Patagonia dla leniwych – Anna Kocot

Anna Kocot

Termin: 12.01. – 27.01. 2008

Trasa: Buenos Aires – Colonia del Sacramento – Montevideo – Buenos Aires – Comodoro Rivadavia – Rio Gallegos – El Calafate – Perito Moreno – Puerto Natales – Torres del Paine – Puerto Natales – Rio Turbio – Rio Gallegos – Comodoro Rivadavia – Bariloche – Puerto Montt – Santiago de Chile

Tytuł tej relacji jest dość przekorny – powinien brzmieć raczej: “Patagonia dla osób dysponujących dwutygodniowym urlopem”. Ze względu na ograniczoną ilość czasu musiałam wybrać spośród wielu interesujących mnie w tym rejonie świata miejsc tylko te najważniejsze. Dlatego nie odwiedziłam Ziemi Ognistej oraz El Chalten. Może innym razem – będąc w El Calafate spożyłam jagódki, od których wzięła swoją nazwę miejscowość, co według lokalnych wierzeń zapewnia powrót do Patagonii.

1.Postmodernistyczny raj. Urugwaj.

W Buenos Aires byłam już pięć lat temu, dlatego zaraz po wylądowaniu udałam się bezpośrednio na przystań promową. W terminalu Buquebusa panuje totalny chaos organizacyjny. Aby kupić bilet, należy przejść od Annasza do Kajfasza: w innym okienku dokonuje się komputerowej rezerwacji biletu, w innym płaci się za niego, a w jeszcze innym dokonuje się odprawy bagażowej. Do każdego z nich trzeba odstać swoje w kolejce, a odprawa paszportowa znajduje się piętro wyżej (następna kolejka). Udaje mi się zdążyć na szybki prom, dzięki czemu dopływam do Urugwaju w niecałą godzinę. Rejs przez La Plata nie jest atrakcyjny widokowo – urozmaica mi go od strony towarzyskiej moja sąsiadka – mieszkanka Buenos. Zazwyczaj kolekcjonuję najzabawniejsze teksty, jakie usłyszałam podczas wyprawy, tym razem perełka trafiła mi się już w pierwszym dniu – po kilku minutach rozmowy Argentynka (przez cały czas nie zdejmując swoich wielkich ciemnych okularów, dzięki którym wyglądała jak Małgorzata Braunek w filmie „Polowanie na muchy”) powiedziała mi z charakterystyczną dla portenos wyższością: „Jak na kogoś z Polski dobrze mówisz po kastylijsku”. Kilka dni później miałam możliwość porównania mieszkańców stolicy z Argentyńczykami zamieszkującymi Patagonię – są oni niezwykle skromni, życzliwi i pomocni – pewnie jest to rezultat położenia geograficznego – przez całe życie wieje im w oczy wiatr z Antarktydy.

Jeszcze kilka słów na temat wymowy argentyńskiej i urugwajskiej – jest ona bardzo charakterystyczna, łatwo ją rozpoznać po tym, że podwójne „l”lub „y”, które inni Latynosi wymawiają jako „j”, tutaj brzmi jako „sz”.

Colonia del Sacramento to małe, urocze osiemnastowieczne miasteczko zbudowane przez przemytników. Sprawia wrażenie nadmorskiego kurortu – w zaułkach starówki kryją się maleńkie restauracyjki, hoteliki i sklepiki z pamiątkami. Wzdłuż brukowanych uliczek ciągną się rzędy niskich kolorowych domków kolonialnych pokrytych dachówką i porośniętych bogato wielokolorowymi pnączami buganwilli i hortensji. Warto przespacerować się najbardziej malowniczą z nich – Calle de los Suspiros („Uliczka Westchnień”). W centrum miasta znajduje się najstarszy w Urugwaju kościół oraz zabytkowa latarnia Faro z 1857 roku, z której roztacza się panorama całego miasteczka oraz otaczającego go Atlantyku. W Colonii panuje klimat przypominający trochę Prowansję – zacienione platanami uliczki, kafejki ze stylowymi latarenkami, chroniące przed słońcem okiennice, balkoniki z żelaznymi okuciami. Miasto zdobią piękne parki, zwłaszcza przy Plaza de Armas, na drzewach rosną pomarańcze. Urugwajczycy sączą wciąż yerba mate ze swoich podręcznych, noszonych przy sobie przez cały dzień zestawów: termos z wrzątkiem i „el mate”, czyli naczynie na yerba.

Wstępuję do jednego ze sklepików. Ponieważ rozbawiłam do rozpuku prowadzących go dziadków (dopytując dociekliwie, w jaki sposób przygotować prawdziwą urugwajską herbatę), otrzymuję od nich prezent – zestaw do yerba mate. Następnego dnia dochodzę do wniosku, że chyba mnie polubili, bo otrzymany od nich souvenir w sklepie w Montevideo warty jest 10 dolarów. Przepis otrzymany od właścicieli sklepiku posłusznie stosuję w kraju na przywiezionej do domu yerba.

Tak jak Urugwaj sprawia wrażenie mniejszego brata Argentyny, tak i Montevideo stanowi miniaturę Buenos Aires, a jak twierdzą złośliwie mieszkańcy tego ostatniego, jego przedmieścia. Faktycznie, podobieństwa są uderzające (architektura, ukształtowanie przestrzeni, połacie zieleni miejskiej, uliczne pokazy tanga), choć rozmiary Montevideo nie są tak pokaźne i odczuwa się w nim „mniejszy powiew wielkiego świata”. Wizyta w tym mieście niewątpliwie ucieszyłaby każdego miłośnika postmodernizmu, bowiem znaleźć w nim można nie tylko kopię Wielkiego Buenos (które samo jest kopią Paryża, Madrytu i Nowego Jorku), ale i nowoczesny dworzec kolejowy zbudowany na wzór Burj Al Arab w Dubaju, wieżę portową identyczną jak w Liverpoolu, uliczki z platanami jak w Odessie czy Aix – en – Provence. Stolica Urugwaju jest jak wielka szuflada, której zawartość pozbierano z zakamarków całego świata – jest zwielokrotnioną kopią kopii.

Nazwa miasta, Montevideo, pochodzi z języka portugalskiego i oznacza: „góra widzi ciebie” (jest to aluzja do górującego nad portem wzniesienia, którego widok wita każdy wpływający do niego statek). Urugwajczycy często posługują się jej skróconą nazwą, Mdeo.

Sądząc po ogromnej ilości naprędce skleconych budek z napisem „llaves” stłoczonych w centrum, ulubionym sportem narodowym Urugwajczyków jest nie piłka nożna, ale dorabianie kluczy. Wzdłuż Avenida de 18 Julio (główna arteria miasta) mnóstwo też stoisk z akcesoriami służącymi do picia yerba, jak np. el mate czy skórzane pokrowce na termos. Ciekawostką głównej ulicy Mdeo jest pomnik – fontanna z kłódkami zawieszanymi na ogrodzeniu przez pary zakochanych – by nigdy się nie rozłączyć. O uroku miasta stanowią ozdabiane fontannami i pomnikami place: Independiencia (z Puerta Ciudadela), Zabala, Cagancha. Warto również przespacerować się Avenida Libertador, u szczytu której znajduje się elegancki budynek parlamentu. Odwiedzam także port oraz pobliski Mercado del Puerto – gigantyczną, stylizowaną na XIX – wieczną konstrukcję Eiffla, parilladerię. Wieczorem wsiadam do nocnego autobusu i wracam do „większego brata”.

2. Don’t cry for me, Argentina.

W Buenos ląduję na dworcu Retiro i kupuję bilet do Comodoro Rivadavia. Częścią argentyńskiego folkloru jest obowiązkowe opóźnienie każdego autobusu (bez wyraźnego powodu). Nikt przeciwko temu nie protestuje, ani się tym nie oburza. Mój autobus ruszył z półgodzinnym poślizgiem, który urozmaiciłam sobie bieganiem po wszystkich 75 peronach dworca (szukałam autobusu, ponieważ w kasie firmy „Condor Estrella” nikt nie wiedział, z jakim opóźnieniem wjedzie i na który peron). Podróżując po Argentynie należy pamiętać o tym, że rozkład jazdy jest dla kierowcy, a nie dla pasażera – oszczędza to wiele frustracji. Ostatecznie odjechałam ze stanowiska zupełnie innego niż podane na bilecie. Na korzyść argentyńskiej komunikacji przemawia niewątpliwie wygoda autobusów „coche cama” i „semi – cama”(oba pierwszej klasy – różnią się stopniem odchylenia rozkładanych foteli) – są naprawdę wygodne i można się w nich świetnie wyspać podczas trwającej 23 godziny podróży. W cenę biletu wliczone są posiłki – kanapki i ciastka podane na tackach oraz gorąca obiadokolacja serwowana podczas jazdy lub – jak w przypadku podróży do Comodoro – jedzona podczas postoju w westernowym barze gdzieś na końcu świata. Droga z Montevideo do El Calafate, z przesiadkami, zajęła mi w sumie ok. 60 godzin – po kilku dobach jazdy człowiek wpada w całkowitą abnegację (3 dni bez mycia) i przyzwyczaja się do życia autobusowo – dworcowego menela. Patagonia to olbrzymie przestrzenie, tysiące kilometrów, których nie można odczuć lecąc tam samolotem. Dopiero po tak długiej podróży miałam świadomość pobytu na krańcu świata. Mijane po drodze pejzaże to wielkie „Tenere” – zamykając oczy na kilka godzin można mieć pewność, że po ich otwarciu zobaczy się dokładnie tę samą pustkę. Jednocześnie przez cały czas towarzyszyło mi poczucie, że chmury i gwiazdy są na wyciągnięcie ręki – złudzenie ich niskiego położenia jest bardzo silne.

Znaczenie słowa „zadupie” można dogłębnie pojąć, odwiedzając jedną z patagońskich metropolii – Comodoro Rivadavia. Miasto ma dosłownie kilka ulic, w jego centrum znajduje się opisywana przez przewodniki jako najbrzydsza w Ameryce Południowej katedra, a jego okolice zdobią szyby naftowe. Czas, jaki miałam pomiędzy kolejnymi przesiadkami, spędziłam zwiedzając miasto, spacerując nadmorską promenadą (piękne widoki na zatokę) i jedząc przepyszne, gigantyczne lody („Heladeria Artesanias”). Już po godzinie pobytu stwierdziłam w Comodoro obecność trójki Polaków: adwokat Kozakiewicz, hydraulik Bowkunowicz i podróżnik Kocot.

Trochę humoru z patagońskich antypodów: udało mi się wśliznąć do banku dokładnie o godzinie 12.59, na minutę przed zamknięciem (banki w Argentynie czynne są do g.13). Gdy doszłam do okienka, żeby wymienić pieniądze, urzędnik zaproponował mi: „Mamy tu w Comodoro kolonię pingwinów, może ją obejrzysz?”. Kilka minut później, gdy zapytałam o ulicę robotnika kopiącego dołek w chodniku, ten odpowiedział mi: „A skąd mam wiedzieć? Jestem z Buenos Aires.” (całe miasto liczy około 5 ulic na krzyż). Jadę do Rio Gallegos (kolejny dzień menela) – miasta w centrum „ziemi jałowej”, które wyróżnia się tylko pomnikiem pozdrawiającej wszystkich przyjezdnych Evity. Wrażenie wszechogarniającej nicości ustępuje dopiero w El Calafate – zza zakrętów wyłaniają się powoli ośnieżone szczyty i głęboko lazurowe jezioro. Samo miasteczko jest typowym „gringotenango” w typie Antigui lub La Fortuna: wyłącznie hotele, agencje turystyczne, restauracje, sklepy z pamiątkami. Następnego dnia jadę na wycieczkę na lodowiec Perito Moreno. Korzystam z usług agencji przy Albergue des Glaciares, w którym się zatrzymałam. Wycieczka obejmuje nie tylko lodowiec, ale i estancje położone wzdłuż starej drogi nr 15 wiodącej do Perito (powrót do El Calafate odbywa się wzdłuż nowej drogi nr 11). Wycieczkę polecam nie tylko ze względu na urozmaicenie trasy, ale przede wszystkim przez wzgląd na osobę przewodniczki – Cecilia to kopalnia wiedzy o przyrodzie i historii regionu. Po drodze robimy przystanki na podziwianie widoków na jezioro i skamieniały las, spacer, podczas którego poznajemy roślinność patagońską, podglądamy śniadanie kondorów. I wreszcie jest! Legendarny lodowiec. Spacerujemy po licznych tarasach widokowych, pływamy stateczkiem wzdłuż czoła lodowca. Potęga natury jest przytłaczająca – poszarpane zęby czoła lodowca, ogromne rozmiary otaczających Perito Moreno gór, gra świateł uwypuklająca różne odcienie lodowego błękitu. Kolory są niewiarygodne – pluszowe, jakby przypudrowane delikatne zielenie gór przechodzą w odcień słomkowy. Jęzor lodowca wygląda jak nieskończone morze stłoczonych obok siebie słupów soli. Ciszę wielkich przestrzeni rozdziera co jakiś czas echo łoskotu odrywających się kawałków lodowca, po którym znów następuje cisza.

Pozytywną stroną patagońskich parków narodowych jest dbałość o środowisko – zarówno tutaj, jak i w Torres del Paine, każdy turysta otrzymuje reklamówkę, do której zbiera swoje odpadki, które następnie musi sam wywieźć z parku. W samych parkach nie ma żadnych koszy na śmieci. Przekraczam granicę w Rio Turbio i wjeżdżam do Chile. Jak na najbogatszy kraj Ameryki Południowej okazuje się być bardzo skromny – podoba mi się, że Chilijczycy nie są w swoim dobrobycie ostentacyjni. Puerto Natales, z którego wyruszę do Torres del Paine, to ciche miasteczko pełne starych drewnianych domków pamiętających czasy pierwszych osadników – wygląda trochę jak Klondike z epoki gorączki złota.

3. Innego końca świata nie będzie.

Na szczęście. Ten bardzo mi się podobał – park narodowy Torres del Paine jest jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi, choć położony jest tuż przy skraju świata. Bajecznych widoków Los Cuernos i unikalnego lazuru jeziora Nordenskjold nie można porównać z niczym. Kreacyjne siły przyrody przewyższyły wyobraźnię człowieka – soczysta, a jednocześnie aksamitna w odcieniu jasna zieleń łagodnych pagórków otaczających Lago Nordenskjold wyraźnie odcina się od zmieniającej się co kilka sekund seledynowej tonacji wody. Z tą orgią kolorów sąsiaduje surowość poszarpanych szczytów pokrytych śniegiem. Dzikość tych przepięknych pejzaży urozmaica bogata, wielokolorowa roślinność. Przy całej surowości tych nieokiełznanych ręką człowieka krajobrazów zadziwia radosna, jakby wyjęta wprost z krajów śródziemnomorskich, paleta barw. Miałam niewątpliwe szczęście – przez cały pobyt towarzyszyła mi piękna, słoneczna pogoda, co w Patagonii nie zdarza się często.

W Torres del Paine spędziłam w sumie trzy dni: dwa na szlakach, a trzeci włócząc się po punktach widokowych. W pierwszym dniu wspinałam się na punkt widokowy Las Torres, odwiedzając po drodze schronisko Chileno. Wzdłuż wszystkich szlaków tego parku narodowego płyną strumyki, z których można bezpiecznie pić wodę. Szlaki nie są trudne, ale bardzo kamieniste, trudność może sprawić też przejście przez bardzo szeroki strumień (w zasadzie kilka połączonych ze sobą rwących potoków) na trasie ze schroniska Las Torres do Los Cuernos. Szlaki oznaczone są tylko strzałkami wskazującymi kierunek z jednego schroniska do drugiego (podającymi również przybliżony czas marszu), ale nie można się tam zgubić. W schroniskach należy zostawiać buty przed wejściem – ze względu na duże zapylenie szlaków.

Ostatni etap wspinaczki na punkt widokowy Las Torres jest morderczy – trzeba pokonać rumowisko ogromnych głazów. Ale nagrodą jest wspaniały widok trzech wyniosłych kamiennych wież jakby wyrastających z leżącej u ich podnóża lazurowej laguny.

Drugi dzień wędrówki spędziłam poznając okolice Los Cuernos – szlak wiodący ze schroniska Las Torres do schroniska Los Cuernos oferuje przepiękne panoramy nie tylko skupisk przedziwnie ukształtowanych gór, ale i niepowtarzalnego w swej kolorystyce jeziora Nordenskjold. Park narodowy zamieszkują różnego rodzaju zwierzaki, które co rusz spotyka się na szlaku – guanako, szare lisy, a nawet strusie. W Patagonii latem dzień jest bardzo długi – słońce świeci od 5.30 rano do 11 w nocy, można bardzo długo wędrować, przez cały czas jest jasno.

Trzeciego dnia pobytu pojechałam transportem wewnętrznym nad jezioro Pehoe, skąd roztaczają się przepiękne widoki na góry i można podziwiać wodospad Cascada Grande. Po drodze przytrafiła mi się przygoda – załoga autobusu jadącego z Laguna Amarga do Pudeto urządziła mi „dzień pieszego pasażera”. Konduktor podczas postoju na jednym z punktów widokowych nie policzył pasażerów i autobus odjechał, zabierając wszystkie moje rzeczy i zostawiając mnie tylko z aparatem fotograficznym w ręku. Na nic zdały się próby dogonienia go. Zostałam „pasajero olvidado”. Zabawiłam się w autostop i zatrzymałam przejeżdżający tędy inny autobus – kierowca uśmiał się zdrowo z mojej przygody, obiecał, że dogoni drania i bawił się setnie z możliwości pościgu jak na amerykańskim filmie. Dopadliśmy uciekający autobus, odzyskałam rzeczy, załoga mnie przepraszała i osobiście pilnowała przez kilka godzin mojego dobytku (kiedy poszłam zwiedzać), a następnie zawiozła, gdzie trzeba (Puerto Natales).

Przyjazd do Patagonii podczas szczytu sezonu (a właśnie wtedy należy przyjechać, by warunki pogodowe pozwoliły nacieszyć się w pełni jej urokami) ma swoje minusy. Jeszcze przed wyjazdem z Puerto Natales do Torres del Paine próbowałam zarezerwować bilet na autobus do Puerto Montt, skąd miałam samolot do Santiago. Okazało się, że nie ma biletów na żaden autobus jadący z Puerto Natales na północ już na tydzień naprzód. Jedynym wyjściem z tej patowej sytuacji okazała się droga okrężna przez Argentynę. Musiałam wrócić przez Rio Turbio do Rio Gallegos, a stamtąd pojechać (z przerwą w Comodoro Rivadavia) do Bariloche, i dopiero stamtąd dostać się do Puerto Montt. Kombinacja ryzykowna, jak na małą ilość czasu, jaką dysponowałam, ale udało się – na dodatek, dzięki przerwie w połączeniach udało mi się zwiedzić przepiękny rejon Bariloche, którego nie miałam w planie wyprawy.

Korzystając z kilkugodzinnej przerwy między jednym autobusem a drugim postanowiłam poznać bliżej życie patagońskiej prowincji w przygranicznej argentyńskiej miejscowości Rio Turbio. Co ciekawe, młodzi ludzie wcale nie uciekają stamtąd do większych miast – mieszka ich tam mnóstwo. W lokalnym domu kultury babcie robią na drutach – ich wyroby zasilają wystawę, po centrum miasta można pojeździć na koniu. Miejscowy salon kosmetyczny reklamuje masaż – wykonywany przez masażystkę sprowadzaną na zamówienie aż z Buenos Aires. Najprzyjemniejszym zakątkiem Rio Turbio jest skwerek, pośrodku którego znajduje się ciekawie ozdobiona wieża zegarowa, którą nazwałam roboczo „patagońskim Big Benem” – pięknie podświetlana wieczorem. Generalnie miasteczko żyje z wydobycia węgla – kopalnia położona jest niedaleko centrum, podobnie jak odrapany, zamieszkany przez wiele rodzin dom – „hotel robotniczy”. W jego pobliżu znajduje się pomnik upamiętniający włoskich imigrantów – założycieli miasta. To, co mnie najbardziej zafascynowało w tym odciętym od świata miasteczku, to tłumy ludzi przelewające się przez terminal dworca autobusowego o niewiarygodnych wprost porach. Dworzec zamykany jest o godzinie 19, a następnie otwierany o północy. Ponieważ mój autobus odjeżdżał do Rio Gallegos o 2.30 nad ranem, od północy do czasu odjazdu przesiedziałam na dworcu, przecierając oczy ze zdumienia: praca biurowa szła pełną parą – ludzie wchodzili i wychodzili tłumnie, kupując i rezerwując bilety, nadając i odbierając przesyłki, a zatrudniona na dworcu Argentynka obsługiwała czasem kilka osób jednocześnie, przez cały czas odbierając przy tym telefony (dwa naraz – komórkę i stacjonarny, do którego mówiła przez mikroport) i pracując przy komputerze. Wszyscy masowo palili papierosy – widok niespotykany już w miejscach publicznych w Europie.

Po licznych przesiadkach trafiam do Krainy Jezior – uroczego rejonu Argentyny licznie odwiedzanego przez lokalnych urlopowiczów. Krajobrazy przypominają kraje alpejskie – ośnieżone szczyty, liczne jeziora. Bariloche również przypomina swoją architekturą i atmosferą szwajcarskie miasteczko. Właściwa nazwa miejscowości brzmi: San Carlos de Bariloche, zabudowa centrum miasta jest bardzo jednolita – górskie „chatki” z drewna i kamienia ze spadzistymi dachami. Także tutaj mnóstwo jest agencji turystycznych, markowych sklepów i nastrojowych restauracyjek – czyli wszystkiego, czego potrzebuje turysta.

To już ostatnia moja przesiadka –Tydzień Menela dobiega końca. Przekraczam granicę, dojeżdżam do nieciekawego nadmorskiego miasta Puerto Montt i lecę do Santiago.

Stolica Chile nie jest może najatrakcyjniejszą wśród innych latynoamerykańskich metropolii, ale warto zobaczyć bardzo ładnie zagospodarowany Plaza de Armas z zabytkową katedrą. Plac jest porośnięty palmami, które tworzą malownicze tło dla kilku atrakcyjnych architektonicznie budynków. Centrum miasta stanowią różnorodne stylistycznie biurowce tworzące ulice – wąwozy. Od czasu do czasu trzeba przestać zadzierać głowę do góry, podziwiając wysokościowce, ponieważ łatwo wpaść na donice i rabatki zdobiące ładnie wybrukowane „paseos”. W tym bardzo wielkomiejskim centrum znajduje się siedziba rządu – Casa de la Moneda.

Zabawnym elementem systemu metra w Santiago są wszechobecne ogromne plakaty i nalepki pouczające pasażerów, żeby nie biegać po schodach, nie wyglądać przez okno, nie rozsuwać drzwi wagonika na siłę, szanować pracowników metra, itd. Zresztą trudno nawet wyjrzeć przez okno, bo jest zalepione ostrzeżeniami. Szumnie reklamowany jest także nowy system wentylacji metra – rozmieszczone gdzieniegdzie wiatraczki (u nas stosowane na biurkach w urzędach). Niektóre z nich wzbogacono o system nawilżania (rozpryskują wodę w promieniu ok. metra). Rezultat: w metrze w Santiago jest stale gorąco i duszno. Ja przewietrzyłam się dopiero podczas wspinaczki na Cerro San Cristobal – ozdobione figurą Matki Boskiej wzgórze widokowe górujące nad miastem. Ze względu na smog panorama Santiago nie była oszałamiająca, ale za to wystąpiłam jako statystka w kręconej na wzgórzu chilijskiej telenoweli. Sądząc z gry aktorskiej – potworna chała, natomiast moja kariera aktorska w kinematografii latynoskiej posunęła się o kolejny krok do przodu (2 lata temu wystąpiłam w filmie salwadorskim).

Na szczycie San Cristobal roi się od małych restauracyjek i sklepów z pamiątkami. Szczególnym przysmakiem jest mote con huesillo – przepyszny rodzaj kompotu z brzoskwini i gotowanej pszenicy.

Odwiedzam drugie wzgórze – Cerro Santa Lucia – miejsce o atmosferze bardziej artystycznej – u jego stóp znajduje się klasycystyczna fontanna Neptuna, zaś na szczycie pseudogotyckie romantyczne ruiny zamku.

Jeszcze tylko powrót na lotnisko – i kończę swoją kolejną południowoamerykąńską przygodę.

AK

Informacje praktyczne

Przeloty: Warszawa – Paryż – Buenos Aires (Air France), Puerto Montt – Santiago (LAN – bilet kupowany w Polsce), Santiago – Paryż – Warszawa (Air France).

Wizy: brak.

Kursy walut: 1 USD = 20,5 peso urugwajskich; 3,11 peso argentyńskich; 450 peso chilijskich.

Zmiany czasu: Argentyna i Urugwaj – 4 godziny do tyłu w stosunku do czasu polskiego, Chile 5 godzin.

Rezerwacje schronisk: Ze względu na szczyt sezonu noclegi w Patagonii trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. Ja zrobiłam to przez internet – na stronie należy wpisać terminy rezerwacji, odpowiedź przychodzi bardzo szybko. Schronisko w El Calafate pobrało opłatę na miejscu, po przyjeździe; schronisko Refugio Torres Central ściąga opłaty za nocleg z karty kredytowej przed przyjazdem. (Adresy internetowe: Argentyna – www.glaciar.com , Chile – www.fantasticosur.com). Ceny wstępów do parków narodowych dla obcokrajowców są o wiele wyższe niż dla obywateli Chile i Argentyny.

Urugwaj: prom z Buenos Aires do Colonia del Sacramento – 105 peso argentyńskich, nocleg w Colonii – dormitorium w “Albergue de Espana” – 200 peso urugwajskich, wstęp do latarni Faro – 15 peso urugwajskich, bilet autobusowy z Colonii do Montevideo – 167 peso ur., przechowalnia bagażu w Montevideo – 54 peso ur. za 8 h., autobus Mdeo – Buenos Aires – 760 peso ur., butelka pomelo (napój grapefruitowy) – 25 peso ur., woda mineralna – 15 peso ur., obiad z napojami można dostać za ok. 100 – 120 peso ur., lody – 24 peso ur., widokówka – 9 peso ur.

W Urugwaju często można płacić walutą argentyńską, czasem ceny podawane są nawet w 3 walutach: peso urugwajskich, argentyńskich i dolarach. Generalnie Urugwaj jest droższy niż Argentyna. Przed godziną 8 rano absolutny brak szans na zjedzenie śniadania. W autobusach dalekobieżnych podawany jest posiłek wliczony w cenę biletu („zimna płyta”). Zawsze, podobnie jak w Argentynie, zawiera on alfajores, czyli potwornie słodkie ciasteczka.

Argentyna: autobus Buenos Aires – Comodoro Rivadavia („Condor Estrella”, 23h) – 283 peso argentyńskich, autobus Comodoro – Rio Gallegos (“Don Otto”, 12h) – 127 peso arg., autobus z Rio Gallegos do El Calafate (“Taqsa”, 4,5h) – 40 peso arg., nocleg w El Calafate – “Albergue de los Glaciares Libertador” – 37 peso/os. w 6-os. dormitorium z łazienką, śniadanie – 15 peso, na wycieczkę można zamówić lunchbox (bardzo przydatny) – 20 peso, całodniowa wycieczka na Perito Moreno („Tour alternativo”) w połączeniu z godzinnym rejsem stateczkiem – 128 peso (sam rejs kosztuje 38 peso), wstęp do parku narodowego Perito Moreno płatny osobno – 40 peso, autobus El Calafate – Puerto Natales („Cootra”, 5h) – 50 peso, autobus Rio Turbio – Rio Gallegos („Taqsa”, 4,5h) – 35 peso, autobus Rio Gallegos – Bariloche z przystankiem w Comodoro Rivadavia („Don Otto”, 26h) – 210 peso, autobus Bariloche – Puerto Montt („Via Bariloche”, 7h) – 70 peso, autobus z dworca do centrum Bariloche – 1,30 peso (jeśli stojąc na przystanku nie pomacha się ręką, autobus się nie zatrzyma. Ten sam przystanek obsługuje autobusy miejskie, taksówki i remises, czyli taksówki nieoznakowane).

Śniadanie – ok. 10 peso arg., obiad z napojami – ok. 30 peso, gałka lodów – 5 peso, widokówka 2 peso. Migas to popularne w Argentynie bardzo cienkie trójkątne kanapki z szynką i serem. W ubikacjach dworcowych babcie sprzedają papier toaletowy.

Lepiej unikać przelotów wewnętrznych argentyńskimi liniami lotniczymi – odwołują loty bez zwrotu kosztów, opóźniają je nieprzyzwoicie długo, mają stary park maszynowy i niezadowolony personel. Autobus dojedzie na 100%.

Chile: nocleg w Puerto Natales – „Hospedaje Danicar” – dormitorium 6-os. ze śniadaniem – 6.000 peso chilijskich, wstęp do parku narodowego Torres del Paine – 15.000 peso chil., bilet z Puerto Natales do Torres del Paine i z powrotem (można korzystać z niego wewnątrz parku, odcinki biletu na dojazd do parku i powrót do Puerto Natales są odcinane przy wsiadaniu do autobusu) – w zależności od firmy kosztuje od 10.000 do 12.000 peso chil. Firma, która gubi pasażerów, nazywa się „Bus Gomez”)))) Bilety można kupić w licznych agencjach turystycznych w mieście – autobusy zbierają pasażerów z hoteli rano ok. godz. 7 i po południu ok. godz. 14. Przyjazd autobusów do parku jest zsynchronizowany z rozkładem jazdy minibusów poruszających się pomiędzy schroniskami oraz katamaranów pływających po jeziorze Pehoe – rozkłady te wywieszone są w schroniskach. Każdy transfer wewnątrz parku kosztuje 1.000 peso. Dojazd do parku z miasta trwa ok. 2,5 godziny, z 10 – min. postojem po drodze (restauracja, WC, pamiątki). Przy wejściu do parku dostaje się darmowe mapy i worki na śmieci. W schroniskach można wykupić wyżywienie. W Torre Central obiadokolacja kosztuje 15 dolarów, śniadanie 9 dolarów. Nocleg w dormitorium, z własnym śpiworem – 38 dolarów, z pościelą – 44 dolary. Zamówić można 3 posiłki dziennie, wtedy całość wraz z noclegiem kosztuje 70 USD/os. za dobę. Można również zamówić lunchbox na wycieczkę. Istnieje możliwość wykupienia jazd konnych z przewodnikiem – w parku na niektórych odcinkach są specjalne ścieżki dla koni.

Autobus Puerto Natales – Rio Turbio („Cootra”, 1h) – 2.400 peso chil., autobus z centrum Puerto Montt na lotnisko odjeżdża z dworca, z peronu nr 15 (“ETM”, ok. 20 min.) – 1400 peso, bilet trzeba kupić w kasie nr 34; bilet autobusowy z lotniska w Santiago do centrum i z powrotem („Centrobus”, ok. 40 min.) – 2.350 peso (bilet w jedną stronę kosztuje 1300 peso), autobus zatrzymuje się na terminalu Los Heroes. Na lotnisku w Santiago jest dobra informacja turystyczna. Metro – jednorazowy przejazd – 380 peso, dwukrotny 420. Wjazd kolejką na Cerro San Cristobal 1400 peso (w obie strony). Najprzyjemniej jednak wejść na wzgórze ścieżką Zorro Vidal.

Frytki 1200 peso, herbata 450 peso, butelka coli 800 peso, empanada 300 peso, kawa 350 peso, mate con huesillo 500 peso, ciastko ok. 400 peso, widokówka 300 peso. W Chile w miejscach bardzo turystycznych można płacić dolarami.

Najdroższym ze wszystkich 3 krajów jest Chile, najtańszym Argentyna.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u