD z galon)

Hotele:

Super 8 motels – Salt Lake City 157,26 USD

Days Inn Jackson Hole Jackson 117,72 USD

Super 8 Motel Livingston 98,31 USD

Great House Motel Sequim 66, 18 USD

Ellensburg Super 8 Motel 99,13 USD

Quality Inn & Suites Lacey 99,35 USD

Mt St Helens Motel Castle Rock 71,24 USD

Light House Inn Crescent City 97,80 USD

Quality Inns Springfield 109,94 USD

Best Western Grosvenor – South San Francisco 122, 31 USD

Transport :

Wypożyczony samochód, który oddaliśmy w tym samym miejscu, gdzie został pożyczony. Bardziej kalkulowało nam się pojechać samochodem z San Francisco do Salt Lake City i wrócić następnie pociągiem (bilet dla dwóch osób) do San Francisco niż pożyczyć samochód w Salt Lake City i oddać go w San Francisco.

Pierwszy dzień – w drodze do USA

Wpierw krótki lot do Warszawy, a potem już do Chicago, który trwał 11 godzin. Na lotnisku O’hara odebrałem bagaż, przeszedłem przez kontrolę celną i ponownie nadałem moje plecaki na lot do Salt Lake City. Dopiero wtedy mogłem wyjść na zewnątrz, gdzie napotkałem mojego syna Leszka.

Przed nami było jeszcze pięć godzin oczekiwania na samolot do Salt Lake City. Na lotnisku w Salt Lake City mieliśmy jeszcze sporo zamieszania z wynajęciem samochodu. Dostaliśmy nawet lepszy niż ten, który Leszek wcześniej zarezerwował. Sporo po północy dojechaliśmy do wcześniej zarezerwowanego Motelu Super 8.

Drugi dzień – Salt Lake City

O podróży do Arches przestałem już marzyć dzień wcześniej, gdy okazało się, że zajmie nam to tam i z powrotem przeszło osiem godzin. Wieczorem miał przyjechać do Salt Lake City mój drugi syn, Jacek. Rano miałem wczesną pobudkę – to Jacek meldował mi o postępach swej podróży i o kłopotach z niemieckimi urzędnikami; w Niemczech w dokumentach musi być porządek i straży granicznej nie podobał się jego bardzo młody wygląd na zdjęciu w paszporcie.

Nas z kolei Salt Lake City przywitało bardzo gorąco. Temperatura we wczesnych godzinach popołudniowych przekraczała bowiem 35 stopni Celsjusza. Centrum stolicy stanu Utah stanowi Temple Square, gdzie mieści się światowa siedziba mormonów czyli kościołu Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego . Strukturę swoją ma mocno hierarchiczną Prezydent Kościoła wraz z dwoma doradcami tworzą Radę Prezydenta; w zarządzaniu pomaga im też Rada Dwunastu Apostołów. Na zdjęciu umieszczonym w centrum informacji turystycznej starsi panowie ubrani w nienaganne garnitury na tle białej rzeźby Chrystusa, wyglądali nie jak przywódcy duchowi kościoła, ale jak zarząd dobrze działającego przedsiębiorstwa. A jest czym zarządzać. Każdy członek Kościoła Mormonów płaci 10% swoich dochodów na rzecz Kościoła.

W Temple czyli Świątyni, charakterystycznym budynku w okolicy Temple Square, nie ma wstępu dla turystów. Otoczony wysokim płotem jest otwierany tylko na wielkie uroczystości dla członków. Jednym z głównych pism świętych obok Biblii jest Księga Mormona według której Chrystus nauczał w Ameryce wkrótce po swym zmartwychwstaniu. Jej kopię można również zobaczyć w Centrum Informacji Turystycznej.

Na zachód od miasta rozciąga się Wielkie Jezioro Słone; oprócz tego że jest słone (4-28% soli), nie jest zbyt głębokie, najwyżej do 11 metrów. Jezioro można zobaczyć również od strony Wyspy Antylop, największej wyspy i jednocześnie najbardziej dostępnej, gdyż prowadzi do niej droga usytuowana na grobli. Najbardziej znanymi mieszkańcami wyspy są bizony. Pod koniec XIX wieku kilka sztuk zostawiono na wyspie. Od tego czasu populacja się bardzo rozrosła i liczy sobie chyba około 700 osobników. Ale wolą się one trzymać wyższych partii wysp, dokąd już nie wędrowaliśmy.

Choć mogłoby się wydawać, iż przy takim zasoleniu nic tam nie jest w stanie żyć, to słone środowisko jeziora jest schronieniem dla „słonych krewetek” i „słonych much”. Te ostatnie potrafiły być dla nas bardzo natrętne, gdy próbowaliśmy zbliżyć się do tafli jeziora.

W międzyczasie dostawaliśmy sms-y do Jacka , który meldował, iż już doleciał do USA i nikt nie kwestionował jego młodej twarzy na zdjęciu w paszporcie. Przed północą ruszyliśmy go odebrać z lotniska. Wreszcie byliśmy wszyscy razem.

Trzeci dzień – Droga do Teton National Park

Nasza droga wiodła przez 3 stany: Utah, Idaho i Wyoming, przekraczając wielokrotnie pasma górskie, którędy kiedyś wiódł słynny Szlak Oregoński. Przed położeniem linii kolejowej łączącej wybrzeża Atlantyku i Pacyfiku, przeszło nim ponad pół miliona osadników zwabionych żyznymi gruntami w Oregonie czy Kalifornii. Po drodze minęliśmy Jezioro Niedźwiedzie (Bear Lake) aby zjechać w dolinę słynną z plantacji malin. Pod wieczór dotarliśmy do Jackson.

Czwarty dzień – Teton National Park.

Jackson stanowi ważną bazę wypadową do obu sąsiadujących ze sobą parków narodowych : Teton i Yellowstone. Granica parku Teton przylega do opłotków miasta Jackson. Tuż po wyjeździe na prerie, przed nami odsłoniła się majestatyczna ściana raptownie wznoszącego się ośnieżonego pasma górskiego Grand Teton

Wpierw jednak skręciliśmy do Visitor Center, gdzie mogliśmy kupić za 80 USD ważny na cały rok National Park Pass; obejmował on wszystkich pasażerów samochodu. W połowie maja wiele szlaków była jeszcze niedostępna ze względu na potężne pokłady śniegu. W godzinach wczesno popołudniowych nie można było liczyć na pojawienie się jakichś zwierzaków. Była natomiast już szkolna wycieczka w standardowym żółtym autobusie. Jedną z większych atrakcji Teton. jest Jenny Lake. Zachęcająco brzmiał opis o spacerze wzdłuż jeziora czy tez przejażdżce przez jezioro małym statkiem wycieczkowym. Ale wszystkie te atrakcje czekają na odwiedzających znacznie później , chyba pod koniec czerwca. Gdy przyjechaliśmy, okazało się, że jeziorko nie wyrwało się jeszcze z okowów lodu i rejs stateczkiem byłby możliwy, gdybyśmy pojawili się miesiąc później. Pozostało nam więc – na otarcie łez – odbicie łańcucha górskiego w wodach jeziora Jenny – natchnienie dla szukających inspiracji w świecie natury.

Szosa biegnąca przez park narodowy przecinała płaską równinę pociętą wijącą się rzeką Snake. Zaraz za tym, wznosił się potężny masyw górski przewyższający płaszczyznę o ponad dwa tysiące metrów. Wierzchołki Gór Teton nie tracą chyba nigdy swoich śnieżnych czapeczek, podczas gdy na niżej położonej dolinie rzeki Snake pasły się tak jak przed stu pięćdziesięciu laty wielkie stada bizonów. Odgrodzone były od ruchliwej szosy płotem . Bizony skubały trawę nie zważając na obecność ludzi, podglądających i obfotografowujących ich spokojne zachowanie. Gdyby zapomnieć o tych zaparkowanych samochodach, asfaltowej wstążce i tych wszystkich równie ciekawych ludzi jak my, wtedy wyobraźnia przenosiła nas do bezkresnych prerii pełnych wielotysięcznych stad bizonów.

W samym parku możliwości gastronomiczne były ograniczone jedynie do własnego prowiantu. Zrobiliśmy więc pętlę i jadąc wzdłuż rzeki Snake skierowaliśmy się jeszcze raz na południe do Jackson. Tam mogliśmy zarówno się posilić jak i skorzystać z sieci WIFI na parkingu. A następnie wyruszyliśmy z powrotem do Parku Teton, tym razem wzdłuż Gros Ventre River. Jechaliśmy Antelope Flats Rd. Czy była to kwestia pory dnia czyli godzin popołudniowych, czy sama nazwa była tego gwarancją, ale od tego momentu zaczęliśmy natrafiać na istną zwierzęcą Arkę Noego. W pobliskich zaroślach nad rzeką odpoczywała matka łoś z dwojgiem swoich dzieci. Niełatwe do zauważenia od razu. Ale aby wypatrzyć jakąkolwiek zwierzynę należy zwracać uwagę na samochody stojące przy drodze. W parku mogą być bowiem „korki niedźwiedzie”, „korki bizonie” czy też „korki łosiowate” Przy łosiu było już kilka samochodów, ale jeszcze więcej zgromadziło się pojazdów, gdy dosłownie tuż przy drodze, nieoddzielone żadną siatką czy płotem skubało trawkę kolejne stado bizonów. W tym dniu nie zabrakło również i antylop oraz jeleni mułowatych (mule deer). A nieboskłon zmieniał swe oblicze. Zaczął coraz bardziej granatowieć i zapowiadać zmianę pogody.

Na nocleg wybraliśmy kemping Signal Mountain Campground, który był otwarty już od 9 maja i też był najpóźniej zamykany, gdyż dopiero 19 października. Większość kempingów zaczynano dopiero przygotowywać na przyjazd gości; zwykle są otwierane pomiędzy 23 maja a 6 czerwca i zamykane na początku września . Na kemping przyjechaliśmy już o zmierzchu. Wspaniałe, groźnie zachmurzone niebo wypluło z siebie całą złość na nas, gdy próbowaliśmy rozłożyć nasze namioty. Poprzestaliśmy więc tylko na jednym siedlisku, podczas gdy Leszek postanowił pospać sobie w samochodzie. Wybrał chyba najlepiej. Nasza noc nie należała do przyjemnych. Temperatura powietrza była bliska zeru, a do tego sporo wody dostało się do środka. Mokro , mokro, mokro…

Piąty dzień – Yellowstone National Park

Było co robić rano. Dobrze, że już nie lało z nieba. Przy drobnym kapuśniaczku złożyliśmy nasz namiot, który wymagał dokładnego przesuszenia. Ale nie było tego gdzie zrobić, więc po wrzuceniu wszystkiego do samochodu , ruszyliśmy na północ, szukać słońca i atrakcji w kolejnym Parku Narodowym Yellowstone. Nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać z Parku Teton, a tam następna atrakcja. Przy drodze stał sznur samochodów, a od kierowców dowiedzieliśmy się, że gdzieś w pobliżu krąży niedźwiadek grizzly. Jego mama powędrowała w góry, a on próbował chyba znaleźć swoje miejsce w życiu. A że było to skrzyżowanie dwóch dróg, więc możliwości ujrzenia niedźwiadka były nawet większe. W końcu pojawił się w polu widzenia, a nawet zbliżył się do drogi, przy której staliśmy. Zrobił się „korek niedźwiedzi”. Przyjechała nawet straż parku, aby popilnować albo nas albo niedźwiadka, byśmy sobie wzajemnie nie zrobili krzywdy. Grizzly zaś stanął na dwóch nogach, przyglądnął się lepiej tym gapiom w samochodach; wykorzystując małą lukę pomiędzy kilkudziesięcioma autami, przeszedł na drugą stronę jezdni, i ruszył w siną dal. W ten naturalny sposób korek samochodowy na drodze do Yellowstone został rozładowany.

Po kilkudziesięciu kilometrach , jadąc wzdłuż dużego Jackson Lake, dotarliśmy do południowego skraju Parku Yellowstone. Po drodze było też i schronisko. Tam też wstąpiliśmy na całkiem spore śniadanko w ramach szwedzkiego stołu.

Pierwsze wrażenia z Yellowstone to kilkumetrowe zwały śniegu odgarnięte z drogi. Dopiero później, śledząc prognozy pogody, zdałem sobie sprawę, iż trafiliśmy w jeden z biegunów zimna Stanów Zjednoczonych. Gdy próbowaliśmy zobaczyć cokolwiek, polegało to na wybiegnięciu z samochodu we wszystkich możliwych warstwach ubrań jakie mieliśmy ze sobą, wykonaniu zdjęcia, często w gęstym śniegu i szybkim powrocie do auta. Dobrze, że udało się nam kupić w tym dniu czapki i płaszcze przeciwdeszczowe.

W Parku Narodowym Yellowstone atrakcji do zobaczenia było mnóstwo. A pogoda nie nastrajała nas, aby to zwiedzanie trwało dłużej niż jeden dzień. Zresztą nie wszystkie drogi były już otwarte. A te już pootwierane wymagały dużej ostrożności przy kierowaniu samochodem. Ograniczenie prędkości do 45 mil na godzinę w obrębie całego parku stanowiło prędkość, o której moglibyśmy sobie tylko pomarzyć.

Wpierw zaczęliśmy od położonego na zachodzie parku , około 60 kilometrów od południowego wjazdu do parku miejsca zwanego Old Faithful, które wchodziło w skład Upper Geyser Basin. Old Faithul to najbardziej znany gejzer, którego częstość wybuchu i czas trwania jest w miarę możliwy do przewidzenia. Zwykle wybucha co 90 minut przez półtorej do pięciu minut. Gdy przyjechaliśmy na parking, niezwykle trudno było znaleźć jakiekolwiek miejsce. Przyczyna była prosta. Wszyscy oglądali gejzer w akcji. Gdy wreszcie mogliśmy samochód zaparkować, spektakl się zakończył. A następne widowisko było za kolejne 90 minut.

W pobliżu było jeszcze sporo innych atrakcji. Małe zbiorniki wodne z gorącą wodą wyglądały przedziwnie przy zerowej temperaturze. Ponadto po raz kolejny w tym dniu zaczął mocno prószyć śnieg. Doczekaliśmy się wybuchu zgodnie z podanym terminem, ale nie był to wybuch tak spektakularny. Czasem gorąca woda wytryska na wysokość prawie 60 metrów, ale tym razem nie było chyba więcej niż 30 metrów.

Kilkanaście kilometrów dalej zatrzymaliśmy się przy Midway Geyser Basin znanego z tęczowych kolorów – położonego powyżej drogi – jeziora. Było nadal pochmurno, zaczął mocniej padać śnieg i widok jeziora mocno odbiegał od wyrazistych kolorów jeziora odtwarzanych na wielu pocztówkach czy w przewodnikach. Niezapomniany był jednak widok gorącej rzeki wpadającej z dużym impetem do Firehole River. Dalej czekał nas kolejny przeskok do mniej znanego Norris Geyser Basin. Dopiero tam śnieg przestał tak mocno zacinać. Nie bacząc na chłód zrobiliśmy sobie tam dłuższą wędrówkę ścieżką i wzdłuż drewnianych pomostów nad ciepłymi źródłami.

Wciąż nie było nam jeszcze dosyć wrażeń, gdyż skręciliśmy kilkanaście mil w bok w kierunku Canyon Village. Tam rzeka Yellowstone utworzyła dwa wodospady, do których można podejść było bardzo blisko. O tej porze roku duża część łąk była zalana ze względu na topniejące śniegi. A dookoła nas śnieżna zawierucha, przez którą ledwo co można było ujrzeć ciemne sylwetki pasącego się stada bizonów.

Aż dziw że udało nam się to wszystko ujrzeć w jednym dniu. Na sam koniec zostawiliśmy sobie położone w północnej części parku Mammoth Hot Springs Terraces. Całkiem inne doświadczenie niż tych miejsc, które dotąd widzieliśmy. Przypominały podobne zjawiska krasowe jak w Turcji w Pamukkale. Ale tutaj była Ameryka i nawet te krasowe atrakcje można było zobaczyć poruszając się samochodem.

W parku w Yellowstone o tej porze roku nie było otwartej żadnej stacji benzynowej. Tuz za granicami parku była miejscowość Gardiner, w której zaznaczona była na mapie stacja. Niestety po godzinie 19 była już zamknięta na cztery spusty. A zaczęliśmy już mieć w baku rezerwę. Do następnego miasteczka, położonego w stanie Montana, Livingstone było prawie 90 kilometrów. W kolejnym miasteczku stacji benzynowej jeszcze nie zamknięto, a z kolei w Livingstone znalazł się dla nas wolny pokój w motelu Super 8.

Szósty dzień – droga do Seattle

Nieco musieliśmy odespać, szczególnie tę mokrą noc na kempingu. Tutaj też pod wpływem prognozy pogody, zdecydowaliśmy się nie ruszać w kierunku Parku Narodowego Glacier, tylko w kierunku, może i lepszej pogody, na Półwysep Olympic. Mało co można było spamiętać z tej blisko 500-milowej eskapady. Jechaliśmy I-90 czyli autostradą międzystanową, która łączy Wybrzeże Wschodnie i Zachodnie i kończy się w Seattle.

Przez większość drogi zacinał deszcz, a gdy przekraczaliśmy łańcuch Gór Skalistych, były również i opady śniegu.

W tym dniu przekroczyliśmy granice trzech stanów: Montany, Idaho, aby w końcu dojechać do stanu Washington. Tam o zachodzie słońca mogliśmy spojrzeć na potężną rzekę Columbia i przejechać most Vantage Bridge. Dojechaliśmy w pobliżu miejscowości Ellensburg, gdzie autostrada łączy się od południa z inna międzystanową drogą. Na ten dzień jazdy nam już wystarczyło. Poza nieprzewidywalną pogodą, to coraz bardziej – im dalej posuwaliśmy się na zachód – tym była droższa benzyna. W stanie Washington cena nie była mniejsza niż 4 dolary za galon, podczas gdy jeszcze w Salt Lake City, była tańsza o o 40 centów. A może to była tylko kwestia wciąż rosnących cen ropy na świecie. To był zawsze pierwszy „news” w wiadomościach CNN. Okazało się również, iż Leszkowi padła główna płyta w laptopie. Odtąd wysyłanie maili czy korzystanie z komputera zaczęło być znacznie trudniejsze..

Siódmy dzień – Seattle – nocleg w Sequim

Te 100 mil drogi do Seattle nie zabrało nam więcej niż dwóch godzin. Wjeżdżaliśmy do miasta, które znane jest z produkcji samolotów przez Boeing Company i siedziby Microsoftu. Czym jeszcze może się pochwalić Seattle? W tym właśnie mieście założono w 1971 roku pierwszą kawiarnię należącą do sieci Starbucks. Mieści się ona na Pike Place market, gdzie dotarliśmy dopiero pod koniec dnia. Wpierw jednak mieliśmy w planie oglądnięcie U District czyli Dzielnicy Uniwersyteckiej, gdzie znajdowały się budynki University of Washington. Udało się nam odnaleźć kawiarenkę internetową i wysłać maile. Ceny były spore za kwadrans surfowania, a i tak było bardzo trudno znaleźć jakikolwiek punkt z możliwością skorzystania ze stacjonarnego komputera, a nie tylko własnego laptopa.

Tuż przed odjazdem na drugą stronę Cieśniny Puget, wstąpiliśmy jeszcze do knajpki na co nieco i tak zakończył się nasz pobyt w tym mieście. Prawie godzinę płynęliśmy promem na Wyspę Bainbridge. Coraz mniejsze stawały się wznoszące się w niebo wieżowce i latający spodek na szczycie Space Needle – symbolu miasta zbudowanego z okazji Międzynarodowych Targów w 1962 roku. Po drugiej stronie mieliśmy wierzchołki gór Półwyspu Olympic na tle fioletowo-czerwonego horyzontu. Nasza podróż tego dnia zakończyła się, gdy ujrzeliśmy napis Motel z zielonymi napisami „Vacancy” czyli Great House Motel. To było Sequim. Motel jak motel. Nie był zbyt drogi, a my byliśmy zbyt zmęczeni, aby wybrzydzać

Ósmy dzień – Półwysep Olympic – Hurrican Ridge – Hoh Rain Forest – nocleg na kempingu Mora

Dopiero później dowiedzieliśmy się, iż Sequim stanowi słynną „błękitną dziurę”. Jest tu mniej opadów niż przykładowo w Los Angeles, a w roku pojawia się aż 299 słonecznych dni.

W końcu mieliśmy słoneczną pogodę, po wielu dniach pełnych chmur, deszczu i śniegu. Naszym celem było poznanie Parku Narodowego Olympic, w którego obrębie znalazły się „trzy parki w jednym” – góry zwieńczone lodowcami, las deszczowy strefy umiarkowanej oraz wybrzeże oceanu. Po stronie wschodniej parku było względnie sucho, natomiast zupełnie inna pogoda miała panować po stronie zachodniej, gdzie są też lasy deszczowe. Tam podobno bez płaszcza przeciwdeszczowego i kaloszy lepiej na dłuższą wycieczkę się nie wybierać.

Dojechaliśmy drogą nr 101 do Port Angeles, aby odbić od morza w głąb półwyspu. Przekroczyliśmy granice parku narodowego i dwudziesto siedmiokilometrowym odcinkiem drogi asfaltowej zmierzaliśmy w górę na Hurrican Ridge – najwyższego punktu dokąd można było dotrzeć samochodem. W ciągu godziny wspięliśmy się na wysokość 1 520 metrów. Im wyżej tym na poboczu było coraz więcej śniegu. Gdzieniegdzie wyłaniały się kępki zielonej trawy, które znajdowały swoich amatorów. Pasące się jelenie nie zwracały żadnej uwagi na prawie ocierające się o ich boki samochody.

Asfaltowa szosa kończyła się przed budynkiem Hurricane Ridge Visitor Center. Okoliczne stoki pod koniec maja wciąż mogły pozostawać wymarzonym terenem dla amatorów białego szaleństwa. Wśród wjeżdżających na górę szczególnie dużo było hinduskich rodzin; kolorowe sari żon lub matek mocno kontrastowały swymi kolorami z monotonią białej pokrywy śnieżnej.

Pora była już na zjazd w dół, do drogi nr 101, która miała nas prowadzić do innych atrakcji Olympic Park. Szosa okrąża dookoła cały Półwysep Olympic dając możliwość wjazdu z różnych stron do Parku Narodowego Olympic liczącego łącznie 373 tys. hektarów powierzchni. W pobliżu Jeziora Crescent pojawiły się pierwsze drzewa spowite zieloną otoczką mchów i porostów. Aby zobaczyć las deszczowy w pełnej swej krasie trzeba było przejechać następne ponad 100 kilometrów na zachodnią stronę półwyspu, gdzie obfite opady deszczu i mgła znad oceanu wpływa na utrzymywanie się niezwykle bujnych form roślinności. Porównywalne one mogą być do dżungli równikowej ze sporym udziałem drzew… szpilkowych. W okresie od kwietnia do października opadów nie ma zbyt dużo, ale w pozostałych miesiącach na zachodnie wybrzeże spada gros rocznych opadów obliczanych na


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u