Od Florydy przez Kostarykę, Ekwador na Galapagos – Piotr Wiland

Piotr Wiland

Czas pobytu : sierpień 2008 roku

2 – 3 osoby (Grażyna i Piotr Wiland) a w USA i Leszek Wiland.

Odwiedzone kraje: Stany Zjednoczone Ameryki, Kostaryka, Ekwador wraz z Galapagos

Lecieliśmy liniami Air Berlin, Lufttransport Utternehmen, American Airlines

Berlin Tegel Airport – Dusseldorf (1 h 10 min) – Lufttransport Uternehmen (LT) -Miami (10 h 20 min – czas trwania lotu)

San Jose Santamaria Int’l Airport – Quito Mariscal Sucr Airport (TACA) – 2 h 10 min lotu – 10:25 – 13:35 ( 1 godzinę do przodu przesunąć)

Podatek wyjazdowy na lotnisku w San Jose wynosił 26 USD

Quito – Miami Int Airport (3 h 55 min) – AA Airlines – Miami – Dusseldorf (8 h 55 min – Lufttransport Uternehmen (LT) – Dusseldorf – Berlin Tegel (1 h 10 min.) – Air Berlin

Lot – Quito – Galapagos – Quito (Tame) – w obie strony – 352 USD + 54,34 USD (podatek) = 406,34 USD

Kostaryka

Pieniądze :

Banknoty o nominałach 1000, 2000, 5000 i 10 000 kolonów

1 USD = 500 kolonów (na lotnisku w Global Exchange),

1 USD = 580 kolonów

Hotele:

Don Carlos – San Jose – pokój dwuosobowy z kontynentalnym śniadaniem – 82 USD (www.doncarlos.co.cr)

Hotel Dunn Inn S.A. Barrio Amon Calle 5 – Avenida 11, www.hoteldunninn.com – pokój dwuosobowy – 80,31 USD

Hotel El Bosque Monteverde, www.bosquelodge.com – 58 USD

www.hotel-tres-banderas.com/costa-rica

Transport

Mikrobus (door to door) – Gray Line:

San Jose – Arenal (dwa razy dziennie – 8:00, 15:30) – 27 USD /osobę

San Jose – Monteverde (jeden raz dziennie – 7:00) – 38 USD /osobę

Arenal – Monteverde (jeden raz dziennie – 7:00) – 38 USD /osobę

Muzea, wystawy

The Monteverde Butterfly Garden – www.monteverdebutterflygarden.com (9:30- 16.00); The Bat Jungle – Paseo de Stella http://paseodestella.googlepages.com/home

Ranario – The Frog Pond – 10 USD (obywatele Kostaryki – 2 USD) (www.ranario.com); Sky Adventures (www.SkyAdventures.travel) – cena za Sky Tram I Sky Walk – 50 USD, Sky Tram i Sky Trek – 60 USD, tylko Sky Walk – z przewodnikiem – 30 USD

Reserva Biologica Bosque Nuboso Monteverde – wstęp 15 USD

Rezerwat Manuel Antonio – wstęp 10 USD

Żywność :

Zupa dnia – 1,83 USD; Pińa Colada – 3,86 USD, Cerveza Imperial – 1,42 USD (ceny nie obejmują podatku 10- 12,6%), cafe mokacino – 1000 kolonów, sok wyciskany – 1,5 USD

Ekwador

Pieniądze :

Obowiązuje dolar amerykański

Muzea, wystawy

Wstęp na Galapagos – do parku narodowego 100 USD (płacone na Galapagos) + 10 USD (płacone w Quito na lotnisku) = 110 USD

Wycieczka organizowana przez agencję Tierra Verde (www.tierraverdetours.com) – 5 dniowy koszt za podróż, przewodnika, 3 posiłki dziennie – 725 USD / osobę

Museo de la Ciudad – Antiguo Hospital San Juan de Dios , Garcia Moreno E 1-47, – wstęp 2 USD (www.museociudadquito.gov.ec)

Wstęp do term ciepłych wód – Papallacta – 17 USD

Pierwszy dzień – koleją do Berlina.

Tym razem rozpoczęliśmy naszą podróż od kolei pociągu do Berlina.

Od razu nasza wędrówka zaczęła się egzotycznie czyli tropikalnie. W wagonie było duszno i parno, gdyż klimatyzacja nie funkcjonowała. Po drodze za oknami od czasu do czasu zrywała się tropikalna ulewa.

Po sześciu godzinach z dużą ulgą opuściliśmy pociąg, który wtoczył się na niedawno wybudowany nowoczesny dworzec centralny w Berlinie – Berlin Hauptbanhof. Do hotelu dzieliły nas z dworca cztery przystanki metrem. Dobrze, że tylko tyle, gdyż objuczeni wszelkimi bagażami z miłą chęcią zrzuciliśmy je wszystkie do pokoju hotelowego.

Drugi dzień – lot z Berlina na Florydę.

W porównaniu do czekających nas śniadań po amerykańsku , poranny posiłek w hotelu mógł się nam jawić jak prawdziwa uczta. Hotel usytuowany był w starej kamienicy , dzielonej pomiędzy prywatnych lokatorów. Był całkiem przyzwoity jak na cenę 59 Euro. A w dodatku niecałe dwieście metrów mieliśmy do przystanku autobusu 109. Pół godziny później byliśmy już na terminalu lotniczym Tegel .

Samolot wystartował punktualnie, co miało dla nas istotne znaczenie, gdyż w Duesseldorfie była zaledwie jedna godzina na zmianę terminalu i zapakowanie się do znacznie większego odrzutowca. W tym też pudełku spędziliśmy kolejne 10 godzin. O czym warto pamiętać przy wyjazdach do USA, aby zarezerwować hotel na pierwszy dzień pobytu. Taka jest bowiem rubryczka przy wpisywaniu deklaracji wjazdowej do Stanów.

Przed wyjściem z lotniska czekał na nas syn Leszek, który przyleciał na 3 dni, jakie mielismy spędzić na Florydzie. Leszkowi udało się już wypożyczyć samochód, a w oczekiwaniu na nas przejechać ponad 100 mil po rubieżach Miami. W pakiecie mieliśmy urządzenie nawigacyjne, które zwiększało koszt pożyczenia samochodu o kolejne kilkanaście dolarów. Ale podobno miało być nieodzowne następnego dnia w poszukiwaniu sklepów z odzieżą sportową i akcesoriami fotograficznymi.

Trzeci dzień – droga do Key West

Najważniejsze w tym dniu , oprócz dotarcia na Key West, była wędrówka po sklepach. Przydał się nam zarówno Leszka komputer jak i nawigacja satelitarna w samochodzie po 11 USD za dzień. Rano nieco padało , było duszno i parno, więc idealna pogoda, aby wpaść do sklepów z klimatyzacją. Gdy już pogodziliśmy się z wielkością rachunku w sklepie z odzieżą, czekając w kolejce do kasy, stojąca obok nas pani zaznajomiona z zasadami miejscowych bonusów doradziła nam jak zaoszczędzić 75 USD. Wystarczyło wyrwać kupon za 25 USD z leżących obok kasy reklamowych folderów i zapłacić trzy różne rachunki; każdy z nich powinien być warty więcej niż 100 dolarów.

Mieliśmy jeszcze jedno ważne zadanie – kupić w sklepie fotograficznym aparat do zdjęć podwodnych. Gdy już udało mi się zdobyć to cacko, należało znaleźć właściwą drogę na Key West. Już o zmierzchu, po 3 godzinach jazdy, dotarliśmy do Key West. Ledwie zdążyliśmy na zachód słońca, choć nie po właściwej stronie zatoki. Zanim zapadł zmrok, sfotografowaliśmy się wszyscy razem przed kolorowym słupem określającym podobno najbardziej południowy zakątek Stanów Zjednoczonych. Bliżej nam było stamtąd do Hawany niż do Miami.

Wszystko w pobliżu tego słupa nosiło znamiona „najdalej na południe” czyli „southern most”. Były domy najbardziej na południu, był sklep najdalej na południe i był też hotel najdalej na południe. Z wszystkich pobliskich opcji hotelowych wybraliśmy motel, o nie tak skrajnych „południowych cenach”

Czwarty dzień – nadal na Florydzie

Wczesnym rankiem wybraliśmy się na przechadzkę po miasteczku. To chyba najprzyjemniejsza pora na rozejrzenie się po okolicy. Key West próbuje sprzedać jak największą liczbę swoich atrakcji, a my z przeróżnych ofert wybraliśmy dom Ernesta Hemingwaya (www.hemingwayhome.com).

Wstęp kosztował 12 USD, ale nie trzeba było zwiedzać domu z przewodnikiem. Zbudowany był w hiszpańskim stylu kolonialnym i jako jedyny na wyspie Key West zbudowany był z kamienia i miał solidne podpiwniczenie. Dzięki temu mógł znieść liczne huragany, które przechodzą prawie co roku przez Florydę. Z czasów, gdy mieszkał tam pisarz, ostały się może maszyna do pisania i trochę zdjęć Hemingwaya w czasie Pierwszej Wojny Światowej. Na starych fotografiach dostrzec można było i pielęgniarkę, Agnes von Kurowsky. która się nim opiekowała, gdy leżał w jednym z włoskich szpitali . Gdy Ernest poprosił ją o rękę, ona mu odpowiedziała „Nie”. Ernest nie wyrzucił jej ze swej pamięci i po 10 latach , gdy przybył do Key West zaczął pisać „Pożegnanie z bronią”, gdzie pojawiła się jej postać.

Hemingway zwany też „Papą” był rannym ptaszkiem. Budził się wcześnie rano, gdy nie było tak przeraźliwie gorąco i zachodził do mniejszego domku, w którym zabierał się do pisania przez pierwsze trzy do pięciu godzin rankiem. Mogliśmy go zwiedzać, choć w samo południe upał był nie do zniesienia i dobrze rozumieliśmy uroki wczesnego wstawania. Z dawnych czasów zachował się również basen, który „Papę” kosztował wprost fortunę (20 tysięcy USD). Do dnia dzisiejszego jest to największy basem w Key West. Budowy doglądała w czasie jego nieobecnośc jego druga żona Paulina Pfeiffer. W ogrodzie spotkaliśmy mnóstwo wałęsających się kotów, potomków tych stworzeń, które kiedyś były kiedyś milusińskimi pisarza.

Przy temperaturze 97 stopni Fahrenheita Hemingway na pewno by nic nie napisał, a nam również zwiedzanie przychodziło z dużym trudem. Najlepiej jest wtedy uciec do cienia, albo poszukać jakiegoś barku, gdzie czekałby nas jakiś koktajl lub pierwsze w tym dniu śniadanko.

To był już nasz ostatni akcent w Key West, gdyż już wkrótce zaczęliśmy zbierać się w drogę powrotną do Miami. Gdzieś po drodze skusiła nas jedna z najlepszych plaż w łańcuchu wysepek; stanowiła ona jednocześnie Park Stanowy Bahia Honda (www.bahiahonda.park.com), położonego przy siedmiomilowym moście. Nie było przy brzegu żadnej rafy koralowej, choć temperatura wody była wysoka, stanowiąc jednak ochłodę dla rozgrzanego powietrza.

Piąty dzień – przelot z Florydy na Kostarykę

Następnego dnia odlatywaliśmy do krainy gęstych dżungli, aktywnych wulkanów i nie całkiem dziewiczych, a za to bardzo dobrze zagospodarowanych plaż. Lot trwał około 2 godzin, ale na płycie lotniska San Jose musieliśmy odstać następne pół godziny na otwarcie wolnej bramki. I tam spotkała nas pierwsza niemiła niespodzianka. Z transporteru zszedł tylko jeden nasz plecak. Drugi bagaż – według wyjaśnień urzędniczki na lotnisku – powędrował do stolicy Hondurasu, Tegucigalpy. Podobno miał przylecieć, tak szybko jak to tylko będzie możliwe, a może nawet następnego dnia.

Tak jak to było opisywane w przewodniku wymieniliśmy w pierwszym napotkanym kantorze o nazwie Global Service tylko niewielką kwotę (kurs był niekorzystny o przynajmniej 10%), zaś resztę planowanych do wydania pieniędzy zamieniłem już w sali odlotów. W Kostaryce nie było jednak absolutnej konieczności posiadania większych ilości kolonów, gdyż równie dobrze prawie wszędzie można było płacić w dolarach amerykańskich, może z wyjątkiem lokalnego miejskiego autobusu. Nawet kasy fiskalne w restauracjach mają osobne przegródki na walutę kostarykańską i dolary amerykańskie. A resztę wydają w tej samej walucie. Za pomarańczową taksówkę mogłem na przykład uiścić na lotnisku 22 dolarów amerykańskich.

W drodze do miasta spadła nagle pierwsza ulewa w iście tropikalnym stylu (tzw. aguaceros), aby równie szybko ustąpić.

Do centrum miasta prowadziła droga szybkiego ruchu, na której od czasu do czasu natrafialiśmy na korki. Zrozumienie zasad nazewnictwa ulic w San Jose wymaga dużych umiejętności. Tak jak w Stanach Zjednoczonych nie ma nazw, są za to liczby. Wszystko co biegnie z północy na południe zwie się calles, zaś ze wschodu na zachód avenidas. Ale trzeba też wiedzieć, iż na północ od Avenida Central są avenidas z numerami nieparzystymi, zaś na południe od niej z parzystymi. Z kolei na wschód od Calle Central biegły równolegle calles z numerami nieparzystymi, zaś na zachód miały numery parzyste. Zaś obie centralne ulice krzyżowały się przy Katedrze Metropolitalnej na Plaza de la Cultura.

Hotel Don Carlos, gdzie mieliśmy zarezerwowaną pierwszą noc był położony pomiędzy Calle 7 a Calle 5 , w pobliżu znanego Muzeum .Jadeitu. W tym dniu było jednak za późno na jego zwiedzanie, gdyż zamykano go już o 15.30.

Nasze plany z uwagi na oczekiwanie na zgubiony bagaż musiały ulec pewnej modyfikacji. Zamiast od razu wyruszać w głąb kraju postanawiamy skorzystać z oferty biura turystycznego, które działało w hotelu. Obsługiwał go pan, którego zasypaliśmy mnóstwem pytań co do okolicznych atrakcji. Po długich rozmowach postanowiliśmy wybrać całodzienną objazdową podróż po Centralnej Dolinie za 82 USD za osobę. W planie miały być plantacja kawy, wulkan, spieniona rzeka, trochę tropikalnej dżungli, ogród z motylami, a na koniec przepłynięcie kawałka rzeki po drugiej stronie gór. A popołudniu miano nam przywieźć zgubiony bagaż do hotelu, więc poprosiliśmy naszego pana, aby nam kupił wtedy bilet na mikrobus do Monteverde wyjeżdżającym wcześnie rano około siódmej rano.

W hotelu był Internet, choć czasem działał bardzo kapryśnie. Niestety hotel był oblegany i następną noc musieliśmy się przenieść do pobliskiego pensjonatu, choć ceną specjalnie się nie różniły. Okolica miała być podobno bardzo spokojna na wieczorne spacery, ale zdecydowaliśmy się , iż kolację spożyjemy w hotelu, zachęceni dobrą Pinacoladą, którą mogliśmy wcześniej wypróbować jako gratisowy drink od firmy na przywitanie gości. Bardzo miły zwyczaj. Rano musieliśmy wstać już o 5.40 , bo odjazd miał być już o 6.15, tak, iż nawet śniadania nie mogliśmy spróbować.

Szósty dzień – wycieczka po Dolinie Centralnej

San Jose położone na wysokości ponad 1000 m n.p.m. leży w Dolinie Centralnej (Central Valley). Kostaryka nie jest dużym krajem. Całkowita jej powierzchnia jest sześć razy mniejsza niż Polski i wynosi 51 tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie więcej niż 500 kilometrów należy przejechać z jednej granicy z Nikaraguą na północy do Panamy na południu. Ale co z tego, gdy przecinają z północnego zachodu na południowy wschód aż trzy wysokie łańcuchy górskie, sięgające na wysokość 3 800 m n.p.m. W rezultacie nie mniej niż 5 godzin jazdy należy sobie zarezerwować – o ile nie trafi się na tabun ciężarówek – na jazdę z San Jose zarówno do granicy z Panamą jak i Nikaraguą.

Niedługo po godzinie szóstej podjechał po nas mikrobus, którym objechaliśmy większość hoteli w centrum San Jose, skąd zbieraliśmy uczestników naszej kilkunastoosobowej wycieczki. Naszą przewodniczką była Carla. Przywitała nas, najczęściej używanym powiedzonkiem w Kostaryce czyli „pura vida” . Używane jest bardzo szeroko jako powitanie, inni traktują je jako OK. lub tzw „yhm”

Pierwszym przystankiem była plantacja kawy Doka Estate parę kilometrów od Ajauela. Tam też poznaliśmy tajniki sadzenia, zbierania i przygotowywania gotowych do wysłania na cały świat ziarenek słynnej kostarykańskiej kawy.

Zanim jednak oprowadzono nas po plantacji wpierw było śniadanie. Nie byłem koneserem podawanych dań i pieczony ryż z fasolą czyli gallo pinto ( w dosłownym tłumaczeniu „malowany kogut”) nie pasował mi do pory śniadania.

O kawie kostarykańskiej mówi się, iż jest przeznaczona dla koneserów. Warunki rozwoju na Mesecie Centralnej drzewka kawy mają wyśmienite. Zwykle znoszą warunki atmosferyczne panujące na ziemiach położonych pomiędzy ośmiuset a tysiącem pięciuset metrów nad poziomem morza. Najlepiej rozwijają się jednak w górnych granicach tych wysokości, gdyż przy tych warunkach mają więcej czasu na swoje dojrzewanie. Dopiero po 4 latach krzewy kawowe zaczynają owocować.

Na plantację przybyliśmy w sierpniu, ale przepiękne zapachy kwitnących krzewów można poczuć w kwietniu. Kawa, jak ciężarna kobieta potrzebuje dziewięciu miesięcy, aby być gotowa na wydanie wspaniałego owocu. W listopadzie na krzewach pojawiają się czerwone jagody i wtedy zaczynają się zbiory. Przemiana w pachnące ziarna kawy jest długą drogą. Usuwa się ich zewnętrzną warstwę, poddaje suszeniu, sortowaniu.

Kostarykańczyk zadowala się gorszymi gatunkami kawy, gdyż te droższe idą na eksport lub do pobliskiego sklepiku. Tam też kupiliśmy pierwsze trzy opakowania kawy na dobry początek. Można to nawet i dokonać w sprzedaży internetowej, i wtedy należy spojrzeć na właściwą stronę (www.dokaestate.com)

W Mesecie Centralnej nic nie jest zbyt daleko. Po kilkunastu kilometrach dojechaliśmy do wulkanu Poas. Z parkingu nie było więcej niż około 500 metrów, aby dojść do punktu widokowego na krawędź jednego z największych na świecie aktywnych wulkanów. Wulkan ma trzy kratery, z których jeden jest czynny od ponad 50 lat. Od czasu do czasu wzmaga swoją działalność i wtedy jest zamknięty dla turystów. Ale na tarasie widokowym tabliczka przestrzegała nas, aby nie przebywać dłużej niż 10 minut z uwagi na emisję gazów siarkowych. W oddali – w odległości wydawałoby się dość bezpiecznej – z krateru wydobywała się w mniejszym lub w większym nasileniu smuga dymu, a silny wiatr przyganiał nam te „niezdrowe chmury” w naszym kierunku. Kolory były zaskakujące. Biały dym, rdzawo zabarwiony brzeg krateru, stalowo-czarne zabarwienie okolic krateru, niebieskawa tafla jeziorka wulkanicznego krateru, a dookoła dominująca w tropiku zieleń.

Parę kilometrów dalej autobus zatrzymał się na skraju drogi. Panowało spore ożywienie, gdyż na pobliskim słupie telefonicznym wisiał głową w dół leniwiec. Zresztą tą głowę trudno było dostrzec, gdyż była mała w porównaniu do całego ciała, a ponadto schowana gdzieś w gęstej roślinności. Zwierzę nie było podobne do niczego, co dotychczas widzieliśmy. Wielkości owczarka, mocno kudłaty, wisiał sobie niczym wagonik kolejki linowej na drucie telegraficznym i objadał się liśćmi. Był nieco bardziej ruchliwy od swego odpowiednika w Australii – misia koali. Poniżej zaś trzaskały migawki aparatów licznych turystów, gdyż zatrzymało się tam aż kilka autobusów.

Na zboczach wulkanu Poas utworzono La Paz Waterfalls Garden (www.waterfallgardens.com), jedno z najlepszych miejsc w Kostaryce do poznania w pigułce bogatej roślinności i przede wszystkim różnorodności ptaków w olbrzymim awiarium okrytym gęstą siatką. Wchodząc na ścieżki tych ogrodów dostaliśmy jednocześnie do rąk potężne drągi. Miały nam one służyć do odstraszania bezczelnych małp grasujących po okolicach. Zaczynało się więc ciekawie .

Ptaków, należących przede wszystkim do miejscowej awifauny było bez liku. Park dawał możliwość podejścia do nich bez spłoszenia na bardzo bliską odległość. Były papugi , tukany ze swoimi porowatymi, a jednocześnie kolorowymi dziobami, a przede wszystkim kolibry – najmniejsze ptaki świata. Te ostatnie nadlatywały do czerwonych plastikowych karmników zwabiających ich swą słodką zawartością.

W pobliżu był również niedawno utworzony wielki hangar, zakończony z obu stron specjalnymi drzwiami. Tam panowały niepodzielnie motyle. Nad naszymi głowami przelatywały stworzenia, którym natura przypisała krótki żywot – zaledwie trzy tygodnie. Za każdym razem było ich tam podobno cztery tysiące osobników przeróżnych gatunków o najrozmaitszych barwach: brązowawych Caligo, pasiastych Heliconia czy błękitnych Morpho.

Po lunchu, który spożyliśmy w pobliżu hangaru z motylami, pora była na dalszą wędrówkę. Ścieżka wiodła przez dżunglę wzdłuż rzeki spadającej z olbrzymia siłą kaskadami. Z drugiej strony czekał na nas już mikrobus, którym zjechaliśmy do terenów nizinnych. To była już zupełnie inna kraina; z kilometra na kilometr byliśmy coraz bliżej wybrzeży Morza Karaibskiego. Jak zwykle popołudniu zerwała się gwałtowna ulewa, aby równie gwałtownie po kilkunastu minutach ustąpić.

Mikrobus zatrzymał się w pobliżu rzecznej przystani, gdzie czekała na nas już łódź. Powietrze było świeże po niedawnym gwałtownym deszczu. Okolica nie była bynajmniej dziewicza, ale brzeg rzeki to idealny punkt do wypatrzenia zarówno półtorametrowych krokodyli jak i przebywającego na wysokim drzewie znajomego nam już leniwca czy legwana lądowego o zielonkawo-pomarańczowym ubarwieniu.

Gdy zjawiliśmy się w hotelu naszego drugiego plecaka nadal nie było, ale za to mieliśmy już wykupione bilety na mikrobus do Monteverde i zamówioną rezerwację w hotelu.

Siódmy dzień – jedziemy do Monteverde

Czasem dobrze jest wyjechać z miasta. Musieliśmy jednak uprzedzić linie lotnicze American Airlines, aby zgubiony bagaż, o ile zostanie kiedykolwiek odnaleziony na jakimkolwiek środkowoamerykańskim lotnisku, przesłany był w dzikie zakątki lasu deszczowego Monteverde czyli Reserva Biologica del Bosque Nuboso de Monteverde..

Z komunikacji publicznej, z racji braku czasu, nie korzystaliśmy. Mikrobusy „from door to door” są niewątpliwie znacznie droższe, ale komunikacja publiczna do Monteverde działałaby bardzo kapryśnie. Bo miejscowość to niewielka, i wybierają się tam przede wszystkim turyści, którym warto sprzedać wszystko jak najdrożej, w tym również i dojazd.

Droga asfaltowa na Monteverde skończyła się na około trzydzieści parę kilometrów po zjeździe z głównej magistrali środkowoamerykańskiej. Bazą wypadową dla wszelkich atrakcji lasu deszczowego Monteverde jest miejscowość Santa Elena, gdzie postawiono większość hoteli i pensjonatów. To miejsce stanowi raczej zbieraninę różnych budowli umieszczonych w pobliżu drogi biegnącej w kierunku Monteverde Cloud Forest (Lasu Deszczowego Monteverde) lub na północ, gdzie usytuowane są Santa Elena Reserve, Selvatura lub Sky Walk i Trek. W okolicznych lasach było mnóstwo różnych ścieżek jak i mostków pomiędzy drzewami, aż nie było wiadomo dokąd się skierować dnia następnego.

Przyjechaliśmy wczesnym popołudniem i jak to bywa w lesie mglistym, słońca dojrzeć nie można było. Mikrobus podrzucił nas do portierni hotelu El Bosque Lodge, zarezerwowanym uprzednio już w San Jose. Zamieszkaliśmy w pojedynczym domku, położonym parę kilometrów od tzw. centrum, ale za to na skraju dżungli. W pobliżu była też wyśmienita włoska restauracja, piekarnia, sklep samoobsługowy oraz niedawno otwarty Bat House, gdzie trzymano w zamknięciu nietoperze (http://rwcarlson.googlepages.com).

Można je było oglądać nie tylko w śpiącym wydaniu, gdyż tak reagują na światło dzienne, ale i szybujących za szybą.

Gdy przybyliśmy tam we wczesnych godzinach popołudniowych po wystawie oprowadził nas Belg – miłośnik tych ssaków, budzących wśród wielu ludzi niemiłe doświadczenia. Dla niego były zwierzętami godnymi podziwu, prawie że uwielbienia. Były tam dwa pomieszczenia, oddzielone ścianką . W ciągu dnia, w pomieszczeniu, niewidocznym dla nie zwiedzających zapalano światło i wtedy nietoperze przelatywały do ciemnego pomieszczenia, gdzie za szybą znajdowali się ludzie.

Wieczorem znowu zaczęło coraz bardziej padać. W pobliżu naszego hotelu odbywały się również wieczorne spacery po dżungli. Gdy pojawiłem się na miejscu zbiórki takich zapaleńców jak ja, okazało się, że w czasie deszczu, oprócz tego, że mokro i nieprzyjemnie, to również szansa zobaczenia, szczególnie owadów jest bardzo mała. Postanowiłem więc przełożyć plany wieczornych spacerów na dzień następny.

Ósmy dzień – las deszczowy Monteverde

W pobliżu Monteverde, a w zasadzie miasteczka Santa Elena, było do wyboru kilka różnych możliwości poznania lasu deszczowego zarówno od dołu jak i od strony korony drzew. Zdecydowaliśmy się na położony parę kilometrów od centrum Santa Elena rezerwat o nazwie Sky Walk i Sky Trek.

Kolejka linowa miała ponad 1,5 km długości i pozwalała wjechać na wysokość 1600 m n.p.m. Rzadko jednak można ujrzeć stamtąd wulkany czy zatokę Nicoya. Chmury bowiem w tej okolicy, na granicy dwóch działów wodnych oceanów, to rzecz powszednia.

W naszej grupie jadącej na miejsce mikrobusem tylko nasza dwójka wybierała się na spacer po lesie deszczowym. Większość należała do amatorów mocnych wrażeń tzw. „canopy tour” lub dokładniej „zip-line tour”. czyli szybkiej jazdy na linach przewieszonych pomiędzy platformami zawieszonymi pomiędzy poszczególnymi koronami drzew. Ten sport ma niedawne korzenie w tej części świata. Pierwsze komercyjne liny „canopy” utworzono w Monteverde w połowie lat 90-tych i od razu zaczęły się cieszyć olbrzymią popularnością. Przynoszą spore zyski – 200 tysięcy amatorów tego szaleństwa wydawało rocznie 120 milionów dolarów w całej Kostaryce. Stąd nie tylko w Monteverde, ale wszędzie tam, gdzie było trochę lasu, w ciągu 10 kolejnych lat stworzono około 100 takich przedsiębiorstw.

W Sky Trek było 11 lin rozwieszonych bardziej pomiędzy postawionymi w pobliżu drzew wieżami niż drzewami, a najdłuższa liczyła ponad 800 metrów.

Ale podczas tak szybkiej jazdy, oprócz szumu wiatrów nie można się spodziewać, iż dojrzy się kwezala. Stąd nie żałowaliśmy swojego wyboru – bardziej spokojniejszego – ścieżkami Sky Walk. Naszej czterosobowej grupce towarzyszyło aż dwóch przewodników, z których jeden mowił po hiszpańsku, a drugi specjalnie dla nas po angielsku. Mogę tylko pochwalić Kostarykańczyków związanych mniej lub bardziej z branżą turystyczną, że ich język angielski był bez zarzutu.

W opisach lasu tropikalnego Kostaryki czy innych miejsc świata spotyka się opinie, iż dolna partia lasu zawsze tonie w mroku, gdyż liście rosnące w wyższych partiach przechwytują światło słoneczne. O słońcu trudno było mówic w tym dniu; nasz spacer polegał na tym, iż co chwilę zakładaliśmy i zdejmowalismy nasze płaszcze przeciwdeszczowe, w szczególności chroniące mój sprzęt fotograficzny.

Wędrówka z przewodnikiem pozwala na poznanie wielu szczegółow zakrytych dla osób nie obytych z tą częścią swiata. Miejscowi przewodnicy lubują się szczególnie w poszukiwaniu włochatej tarantuli przesiadającej w jamie ziemnej grzebiąc tam patykiem, aby ją wywabić ku uciesze takich turystów jak my. Prawie każdy przewodnik posiada też lunetę na statywie, aby móc pokazać bujającą gdzieś wysoko na drzewach małpę lub ptaka.

Dużą frajdą była wędrówka po mostkach zawieszonych kilkadziesiąt metrów nad dnem lasu. Niestety sztandarowy ptak Kostaryki – kwezal herbowy – nie raczyl nam się ukazać. O tej porze roku podobno w większości odlatują one w inne fragmenty lasu, albo po prostu nie mieliśmy szczęścia

W pobliżu centrum Santa Elena znajdowała się Ranario de Monteverde (www.ranario.com) tzw. żabiarnia, gdzie za 10 USD (Kostarykańczycy cztery razy mniej) można było wejść i zobaczyć liczne akwaria, w których przebywało ponad 20 gatunków różnych żab i ropuch zamieszkujących Kostarykę; dzięki przewodnikowi można było dojrzeć w akwarium te bardzo małe o bardzo jaskrawym zabarwieniu Niestety wszystkie płazy były za szybą, choc podobno atrakcją byłoby przybyć do tego muzeum o zmierzchu lub godzinach wieczornych, gdy zaczyna się prawdziwy koncert ich umiejętności wokalnych.

Powrót do naszego domku w okresie zmierzchu miał dla nas posmak sensacji przyrodniczej. Pod ławką w pobliżu naszego domku leżało coś, co mogło wielkością przypominać psa, ale na pewno nim nie było. Leżał tam sobie leniwiec. Być może zszedł na ziemię, w celu defekacji. Robi to zazwyczaj raz na tydzień. Po ziemi porusza się bardzo niedołężnie. Patrzał się na nas swoimi lśniącymi, łagodnymi oczyma. Pewną obawę przed zbytnim spoufalaniem się z nim budziły jego pazury mające po 5-6 cm długości i do tego sierpowato zagięte. Próbował się czołgać po betonie, ale mu to bardzo niezgrabnie wychodziło. Niedługo pojawiła się cała grupa turystów zamieszkujących pobliskie domki. Wspólnie uradziliśmy zawołać chłopaka z portierni. On, bywały z takimi zdarzeniami, przyniósł duży drąg, który leniwiec objął na wpół i nastepnie na plecach został wyniesiony w kierunku pobliskiego drzewa. Tam już nie miał on żadnych kłopotów z wdrapaniem się na wierzchołek drzewa.

Dziewiąty dzień – Monteverde i droga do Manuel Antonio

W ostatni dzień, mieliśmy zamiar wyjechać już w kierunku wybrzeża. Ale mikrobus odjeżdżał tylko w godzinach popołudniowych, a plecak wciąż jeszcze nie dotarł na miejsce, choć mieliśmy zapowiedzi, że już wylądował w stolicy Kostaryki.

Parę kilometrów od naszego hotelu znajdowal się inny, równie sławny rezerwat – Reserva Biologica Bosque Nuboso Monteverde (17 000 ha), gdzie oprócz opłat za wstęp warto było skorzystać z usług przewodnika za 15 dolarów. Czynny był tylko do godziny 16, ale my ze względu na podróż do Manuel Antonio zamierzalismy wcześniej opuścić las.

Rezerwat ma niedawną historię. Częśc jego terenu stanowiły łąki, które zostały wykupione w latach 80-tych, a następnie wtórnie zalesione. Teraz zaś przynoszą znacznie większe zyski niż potencjalne wpływy z hodowli. Podobno tylko 120 osób może jednocześnie przebywać w tym parku. Ale udało się – wpuszczono nas. Błąkalismy się po lesie dobre dwie godziny; trochę padało, ale była to głównie powtórka z tego co widzieliśmy dnia poprzedniego. Co z tego, że w opisach parku spotkac się można z dumnymi opisami stu gatunków ssaków czy czterystu gatunków ptaków, jak tak naprawdę nic z tego nie można nawet dojrzeć. Oczywiście o jaguarze czy kwezalu można było sobie tylko pomarzyć. Na końcu, już po wyjściu z parku, natrafiliśmy na ciekawe okazy ptaków. Skryły się na drzewie za sklepem z pamiątkami, już poza granicami parku

Do miejscowości Manuel Antonio zjechaliśmy 1500 metrów w dół do poziomu morza. Naszemu kierowcy mikrobusu bardzo się spieszyło powrócić z powrotem do domu i gnał po wyboistych drogach. Właściciel hotelu Tres Banderas był mocno zdziwiony, gdy po trzech godzinach dojechaliśmy na miejsce. Nie mieliśmy kłopotu z porozumiewaniem się z nim. Tres Banderas czyli Trzy Flagi : kostarykańska, amerykańska i polska, widniały w godle hotelu, jak i nawet na dnie basenu.

Właściciel , Andrzej Nowacki przyjechał do Kostaryki przed kilkunastu laty, po uprzednim pobycie w USA, a przedtem w Polsce. Razem z nim przebywał jego bratanek, który prowadził kuchnię i przygotowywał zarówno dania kostarykańskie jak i polskie specjały, w tym pierogi i bigos. Hotel był położony przynajmniej kilometr od brzegów Oceanu Spokojnego. W hotelu przebywal przed kilkoma laty premier Buzek, a w 2006 roku Lech Wałęsa. Zajmował on apartament na pierwszym piętrze.

Postanowiliśmy się zatrzymać w tym miejscu na nieco dłużej – na trzy noce, z których dwie następne mieliśmy się przenieść do apartamentu prezydenckiego. Brakowało tylko Internetu; aby z niego skorzystać trzeba się było przejść kilkaset metrów ruchliwą drogą i dojśc do małego baraczku.

Dziesiąty dzień – Park Narodowy Manuel Antonio

Wzdłuż 7-kilometrowej drogi z Quepos do Manuel Antonio znajduje się mnóstwo hoteli, pensjonatów czy restauracji. Z okien niektórych hoteli rozciąga się malowniczy widok na niebieską płaszczyznę oceanu, z którą kontrastuje soczysta zieleń tropikalnej roślinności. Do plaży można było jechać miejscowym autobusem, który zatrzymywał się nie wiadomo gdzie lub trzeba było złapać taksówkę.

Było stosunkowo wcześnie, choć słońce już mocno przypiekało, gdy wysiedliśmy z autobusu, aby wkrótce dojść do wejścia do Parku Narodowego Manuel Antonio. Pod względem powierzchni było to istne maleństwo, zaledwie 682 hektarów. Ale można tu było spotkać na tym małym obszarze prawie wszystko, co potrzebne do szczęscia: ciepłe morze, złoty piasek, dżunglę i sporo licznych zwierząt. A, że miejsce jest znane i urokliwe, stąd też turyści ciągną tu masami. Tam też wprowadzono dzienny limit gości – do 600 dziennie.

Stanęliśmy więc w kolejce i wkrótce po uiszczeniu 10 dolarów, weszliśmy na szeroką scieżkę prowadzącą do znanego miejsca nad wodą – Manuel Antonio Beach. Mieliśmy szczerze dosyć chodzenia razem z przewodnikiem. Ale większość odwiedzających gromadziła się w grupach kilkudziesięcioosobowych, które zajmowały prawie każdy wolny metr kwadratowy ścieżki przez kolejne 300 metrów od wejścia. Pomiędzy nimi na statywie umieszczone były lunety, w ktore chciał spoglądnąć każdy uczestnik wycieczki. Stąd przeczesywana były każda gałąź i każdy listek. Gdzieś tam w górze, aby uniknąc ciekawskiego wzroku gapiów wspiął się leniwiec, ale tak poza tym zwierzęta chyba pouciekały przed taką masą zwiedzających.

Woda w oceanie nie była zbyt przejrzysta. Tak to już jest w porze deszczowej. Znacznie lepiej dno oceanu widoczne jest w porze suchej od grudnia do października. Po zaroślach zaś grasowały ostronosy koati, drapieżne ssaki z rodziny szopowatych. Są one wszystkożerne, więc trzeba się było mieć na baczności, aby niczego co przypomina cokolwiek do jedzenia, nie porwały. Od czasu do czasu patrolowały swój rewir łowiecki, i wtedy na żadne kąpiele w morzu wybierać się nie było można.

Po krótkim wyprażeniu się na plaży, ruszyliśmy ścieżką w pobliżu brzegu do nastepnej plaży o bardziej wdzięcznej nazwie Puerto Escondido. Tym razem przedzierając się przez zarośla natrafiliśmy na całą wielka grupę rodzinną supergwiazd tego parku narodowego czyli kapucynki o białych twarzach. Są one bardzo prospołeczne i potrafią się trzymać w grupie poligamicznej, czasem liczącej nawet czterdziestu osobników

Przed nami, na gałązkach zwisających tuż nad naszymi głowami skakały sobie po gałęziach, oglądając nas z dużym zainteresowaniem.

W godzinach popołudniowych zwlekliśmy się z plaży, aby wrócić do naszego hotelu. Nie zdążyliśmy jednak przed tym co nieuniknione. Jak co dzień rozpadała się tropikalna ulewa, a my zdążyliśmy dobiec pod dach małego domku, który stanowił drugie wejście do parku bliżej brzegu morza. Padało coraz bardziej, a my nie widzieliśmy dalej niż na dziesięć metrów. Przed nami była jakaś rzeczka, a dalej ściana deszczu. W końcu zdecydowaliśmy się dobiec do łódki. Wsiedliśmy, przepłynęłiśmy nią dobre 5-6 metrów i już mogliśmy wysiąść na drugim brzegu rzeki. Potem tylko jeszcze wystarczyło dobiec w stroju kąpielowym pod jakieś stragany i taksówką wrócić do naszego hotelu. Tam zaś czekał na nas już apartament prezydencki z ułożonymi w kształcie łabędzi dwoma ręcznikami.

Jedenasty dzień – Manuel Antonio – plaża – las mangrowy

Rano zaświeciło nam słońce. Trudno przepowiadać pogodę w porze deszczowej, ale „ludzie mówili” nam już wcześniej, iż około 14 zawsze pada. A my dnia poprzedniego niestety zapomnieliśmy o tym i myśleliśmy, iż pogoda zaczeka ze swoimi kaprysami dalsze pół godziny. Tym razem było gorąco, stąd nie przychodziło nam do głowy nic innego jak zanurzyć się w oceanie przy Playa Espadilla.

Długo w słońcu jednak wytrzymać nie można było i trzeba było się jakoś schłodzić. A wtedy najlepiej jest ugasic pragnienie piwem nr 1 w Kostaryce – Imperial. Tam też niedaleko w biurze hotelu wykupiliśmy transport mikrobusem z naszego hotelu do kolejnego hitu turystycznego w Kostaryce czyli okolic wulkanu Arenal.

Została nam jeszcze jedna atrakcja, nieco inna niż to, co do tej pory widzieliśmy. Estuaria i lasy mangrowe. Wycieczka była droga, bo chyba po pewnej zniżce było to około 60 USD, w cenę którą była wliczona 3-godzinna wyprawa, transport, usługi przewodnika i obiad. A do tego nie wiadomo czy będzie pogoda. Ale ciekawszych atrakcji na to ostatnie popołudnie w okolicy Manuel Antonio nie można było znaleźć.

Byliśmy jedynymi pasażerami na łódce, która całe szczęście miała daszek.

Wkrótce na dachu łodki, która trzymała się blisko zarośli mangrowych, zaroiło się od tupotu członków licznej rodziny kapucynek o białych pyszczkach. Zaciekawione zaglądały nam na pokład. Łódki nam jednak całkowicie nie zajęły i pozwoliły odpłynąć swobodnie.

Dwunasty dzień – droga Manuel Antonio – Arenal

Wyjeżdżaliśmy wczesnym rankiem. Po kilkudziesięciu kilometrach na którymś tam przystanku, gdzie było kilka barów nastąpiła zmiana mikrobusu i kierowcy. Opuszczaliśmy niziny Pacyfiku, aby wspiąc się do Kordylierów, gdzie po drugiej stronie było już sztuczne jezioro Arenal i górujący nad nim od wschodu potężny stożek wulkanu o tej samej nazwie. Jezioro jest bardzo rozczłonkowane, zaś po kilkudziesięciu kilometrach jazdy wzdłuż krętego brzegu można było wreszcie dojrzeć wulkan w całej swojej krasie. To niedawny nabytek tej ziemi, młody bo liczący sobie podobno 3 tysiące lat.

Od 1968 roku wulkan czuwa i jego pomruki można zobaczyć w każdy pogodny wieczór lub bezchmurną noc. Najlepiej widoczne są one od strony zachodniej, gdzie dojrzeć można kaskadę czerwonej lawy wypływającej ze stożka krateru. Nie ma jednak reguły; eksplozje czy erupcje mogą zdarzyć się z każdej strony wulkanu. Ostatnia erupcja zakończona jedną ofiarą śmiertelną miała miejsce przed 8 laty. Mieliśmy nadzieję tylko, że nie zdarzy się to za naszego pobytu.

Tym razem nie mieliśmy zarezerwowanego hotelu. Na oku mieliśmy z racji ciekawego opisu hotel Volcano Lodge (www.volcanolodge.com). Nie zawiedliśmy się. Mieli dla nas wolny pokój w bungalowie, który tak jak większość miał piękne wyjście do ogrodu. Dookoła nas mnóstwo, mnóstwo kwiatów, a dosłownie na wyciągnięcie dłoni majestatyczna stożkowa sylwetka wulkanu. Aż żal byłoby nie zrelaksowac się w takim miejscu z kilka dni. Ale wciąż nas ścigał ten niebezpieczny wirus poznawania wciąż czegoś nowego. Zamarzył się nam widok czerwonej lawy w godzinach wieczornych. I oczywiście wszystko było do załatwienia w lobby hotelowym . Warunek tylko jeden: trochę gotówki, choć niemało bo ponad trzydzieści dolarów.

Gdy przybyliśmy nad jezioro panowała piękna słoneczna pogoda, ale późnym popołudniem niebo zaczęło się zasnuwać chmurami. Pomknęliśmy szutrową drogą; trwalo to dobre pól godziny, aby następnie wysiąść gdzieś nad potokiem. Były tam już tłumy kandydatów ujrzenia lawy. Ale pogoda nie chciała się zmieniać, a warunki postawione przez organizatorów były proste. Mieliśmy czekać dwadzieścia minut, a jeśli nic byśmy nie zobaczyli, czekał nas powrót z kwitkiem. Jeśli zaś chcielibyśmy dogrywkę następnego dnia o zmroku, to już za następne kilkadziesiąt dolarów.

Do nas i wielu innych w tym dniu los się nie uśmiechnął, czasem nawet coś kropiło i tylko czerwień, fiolet i parę innych odmian barw nieba w porze zmroku mogło nam osłodzić nieobecność czerwonych języków lawy.

Trzynasty dzień – droga Arenal – San Jose

Śniadanie było wyśmienite. I nie tylko dlatego, ze mieliśmy mnóstwo potraw do wyboru, oprócz nieśmiertelnego pinto gallo, ale przede wszystkim z uwagi na widok z otwartego pawilonu na wulkan. W tym dniu mieliśmy odjechać zamówionym prywatnym środkiem transportu do stolicy San Jose, aby być tam jeszcze przed 15. A jazda miała trwać od trzech do czterech godzin.

Drogi do stolicy były waskie i kręte, gdyż większość trasy wiodła przez bardzo gęsto zamieszkaną Dolinę Centralną. Dopiero w okolicy lotniska trafiła się nam dwupasmowa szosa.

San Jose przywitało nas zwykłą o tej porze kraciastą pogodą. Nocowaliśmy ponownie w Hotelu Don Carlos, ale tym razem pokój mieliśmy na wewnętrzny dziedziniec. Musieliśmy jeszcze zdążyć do Museum Jadeitu. (Museum Jade). Nie ma tam wyłącznie przedmiotów z jadeitu, który dla Indian Ameryki Środkowej zdawał się być darem niebios. Jadeit jest niezwykle twardy, więc rzeźbiarze mozolnie zdrapywali kamień używając przy tym często kamieni i kości, a nie rzeźbili w naszym odczuciu. Co ciekawe, to jadeit trafił do Kostaryki z innych rejonów, gdyż nigdzie w tym kraju nie odnaleziono miejsca jego wydobywania.

Byliśmy jednymi z ostatnich zwiedzających, którzy opuścili muzeum przed 16.30. Została nam jeszcze godzina przed zmrokiem na to, aby zaznać atmosfery życia wielkomiejskiego. Kupiliśmy sobie parę potrzebnych artykułów jak torbę na samolot, pomni krążenia bagaży po portach lotniczych świata, mnóstwo płyt z muzyką oraz oczywiście kolejne paczki kawy. Po raz kolejny spadł deszcz, przez co straciliśmy już ochotę na dokładne zwiedzenie stolicy, zostawiając to na jakąś inną okazję.

Czternasty dzień – San Jose – lot do Quito

Wciąż nienasycony wrażeń ze stolicy Kostaryki postanowiłem – skoro tylko brzask nastanie – przebiec się po głównych uliczkach miasta i dorobić parę fotek, w tym z otwartego z samego rana Mercado Central. To największe targowisko miasta położone było o parę przecznic od Parque Central. Już o tej porze ulice były pełne przechodniów, szczególnie gdy zbliżałem się do targowiska. To podobno mniej bezpieczna część miasta w godzinach nocnych.

San Jose nie było jednak miejscem, jak okolica w pobliżu wulkanu Arenal, do której mogliśmy chcieć jeszcze raz powrócić. Tuż po śniadaniu ostatecznie wymeldowaliśmy się z hotelu, aby rozpocząć następny etap podróży, ponownie do Ameryki Południowej. Na lotnisku był już całkiem niezły tłumek i te dwie godziny przed odlotem minęło nam w oczekiwaniu do kilku okienek, w tym równeiż uiszczenia opłaty lotniskowej.

I tak wracaliśmy do Quito po 6 latach nieobecności. W odróżnieniu od Kostaryki nie trzeba było w ogóle wymieniać żadnych dolarów. Trudno było porównywać miasto do San Jose, które było nijakie. A najbardziej czarujące w Quito jest stare miasto..

Niestety nie miałem , w odróżnieniu od Kostaryki łączności przez komórkę i mogłem korzystać tylko z Internetu. Dojechalismy do zarezerwowanego hotelu Cayman. W Quito było dość zimno, szczególnie w porównaniu do Florydy i nawet Kostaryki. Ale nie było czemu się dziwić. Wysokość 2 800 m n.p.m. robiła swoje, nawet gdy temperatura zbliżała się do około 20 stopni C na zewnątrz.

Odebraliśmy z hotelu czekające na nas bilety na samolot na Galapagos, vouchery na statek i musieliśmy zostać w hotelu przez kolejne dwie godziny. Za oknami bowiem nastąpiło oberwanie chmur, które nadpłynęły do Doliny Wulkanów. Padał grad, ale jak szybko się zaczęło tak szybko się skończyło, więc w koncu mogliśmy wyskoczyć na Stare Miasto. W porównaniu do pobytu przed 6 laty zmieniło się na korzyść. Przede wszystkim było znacznie bezpieczniej. Było mnóstwo patroli policyjnych, a i ludzi zaczepiających na ulicy czy żebraków prawie nie widzieliśmy.

Nowym nabytkiem Quito z ostatnich lat była La Ronda. Kiedyś podobno aż strach się było tam zapuszczać, teraz zaś wzdłuż wąskiej ulicy ciągnął się rząd pięknych starych domów z czasów kolonialnych. Było sporo małych restauracyjek czy kawiarenek, utworzonych przez mieszkańców tej uliczki. Przyznano im kredyty, a oni spróbowali rozkręcić swój mały interes handlowy.

Piętnasty dzień – wypad do Papallacta

Dlaczego właśnie Papallacta. Kusiła niezbyt duża odległość od Quito – około 2 godzin jazdy, możność wjechania na ponad 4000 metrów n.p.m. oraz zanurzenia się w ciepłych źródłach.

Rankiem podjechal pod nas kierowca umówiony dzien wcześniej przez chłopaka z portierni hotelu. Żadnego problemu, choć była to niedziela. Cena 60 USD, z opcją powrotu około godziny 16. Dużo czasu zabrało nam wydostanie się z bardzo rozległej metropolii miasta Quito. Potem zaczęło się wspinanie na wysokośc ponad 1200 metrów wyżej. Z daleka było widać ośnieżoną sylwetkę najwyższego aktywnego wulkanu na świecie – Cotopaxi (5 900 m n.p.m.) jak i na znajdującą się po drugiej stronie Doliny Wulkanów sylwetkę drzemiącego jako ciągłe zagrożenie Pichincha.

Krótki postój zrobliśmy na przełęczy (4064 m n.p.m.), aby następnie zjechać kolejne 800 metrów niżej. Z poziomu wysokogórskich łąk andyjskich (paramo) zjechaliśmy do prawie półzwrotnikowego klimatu. Kąpielisko było całkiem dobrze wyposażone. Był tylko trudny moment przebiegnięcia z szatni do basenów z ciepłą wodą jak i prawie gorących źródeł. Dookoła nas roztaczał się widok na kopulaste andyjskie wierzchołki.

Po powrocie do Quito wieczorem udaliśmy się na kolację Trafiliśmy do restauracji z typowymi daniami ekwadorskimi. Zamówiłem coś bardzo typowego dla tych okolic: cuy czyli świnkę morską pieczoną. Wyglądała bardzo przekonująco jako danie, a pod względem smakowym, dość średnio. Stąd na tym ten eksperyment zakończyłem.

Szesnasty dzień – wyjazd na Galapagos – Santa Cruz

Choć był to tylko lot krajowy, to formalności mieliśmy bez liku. Wpierw jedna kolejka do pierwszego okienka, aby za 10 dolarów otrzymać ładną plastikową kartę, będącą niejako paszportem do wjazdu na Galapagos. Później nastąpiło prześwietlanie bagażu, czy aby czasem nie przewieziemy na wyspy jakichś organicznych śmieci. Na końcu trafiliśmy do mocno przeludnionej sali odlotów. Musiała ona pomieścić również pasażerów samolotu, któremu nie udało się tak na dobre oderwać od ziemi. Spotkaliśmy widzianych dzień wcześniej w Hostalu Cayman Polaków. Ich samolot już wzbił się w powietrze, ale z powodu usterki musiał zawrócić. Czyżby i nas to miało czekać ?

Nasz samolot wzbił się ponad Dolinę Wulkanów i po przeszło pół godzinie zatoczył wielkie koło nad rozlewiskiem ujścia jakiejś rzeki do Pacyfiku. Przebijając się przez gęstą watę chmur wylądowaliśmy na płycie lotniska w Guayaquil. Tam kolejny postój, częściowa wymiana pasażerów i ponownie wzlot do góry.

Tym razem trwało to półtorej godziny, Stopniowo zaczęły się pod nami wynurzać kontury wysepek otoczone kłębowiskiem chmur. Lotnisko położone było na małej wysepce Baltra, sąsiadującej ze swoją znacznie większą siostrą , wyspą Santa Cruz. Tam czekały kolejne formalności, pieczątki w paszporcie , sprawdzenie bagaży i kolejna opłata tym razem w wysokości 100 dolarów . Wreszcie nadszedł koniec tych formalności. Na lotnisku czekała na nas agentka z biura podróży, która pozbierała całą gromadkę, z którą mieliśmy spędzić kolejne pięć dni i pięć nocy na jachcie. Było nas łącznie 14 osób, w tym pięcioro dzieci. Wszyscy z Europy. Amerykanie, których z racji bliskości częściej można spotkać na Galapagos, wybierają chyba większe, wygodniejsze ale i droższe jachty. Aby dostać się na jacht, który cumował w Puerto Ayora, głównym mieście Santa Cruz, czekała nas jeszcze długa podróż. Wpierw lotniskowym autobusem do przystani promowej, aby z kolei przepłynąć przez wąską cieśninę dzielącą wyspę Baltra od znacznie większej Santa Cruz. Tam z kolei rejsowym autobusem pod opieką naszej agentki wspięliśmy się na kilkusetmetrową wysokość, a następnie zjechaliśmy do Puerto Ayora. W ciągu tej godzinnej jazdy z okien autobusu mogłem dojrzeć, iż flora Galapagos nie jest wcale jednostajna. Brzegi wyspy pokrywała roślinność namorzynowa, aby następnie przemienić się w suchy busz, gdzie królowały kaktusy. W miarę jak wjeżdżaliśmy wyżej, coraz bardziej się zazieleniało.

Im bliżej byliśmy głównej miejscowości tym więcej było śladów ludzkiej działalności. Wyspy Galapagos nie są bowiem jedynie odludnym zakątkiem i rajem dla zwierząt, ale mieszkają tu również rolnicy, którzy założyli swoje gospodarstwa rolne i hodowlane.

Wreszcie wjechaliśmy do Puerto Ayora, głównego miasta wyspy Santa Cruz. Mieści się tam sporo hoteli, pensjonatów i biur podróży, w których można już na miejscu załatwić jedno- lub kilkudniowe eskapady po pobliskich wysepkach, nurkowanie, wycieczkę statkiem ze szklanym dnem lub promem na wyspę Isabela lub San Cristobal. Na jachcie „Golondrina”, który stał zacumowany w pobliżu portu czekał na nas już obiad. I tak oto rozpoczęła się nasza morska przygoda i mała stabilizacja ujęta w pory posiłków, dwukrotnych wypłynięć na miejscowe atrakcje, briefingu organizowanego co wieczór przez naszego przewodnika i oczywiście pór relaksu.

Nasz jacht motorowy „Golondrina I” należał do agencji Tierra Verde i reprezentował klasę turystyczną superior. Mógł rozwijać prędkość do 8 węzłów. Płyneliśmy trasą B, od poniedziałku do piątku, od piątku do wtorku było natomiast możliwe przepłynięcie trasą A, która kieruje się na północ płynąc na Genovesa, Bartolome Island i Twin Craters. Stąd niektórzy, a z naszych współpasażerów, przedłużali swoją podróż o dodatkowe 3 dni, aby zawinąć jeszcze na Genovesa i Bartolome.

W godzinach popołudniowych udaliśmy się na przedmieścia Puerto Ayora, gdzie zlokalizowano Stację im. Karola Darwina. To było obowiązkowe miejsce dla wszystkich wycieczek na przywitanie Galapagos i ich olbrzymich żółwi. W rzeczywistości Karol Darwin podczas swej podróży na statku „Beagle” nigdy nie odwiedził wyspy Santa Cruz. .

Przed ponad 40 laty, gdy mogło się wydawać, iż żółwiom z Galapagos może grozić zagłada, rozpoczęto wyławianie nielicznych, ocalałych osobników z odległych wysp. Na wyspie Santa Cruz w specjalnych zagrodach pozwalano im na kojarzenie się poszczególnych osobników z tej samej wyspy stanowiących odrębny podgatunek. I co ważniejsze, szczególną ochroną objęto nowo wylęgłe żółwiki, zakładając dla nich specjalne żłobki, dla ochrony przed zdziczałymi szczurami, psami czy wszystkożernymi dzikimi świniami.

W powrotnej drodze ze stacji Darwina mogliśmy jeszcze skorzystać z uroków miejskiego życia i zaglądnąć do miejscowego supermarketu oraz wysłać parę maili z pobliskiej kawiarenki internetowej. Późnym popołudniem przypłynęliśmy z powrotem na nasz jacht „Golondrina”, który przez kolejne 4 dni miał nam służyć za hotel, restaurację i środek transportu, odkrywając przed nami uroki archipelagu.

Przed kolacją nastąpiło przedstawienie siedmioosobowej załogi jachtu, w skład której wchodzili barman, kucharz, mechanicy, kapitan i nasz przewodnik, posługujący się kombinacją języka angielskiego i hiszpańskiego

Był również zwyczajowy „briefing” czyli wieczorna odprawa, podczas której przewodnik przedstawił nam na tablicy plan zajęć na następny ranek. Tą noc spędziliśmy w porcie, więc i choroby morskiej zaznać nie mogliśmy.

Siedemnasty dzień – Santa Cruz – Santa Fe

Rytm dnia na statku był uregulowany dźwiękami gongu, choć na szczęście nie przestrzegano zapowiadanej godziny szóstej. Zwykle budził on nas na śniadanie parę minut przed godziną siódmą. Na stół zwykle trafiał chleb grzankowy, dżem i prawie zawsze jajecznica. A od ósmej rozpoczynaliśmy program zwiedzania. Nasza szesnastka dzieliła się na dwie ośmioosobowe grupy i pakowaliśmy się do dwóch łódek zwanych dinghy lub panga, gdyż jacht rzucał kotwicę około 100 do dwustu metrów od brzegu. W tym dniu nadal staliśmy w Puerto Ayora, gdyż w planie przedpołudnia mieliśmy oglądnąć wnętrze wyspy Santa Cruz.

Gdyby przypatrzeć się marsztrucie różnych wycieczek po Galapagos nie różniłyby się one od siebie prawie niczym. Aż dziw bierze, że przy tej popularności tego archipelagu, tylko trzy lub cztery jachty stały w tym samym dniu w pobliżu kolejnej wyspy, w tym przynajmniej jeden z nich miał znacznie większe gabaryty na ponad 100 pasażerów .

Pierwsza wycieczka rozpoczęła się więc standardowo od pangi, aby następnie przesiąść się do mikrobusu. To dopiero niespodzianka. Nie tak wyobrażałem sobie podróż po Zaczarowanych Wyspach, ale po to przyjechaliśmy, aby marzenia skonfrontować z żelaznym programem naszej eskapady. Niedaleko za opłotkami miasteczka, na którego straży wystawali mocno znudzeni policjanci, zatrzymaliśmy się w szczerym, suchym buszu nad jakąś dużą dziurą. Nie była to zwykła jama w ziemi, ale ślady wulkanicznego pochodzenia wyspy czyli tunele lawowe.

Na wyspie Santa Cruz od północy dominuje sucha roślinność, na co wpływ ma kierunek wiatrów głównie z południa, przez co chmury zwykle skraplają się nad wyższymi partiami wyspy. Stąd im wyżej, tym bardziej bujna roślinność. Gdy wysiedliśmy z mikrobusu, wysokość nad poziomem morza wynosiła ponad 800 metrów; było stosunkowo zimno i wietrznie. Szosę wytyczono pomiędzy dwoma kraterami zwanymi Los Gemelos, które porośnięte były gęstym zielonym poszyciem. Tam królowały tzw. lasy scalesia, przypominające dżunglę równikową z bujnymi epifitami na konarach. Buszowały tam zięby Darwina, których różnorodność i wąska specjalizacja poszczególnych podgatunków natchnęła Karola Darwina podczas jego podróży statkiem Beagle w 1835 roku myślą o ewolucji gatunków.

Nasza eskapada nie trwała zbyt długo. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, aby pobuszować po miasteczku, wysłać kartki z poczty na Galapagos i przed południem wróciliśmy na statek.

Po lunchu kotwica została podniesiona i wypłynęliśmy na pełne morze. Do przepłynięcia na kolejną wyspę Santa Fe (Barrington) mieliśmy krótki odcinek 24 kilometrów. To było pierwsze większe kołysanie, które najlepiej przeżyć we własnej kajucie w pozycji horyzontalnej. Z dużą ulgą powitaliśmy przypłynięcie do małej zatoczki w pobliżu brzegu wyspy. W planie wpierw miało być „snorkelowanie”. Z trudem udało odnaleźć się dla mnie odpowiedni kostium do nurkowania, gdyż temperatura wody w miesiącu sierpniu odpowiada dominującemu o tej porze roku zimnego Prądu Humboldta. Temperatura wody w oceanie podczas całego roku może wahać się od 15 do 29 stopni Celsjusza i w tym dniu była na pewno mniejsza niż 20 stopni.

Sama wyspa Santa Fe nie jest zbyt duża. Płaska, z daleka wygląda na krainę niegościnną porośniętą suchą roślinnością pośród której wystają olbrzymie drzewiaste opuncje. Wpierw zanurzyliśmy się w zimnych wodach, które w porównaniu do rafy koralowej w Australii były znacznie skromniejsze pod względem barw i kształtów samej rafy i nie tak przejrzyste.

Późnym popołudniem wylądowaliśmy na plaży przywitani przez leniwie wyglądające się stado lwów morskich (Zalophus wollebaeki). Większość plażowała, rzadko któraś z samic korzystała z kąpieli. Najczęściej w wodzie przebywał górujący swą masą i wielkością czarno zabarwiony samiec.

Nasz bosy przewodnik Camillo wchodząc w pobliskie zarośla, przeszukiwał je dość bacznie. Wypatrywał endemicznych dla tej wyspy legwanów lądowych, które na wyspie Santa Fe wykształciły swój odrębny podgatunek. Już wkrótce jego poszukiwania zakończyły się owocnie. Wystarczyło odnaleźć owoc kaktusa, aby wkrótce przywabić kolejnego legwana. Przyzwyczajone do ludzi nie były bynajmniej spłoszone obecnością naszej 15-osobowej grupy.

W obecności przewodnika nikt jednak nie próbował ich głaskać, choć czuły one prawie nasz oddech. Wszelkie jednak próby schodzenia ze ścieżki nie były mile widziane, gdyż był to park narodowy i przewodnik był odpowiedzialny za swoją grupę. Poza ścieżką znajdowały się bardzo wyraźne znaki, aby nie wychodzić poza wyznaczone trasy.

Osiemnasty dzień – Española,

Podobno, zgodnie z radami naszego przewodnika, aby nie odczuwać morskiej choroby, najlepiej jest się ułożyć do spania w pozycji poprzecznej do długiej osi statku, ale w naszych małych kajutkach nie było to możliwe. Świt przywitał nas piękną pogodą. Podczas naszej marsztruty wszystko musiało przebiegać według uprzednio już wyznaczonych schematów. Dopiero o ósmej rano wylądowaliśmy na brzegu wyspy Española w miejscu zwanym Punta Suarez. Tam od chyba już wieków wylegiwały się w słońcu czarne stworzenia zbite w jeden wielki legwanowy konglomerat. Jak to gady zmiennocieplne odzyskiwały właściwą temperaturę ciała, która obniżała się pod wpływem podwodnych kąpieli czy zimnej nocki. Były ich setki, najczęściej nieruchome, czasem łażące po grzbietach swoich pobratymców, aby dostać się na jakieś wolne miejsce czy po prostu do swojej rodzicielki.

Nie były to jedyne zwierzaki na wyspie. Wyspa była kamienista, a roślinność bardzo skąpa. Ale bogactwo życia brało się z wód otaczających wyspę, szczególnie gdy dominował zimny prąd, z którym płynęły bliżej powierzchni liczne ławice ryb. Na wyspie zaś trzeba się było strzec, aby nie nadepnąć na ścieżce wysiadującego jajo głuptaka niebieskonogiego czy nie pomylić szarego kamienia, na którym chciałoby się usiąść, ze śpiącym lwem morskim.

Ptaki miały swoje rejony. Wpierw napotkaliśmy niebieskopłetwe głuptaki, których matki opiekujące się białymi pisklaczkami zupełnie nie reagowały na nas, nawet gdy byliśmy na wyciągnięcie ręki. Nieco dalej tokowały albatrosy. Ze wszystkich wysp archipelagu Galapagos albatrosy wybrały sobie tę właśnie wyspę. Jest ich tam podobno około 12 tysięcy par. Gniazdują tam od kwietnia do grudnia, aby następnie odlecieć, gdy ich dziecko nie będzie wymagało już karmienia. Wyspa jest dla albatrosów niczym lotnisko, skąd łatwo jest im wystartować w rozległe przestrzenie nad oceanami. Albatrosy upatrzyły sobie Españolę, gdyż jej płaska powierzchnia pokryta trawą, zakończona stromymi klifami jest dla nich najlepszym pasem startowym.

Podczas obserwacji albatrosów kątem oka spostrzegliśmy przechodzącą wycieczkę, wśród której znajdowali się poznani wcześniej Polacy. Ich samolot w końcu wystartował po raz drugi i szczęśliwie wylądował. Choć podróżowali statkiem znacznie większym niż nasz jacht, to w nocy podobno ich nieźle wytrzęsło, chyba znacznie bardziej niż naszą maleńką „Golondrinę”

Paręset metrów dalej ścieżka wiła się wysoko wzdłuż klifów. Tam już był inny spektakl. Fale przeciskały się wściekle przez wąskie szczeliny skalne, aby spowodować wyrzut w górę potężnego strumienia wody, które błyszczało wszystkimi kolorami tęczy.

Przeszliśmy całą trasę liczącą łącznie cztery kilometry. Czasem udalo nam się dojrzeć głuptaki maskowe jak i biegające po skałach kraby Sally Lightfood (Grapsus grapsus) o intensywnym czerwonym zabarwieniu, tak jakby kusiły potencjalnych drapieżców swym wyglądem „I tak mnie nie złapiesz, bo się schowam” .

Popołudniu morze było bardzo spokojne i po pewnym czasie dopłynęliśmy jachtem do Gardner Bay. Wpierw czekał nas „snorkeling”. Kolejnym punktem był nasz desant na plażę Zatoki Gardner, jednej z najdłuższych piaszczystych plaż. Było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie przewodnik Camillo nie kazał nam iść gęsiego i trzymać się jedynie grupy.

W głąb lądu nie można było wchodzić. Na ponad dwukilometrowej plaży polegiwały wielkie cielska lwów morskich. W programie wycieczki mieliśmy zgodnie z zapowiedzią Camilla relaks, medytację i podziwianie zachodu słońca. I co najważniejsze lwy morskie przez nas oglądane wcale nami się nie przejmowały. Bliżej brzegu spoczywała samica ze swoim świeżo urodzonym maleństwem. Choć miało niespełna kilka godzin życia, nie było ono takie całkiem małe. Dookoła na piasku widać było ślady krwi pochodzące z wydalonego łożyska, które przyciągnęło uwagę szybujących w powietrzu fregat i pelikanów. Fregaty są wyjątkowymi rabusiami, gdyż ich zdolności łowienia ryb są bardzo mizerne. Stąd są mistrzami w podbieraniu zdobyczy od głuptaków, czasem jeszcze w locie, a nieraz już przy karmieniu ich dzieci przy gnieździe. Dlatego nieraz na tej samej wyspie koloniom głuptaków towarzyszą zbiorowiska ich prześladowców – fregat.

Wokół wszędzie krążyły muchy, które szczególnie upodobały sobie leżące lwy morskie, ale i również nie gardziły naszym towarzystwem. O zachodzie słońca, zgodnie z regułami parku narodowego musieliśmy opuścić teren parku narodowego i wrócić na pokład „Golondriny”. Już w blasku zachodzącego słońca Commandante Camillo urządził na pokładzie statku wieczorny briefing, podczas którego opisywał czekające nas dnia następnego atrakcje. Byle tylko przeżyć kolejne sześć godzin huśtania po morzu w czasie nocy, gdy statek będzie kierował się w kierunku Floreany

Dziewiętnasty dzień – Floreana

Obudziliśmy się około godziny szóstej rano, tak jak to nam przewidziano w programie dnia. Niebo zasnuwały chmury . Wyspa nie była tak płaska, jak widziana przez nas dnia wczorajszego. Około godziny ósmej, po śniadaniu wsiedliśmy na dwie pangi, z których każda mieściła około 7 pasażerów. Po drodze przewodnik zwrócił naszą uwagę na maleństwa baraszkujące na pobliskich skałach. To były pingwiny i do tego na równiku. Ten podgatunek mieszkający na Galapagos jest najmniejszy z całej rodziny tych nielotnych ptaków. Zgodnie z zasadą, im cieplej, tym mniej one potrzebują masy ciała i puchu.

Na Floreanie nie byliśmy jedyną grupą wycieczkową, choć naszych znajomych z Polski już nie napotkaliśmy. Wylądowaliśmy na Punta Cormorant. Sama plaża miała mieć zielony kolor, jak nam to opowiadał Camillo na odbytym dzień wcześniej briefingu. W piasku jest bowiem duża domieszka szmaragdowych kryształków pochodzenia wulkanicznego, zwanego oliwinem. Mocno się wpatrywałem i nic takiego dostrzec nie mogłem, ale być może byłem zbytnim niedowiarkiem.

Zamieszkiwały tą wyspę flamingi, których było tam podobno 250 par. Kilkaset metrów dalej był już przeciwległy, piaszczysty brzeg wyspy. Kąpać się jednak nie można było. W przybrzeżnych wodach aż roiło się od płaszczek czy ogończy, które patrolowały brzeg morza w poszukiwaniu drobnych zwierzątek morskich. Nadepnięcie na ich ogon może skończyć się bolesną pamiątką w postaci trudno gojących się ran. Cały tłumek z wszystkich trzech czy czterech stateczków rozłożył się na piasku.

Były tam ślady przypominające koła małego traktorka, który jakoby wjechał tu z wody i kierował się na pobliskie wydmy. Tak wyglądają tropy zostawione przez morskie żółwie. Gdy wygodnie ułożyliśmy się na plaży, w pobliżu nastąpiło duże poruszenie. Utworzył się całkiem spory szpaler pasażerów statków. Pomiędzy nimi majestatycznie doczołgiwała się, po spełnieniu swych macierzyńskich obowiązków, sporych rozmiarów żółwica. Za kolejne kilka miesięcy , małe żółwiątka, które nigdy nie będą znały swoich rodziców, będą próbowały wykorzystać swoją szansę na przetrwanie i szybko dotrzeć do morza, zanim nie padną łupem czyhających na to licznych ptaków.

Popołudniu stateczek przepłynął kolejne mile morskie, aby rzucić kotwicę nad Post Office Bay. Zgodnie z utartym planem oczekiwała nas wpierw dwugodzinna sjesta, po czym dopiero przed 16 mogliśmy dobić do brzegu. Miejsce było znane już od końca XVIII wieku, kiedy to załogi statków wielorybniczych umówiły się, iż w tej zatoce powstanie „poczta ludzi dobrej woli”. Zwyczaj ten ostał się do dzisiaj, dla podtrzymania koniunktury turystycznej. Camillo wyjął z beczki pęk listów czy kartek i rozdzielił pomiędzy nas, abyśmy poszukali listów do swych krajów – Anglii, Holandii, Belgii lub Polski.

Przy brzegu przycumowały jeszcze dwa stateczki, ale większość załóg przeniosła się również na brzeg. Rozgrywali oni tam tradycyjny czwartkowy mecz piłkarski na Floreanie. Ileś tam lat temu znudzone załogi statków wycieczkowych przygotowały odpowiednio kawałek płaskiego terenu na boisko piłkarskie. A że każda załoga jachtu ma przynajmniej siedmiu członków załogi, więc zawsze uda się skompletować dwie jedenastki, i nawet parę osób zasila ławkę rezerwowych.

Wieczorem statek podniósł kotwicę i ruszył w tą ostatnią noc w swą najdłuższą podróż, trwającą ponad 10 godzin. . .

Dwudziesty dzień – Północna Seymour i Quito

Ostatnią wyspą w naszej pięciodniowej wędrówce po archipelagu miała być mała wysepka North Seymour. Nie liczyła sobie więcej niż dwa kilometry kwadratowe, ale okazała się dla nas takim samym rajem obfitości w ptaki, jakim była już poprzednio Isla Española. Miejsce, do którego dopłynęliśmy okazało się być skaliste, ale wysepka była płaska. Kryła za to przed nami wspaniały akcent na pożegnanie z Galapagos. Ponownie , tak jak na wyspie Española, głuptaki niebiesko lub sinonogie wysiadywały jajka na zmianę ze swoim małżonkiem lub małżonką w gnieździe przez 40 dni. Gniazda położone były nieraz tuż obok samej ścieżki.

Tam też po raz pierwszy swoje zwyczaje tokowania zaprezentowały przed nami fregaty. Usadzeni na rozgałęzieniach suchych krzewów samce tych morskich rozbójników nadymały swój jaskrawoczerwony worek gardzielowy. Widząc gdzieś szybującą nad nimi samicę popisywały się tym czerwonym kolorem niczym karmazynowi królowie.

Pora było nam już odjeżdżać, zapakować się w małej kajutce, aby w niedługim czasie dotrzeć na lotnisko. Udało nam się odlecieć samolotem znacznie wcześniej niż to mieliśmy zaplanowane. I tak szybciej niż myśleliśmy ostatecznie pożegnaliśmy ten zakątek obfitości natury, co się turysty nie boi. Przesunęliśmy zegarki o godzinę do przodu, po drodze mieliśmy po raz kolejny międzylądowanie w Guayaquil i wczesnym popołudniem z powrotem byliśmy w Quito. W hotelu Cayman czekał na nas pokój, parę nieodebranych maili i trochę wolnego czasu.

Wieczorem odwiedziliśmy tą sama restaurację, która serwowała dania ekwadorskie. Byliśmy w niej traktowani niemal już jako stali goście. Na pierwszy ogień musieliśmy zamówić sobie canelazo czyli taką ekwadorską herbatę po góralsku będącej mieszanką wódki z cynamonem i limonką. Następnego dnia, po wcześniejszym umówieniu kierowcy, miał po nas podjechać prywatny busik. Mieliśmy bowiem odbyć podróż na odbywający się co sobotę targ w Otavalo, a następnie miał podrzucić nas do zarezerwowanego wcześniej Hosteria San Pablo.

Dwudziesty pierwszy dzień – Otavalo i San Pablo

Otavalo oddalone jest o 2 godziny jazdy samochodem z Quito. Odległość to niecałe 90 kilometrów, ale wpierw trzeba przejechać przez stolicę ułożoną poprzecznie, pomiędzy dwoma łańcuchami gór wulkanicznych. Następnie jadąc krętą drogą górska, trzeba uzbroić się w cierpliwość, gdyż jest to główna droga panamerykańska. Tą trasą przetaczają się liczne ciężarówki obarczone pełnym ładunkiem zdążające w kierunku Kolumbii. Po drodze przekroczyliśmy linię równika, choć nie tak wyeksponowaną, jak położona przy innej drodze na północ Mitad del Mundo.

Naszym pierwszym celem w Otavalo był targ dużych i małych zwierząt, położony na obrzeżach miasta, po drugiej stronie magistrali panamerykańskiej. Swą ofertą był nakierowany głównie wobec miejscowych wieśniaków, indigenos. Na jednej części był plac dla dużych zwierząt: krów, owiec i świń, prowadzonych na postronku. Te ostatnie też czyniły najwięcej hałasu, szczególnie przy wpychaniu na półciężarówki .

Tuz obok oddzielono targowisko mniejszych zwierząt jak malutkie kurczaki i większe kury, pieski, kotki, świnki morskie , a nawet małe ślimaczki, które wpierw się gotuje, a potem wysysa.

Czy w ogóle można mówić, że targ jest nastawiony na turystów ze Stanów Zjednoczonych czy Europy. Przy tej masie ludzkiej osoby o rysach nieindiańskich stanowiły zaledwie ułamek procenta kupujących. Może tylko na niektórych uliczkach, gdzie sprzedawano pamiątki czy płyty CD z muzyką turystów było więcej. Przemysł piracki płyt DVD z najnowszymi filmami kwitnie w całym Ekwadorze, w tym również i w Otavalo. Za płytę z muzyką trzeba dać od 1 do 3 dolarów, nieco więcej tylko za płytę DVD z najnowszym szlagierem filmowym.

Od nadmiaru produktów dostaliśmy zawrotów głowy. Trzeba było gdzieś usiąść i wypić łyk herbaty i dopiero wtedy można było dalej przeciskać się przez tłum, pilnując jednoczesnie aby nie paść łupem jakichś kieszonkowców.

Po dwóch godzinach odjechaliśmy z Otavalo kierując się na łono natury, kilkanaście kilometrów od miasta, nad Jezioro Cuicocha. Przed 3100 laty w tym miejscu doszło do potężnego wybuchu wulkanu, który wyrzucił z siebie potężną zawartość, zaś okolica została pokryta wulkanicznym pyłem. Od tego czasu wulkan popadł w stan uśpienia, zaś w kalderze wulkanu powstało jezioro

Nie mogliśmy się też oprzeć, aby nie wsiąść na pokład łódki, którą w ciągu godziny opłynęliśmy jezioro. Zbyt dużo stworzeń nad jeziorem nie można było spotkać, gdyż jezioro ma alkaliczne wody

Pożegnalismy się z sympatycznym kierowcą i jego żoną nad jeziorem Laguna San Pablo. Tam mieliśmy zarezerwowany pokój w Hosteria Puerto Lago tuż prawie nad samym jeziorem.

Wieczorem postanowiliśmy zaznać nocnego życia w Otavalo. Wszystkie stragany zostały już złożone i mieścina wróciła do swego normalnego wyglądu. Ale na szczęście wieczorem miała odbyć się fiesta. Na głównym placu miasta zaczęły odbywać się występy różnych zespołów folklorystycznych. Co ciekawe był wśród nich również słynny – podobno na całą Amerykę Południową – pieśniarz rapu, któremu towarzyszyła energetyzująco ruszająca się dziewczyna. Rytmy zupełnie odmienne od znanych tematów andyjskich.

Nie było dużych kłopotów ze znalezieniem taksówki z powrotem do naszego hotelu. Z kierowcą po krótkich targach za sumę 40 USD ustaliliśmy cenę przejazdu następnego dnia z powrotem pod Hostal Cayman. Byłoby na pewno wielokrotnie taniej autobusem, ale to był już prawie ostatni dzień naszego pobytu i szkoda byłoby stracić zbyt dużo czasu na telepanie się do Quito

Dwudziesty drugi dzień – Powrót do Quito

Wyjazd mieliśmy zaplanowany na godziny przedpołudniowe. Przyjazd naszej taksówki wywołał zdziwienie zarówno nas samych jak i personelu hotelu. Pojazd był tylko nieco większy niż mały fiat 126 p, a w środku było już w nim czterech pasażerów . Do tego dochodziły nasze dwie osoby i bagaże. Całe szczęście, że większość naszych bagazy zostawiliśmy w Hostelu Cayman. Kierowca nie chciał pewnie korzystać z samochodu nie należącego do niego. Na wycieczkę zaś do Quito zabrał ze sobą całą rodzinę – żonę i dwoje dzieci, z których jedno zasłaniało lusterko boczne, a drugie – dwuletnia dziewczynka cały czas jechała na ramionach mamy. Przynajmniej się tak bardzo nie wierciła. O pasach raczej można było tylko pomarzyć. Jeśli pomyślałem na początku, iż kierowca – młody tata będzie jechał bardzo ostrożnie, to byłem w błędzie. Chciał dojechac jak najszybciej do Quito i tylko słaba moc silnika i łączna waga pasażerów uniemożliwiała mu na zakrętach rozwijanie większych prędkości.

Co dziwniejsze, to bez żadnego szwanku dojechaliśmy na miejsce. Na Stare Miasto mieliśmy tylko z dwie godziny przed zmierzchem. Tym razem odwiedziliśmy po raz trzeci podczas naszej wyprawy jakieś muzeum. Było to Museum de la Ciudad. Było otwarte również w niedzielę i to nawet do godziny 17. Mieściło się w murach dawnego szpitala San Juan de Dios. Budynek z pięknym dziedzińcem służył opiece nad chorymi i biednymi ludźmi od 1565 aż do 1973 roku. Wystawa mogła zasłużyć na bardzo wysokie noty. Jaka tylko szkoda, ze nie można było wewnątrz robić zdjęć. Stanowiła pełny przegląd fascynującej historii od czasów jeszcze przedinkaskich, przez cały okres hiszpańskiej dominacji, a następnie czasy niepodległości.

Dwudziesty trzeci i czwarty dzień – powrót do Europy

Wpierw mieliśmy przelot do Miami liniami American Airlines, a następnie przesiadka na samolot do Europy. Pozostało nam jeszcze zapłacenie podatku lotniskowego i w drogę.

Po ponad 10 godzianch lotu wylądowalismy. Niestety musieliśmy przejść w Dusseldofie przed dodatkowy punkt kontroli rzeczy osobistych, gdzie zaczęły się problemy. Wszystko to co miało ponad 100 militrów, musiało być zostawione na bramce, gdyż mieliśmy zbyt mało czasu na ponowne zapakowanie tego na główny bagaż.

Czy oprocz melancholii podrózy transatlantyckiej musiało się nam przytrafić jeszcze tego rodzaju przygoda. Potem była zaledwie godzina lotu i tam znowu coś innego. Nasze bagaże nie przyleciały wraz z nami. To może nie było aż tak źle, gdyż formalności na lotnisku Tegel nie trwały długo, a ponadto nie musieliśmy dźwigać ze sobą wszystkich rzeczy do pociągu aż do samego Wrocławia. W kilka godzin później dotarliśmy do domu, aby po raz kolejny zakończyć naszą amerykańską podróż.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u