Meksyk, Gwatemala, Belize – Marta i Marcin Zielińscy

Marta i Marcin Zielińscy

Planowaliśmy na ten rok wakacje gdzieś w Ameryce Południowej lub Środkowej. Ostatecznie padło na południowy Meksyk, Gwatemalę i Belize. Gdybyśmy mieli planować je jeszcze raz, prawdopodobnie zrezygnowalibyśmy z Mexico City i polecielibyśmy do Cancun. Stolica Meksyku jest oczywiście warta zobaczenia, ale leży zdecydowanie zbyt daleko na północ (kosztowało nas to dwie długie noce w drogich autokarach).

W naszej relacji staraliśmy się zawrzeć różne praktyczne informacje, stanowiące nasze subiektywne uzupełnienie wymienionych niżej, bardzo dobrych, przewodników oraz dostępnych w internecie kompleksowych poradników dotyczących poszczególnych krajów. Nie chcąc zanudzać czytelników, nie zamieszczaliśmy szczegółowych opisów odwiedzanych miejsc (odsyłamy do przewodników) i naszych wrażeń.

Termin:

16.05 – 14.06.2009 (pora roku dość dobra – poza głównym sezonem turystycznym, więc wszędzie luźniej i taniej; niestety na nizinach było bardzo gorąco, ale zdążyliśmy jeszcze przed głównym sezonem deszczowym)

Trasa:

Warszawa – Amsterdam – Mexico City – Quetzaltenango – Tahamulco – San Pedro la Laguna – Chichicastenango – Antigua – Lanquin – Flores / Santa Elena – El Remate – Tikal – Belize City – Caye Caulker – Tulum – Merida – San Cristobal de Las Casas – Mexico City – Amsterdam – Warszawa

Przewodniki:

–        “Mexico” (Lonely Planet, 11th edition, 2008),

–        “Central America on a shoestring” (Lonely Planet, 6th edition, 2007).

Waluty (kursy z dnia pisania relacji, w czasie wyprawy bardzo zbliżone):

–        1 Mexican Peso (MXN) = 0,2564 PLN (napotykany obok cen symbol “$” prawie zawsze oznacza MXN, a nie USD),

–        1 Guatemalan Quetzal (GTQ) = 0,4143 PLN,

–        1 Belize Dollar (BZD) = 1,67783 PLN (wszędzie można płacić w USD – 1 USD = 2 BZD),

–         wszędzie korzystaliśmy z bankomatów (wzięliśmy na wszelki wypadek trochę USD i EUR, ale nie użyliśmy ani razu).

Koszty (po kursach j.w.):

–        przelot (KLM) Warszawa – Amsterdam – Mexico City – Amsterdam – Warszawa – 2050 PLN / os. (żeby skupić się na samym Meksyku Południowym, Gwatemali i Belize, lepiej lecieć Lufthansą do Cancun – cena wiosną 2009 wynosiła w promocji 2200 PLN);

–        wydatki na miejscu – 7060 PLN / 2 os. (w tym: transport – 2049, konsumpcja – 1476, zwiedzanie – 1429, noclegi – 1182, pamiątki – 539, inne – 385);

–        w Meksyku drogie (choć bardzo wygodne) przejazdy autokarowe na długich trasach;

–        w Belize generalnie trochę drożej (głównie noclegi).

Języki:

–        Meksyk i Gwatemala – hiszpański, Belize – angielski (właściwie jego lokalna odmiana/odmiany, które w wykonaniu niektórych czasem trudno zrozumieć);

–        z samym angielskim można sobie wszędzie poradzić, ale chociażby podstawowa znajomość hiszpańskiego często bardzo ułatwia życie i obniża ceny (z tego względu nawet po angielsku warto podkreślać, że nie jest się Amerykaninem – gringo).

Bezpieczeństwo:

Z wielu przeczytanych i zasłyszanych relacji wiedzieliśmy, że Ameryka Środkowa nie jest najbezpieczniejszym rejonem świata. Mając to na uwadze staraliśmy się być ostrożni – bardzo pilnowaliśmy wszystkich wartościowych rzeczy, unikaliśmy spacerowania wieczorami w potencjalnie niebezpiecznych okolicach i (być może mieliśmy szczęście) nic złego nam się nie przydarzyło.

Transport:

–        W Meksyku (na dłuższych trasach) przemieszczaliśmy się wyłącznie publicznymi autokarami. Są one drogie, ale całkiem wygodne. Na każdym bagażu jest imienna etykieta a podróżny dostaje do ręki kwit, który sprawdzany jest później przy wydawaniu, czyli wygląda to dość bezpiecznie.

–        W Gwatemali można podróżować publicznymi busami (małe i ciasne lub większe stare amerykańskie autobusy szkolne – chicken bus), albo korzystać z shuttle bus’ów organizowanych przez agencje turystyczne. Pierwsze są oczywiście tańsze i często nie ma innej opcji. Drugie, chciaż droższe (przeważnie nie drastycznie), mają tę niewątpliwą zaletę, że nie trzeba się martwić o przesiadki – dowożą do celu bezpośrednio, najkrótszą trasą i znacznie szybciej.

–        W Belize nie najeździliśmy się za dużo. Korzystaliśmy z transportu publicznego i nie narzekaliśmy. Zarówno na lądzie, jak i na morzu, był on dobrze zorganizowany i niezbyt drogi.

Noclegi:

W wyborze noclegów prawie zawsze opieraliśmy się na Lonely Planet (sekcji “Budget”). Poza Mexico City nocowaliśmy zawsze w pokojach 2-osobowych. Pokoje z łazienkami – jeśli były dostępne – nie były z reguły dużo droższe. Śniadanie w hostelu jest wygodne, ale zazwyczaj nie podają go zbyt wcześnie, więc należy się zastanowić, o której godzinie planuje się wychodzić.

Warto zabrać (rzeczy, które bardzo nam się przydały, albo bardzo nam ich brakowało):

–        torebki przez ramię lub na szyję (na cenne rzeczy);

–        nie za ciężka, solidna kłódka do zamykania szafek w hostelach;

–        przejściówka na dwa płaskie bolce (nie musi zmieniać napięcia z ichniejszego 110 V na nasze 220 V; można kupić na miejscu);

–        buty do brodzenia w wodzie na twardej podeszwie;

–        śpiwory;

–        peleryny przeciwdeszczowe;

–        wodoszczelny aparat fotograficzny;

–        czołówka lub zwykła latarka;

–        lekki kapelusz dobrze osłaniający od słońca, okulary przeciwsłoneczne, kremy z filtrem;

–        podstawowe leki na przeziębienie i katar – częste efekty połączenia upału i klimatyzacji.

Przebieg wyprawy:

Dzień 1. (16.05.2009): Warszawa – Amsterdam – Mexico City

W Amsterdamie mamy 5h na przesiadkę, więc warto się gdzieś w miarę wygodnie usadowić. Polecamy leżanki na antresoli lotniska Shiphol. Miejsc jest niewiele, więc czasami trzeba się chwilę przyczaić.

Okazuje się, że w samolotach KLM, nawet na lotach interkontynentalnych, ekrany w zagłówkach siedzeń nie są jeszcze standardem. Zdarza się również, że np. zabraknie mięsnego posiłku, więc warto wybrać sobie za wczasu miejsce niedaleko “kuchni”.

Na lotnisku w Mexico City spędzamy sporo czasu na szukaniu bankomatu, który by działał i dodatkowo akceptował zagraniczne karty. Ostatecznie znajdujemy jeden w hali “A”. Podobno problemy z wypłatą mogą tam czasem wynikać po prostu ze zbyt rzadkiego uzupełniania w nich gotówki. Prowizja za wypłatę jest chyba standardowa i wynosiła 7,5 MXN.

Podczas szukania bankomatu spotykamy młodą Niemkę, która studiuje w Mexico City. Przestrzega nas ona kategorycznie przed wypłacaniem większych kwot na lotnisku, jako że wszyscy są tam według niej w zmowie i tylko czają się, żeby nas ograbić. Nakłania nas też do skorzystania z taksówki zamiast z metra, bo tam już na pewno nas co najmniej okradną. Podchodzimy do jej ostrzeżeń z rezerwą, za wspólne taxi dziękujemy, ale z bankomatu faktycznie wypłacamy niezbędne minimum.

Metro w stolicy Meksyku jest bardzo rozległe, dobrze oznakowane i przede wszystkim śmiesznie tanie (bilet kosztuje 2 MXN, można zmieniać linie w ramach jednej podróży). Co do bezpieczeństwa, to na pewno trzeba się pilnować. Spotkani następnego dnia Polacy opowiadają nam, jak jednemu z nich przecięto w metrze kieszeń i zabrano portfel wraz z dokumentami (zorientował się dopiero po jakimś czasie).

Nocujemy w “Mexico City Hostel”. Budynek zlokalizowany jest w samym centrum miasta, w środku bardzo czysty z ładnym, wysokim hall’em w stylu kolonialnym. Ponieważ pokoje 2-osobowe są zajęte, wybieramy 12-osobowy (140 MXN / os. ze śniadaniem), w którym i tak obie noce jesteśmy sami (poza sezonem + świńska grypa). W hostelu jest darmowy internet, ale tylko jeden z trzech komputerów działa bez zarzutu. Śniadanie serwują raczej skromne – jajecznica, tosty, kawa/herbata, jakiś owoc (to ostatnie nie zawsze).

Dzień 2. (17.05.2009): Mexico City

Ten dzień poświęcamy w całości na zwiedzanie miasta. O tej porze roku wcześnie rano bywa dość chłodno i polar może się przydać, za to w dzień słońce potrafi ostro przygrzewać (skórę na głowie, pod krótko przystrzyżonymi włosami, mi spaliło).

Pierwszy punkt programu to Plaza de la Constitucion i otaczające go budynki. Na dłużej wchodzimy do Palacio Nacional. Wejście od placu jest zamknięte, ale do środka można się dostać innym, na lewej ścianie budynku (tu pierwszy raz spotykamy się ze skanerem temperatury ciała – świńska grypa). Wewnątrz przede wszystkim mnóstwo kaktusów przeróżnych kształtów i rozmiarów. Poza tym w jednym ze skrzydeł podziwiamy imponujące malowidła ścienne przedstawiające historię Meksyku (łącznie zajmują dobre kilkaset metrów kwadratowych).

Obowiązkowo trzeba obejrzeć odkopane, chyba w latach 70-tych XX w., ruiny azteckiego miasta Tenochtitlan. Zrównane z ziemią przez Hiszpanów budowle nie zostały za bardzo odbudowane, więc niestety nie imponują rozmiarami. Na miejscu jest też muzeum ze sporą ilością poazteckich eksponatów. W niedzielę cały kompleks można zwiedzać za darmo.

Panoramę Mexico City oglądamy z Torre Latinoamericana (wjazd 50 MXN). Jest to co prawda dopiero 5. najwyższy budynek w mieście, ale z racji centralnego położenia zapewnia doskonałe widoki na całą metropolię aż po otaczające ją góry. Najwyższy taras widokowy jest na powietrzu, więc nie trzeba robić zdjęć przez szybę z niższego.

Stołujemy się z reguły w niedrogich barach lub kupujemy jedzenie w sklepach. Przykładowe ceny artykułów spożywczych w Mexico City:

–        woda mineralna (1,5 l) w minimarkecie – 7 MXN;

–        piwo (0,335 l) w minimarkecie – 12,5 MXN;

–        spore suche ciastko z cukrem – 6 MXN;

–        torta (coś jak duży hamburger) – 34 MXN;

–        sok wyciskany na miejscu z pomarańczy / kaktusa (0,5 l) – 13 / 22 MXN;

–        sałatka owocowa – 24 MXN;

–        mały / duży lód w McDonalds – 6 / 10 MXN;

–        lunch na dworcu TAPO (kotlet, bułka, surówka) – 60 MXN;

–        duża kawa na dworcu – 14 MXN.

Dzień 3. (18.05.2009): Mexico City – Teotihuacan – Mexico City

Do Teotihuacan odjeżdżamy z Terminal Nort (33 MXN). Po około 1h wysiadamy na rondzie przed samym wejściem (wstęp – 51 MXN). Jest nie za ciepło, nie pada, ale niebo jest mocno zachmurzone. Zwiedzających jest mniej niż (niezbyt natarczywych) obnośnych handlarzy. Ruiny są bardzo rozległe, ale mało urozmaicone, więc warto obejrzeć dokładniej główne obiekty i zerknąć na resztę przechodząc, co i tak zajmie kilka godzin nawet bez zaglądania do muzeów, które my sobie odpuściliśmy. Autobus powrotny przejeżdża podobno wzdłuż kompleksu, zatem nie trzeba iść z powrotem.

Autobus do Tapachula odjeżdża z TAPO (Terminal Oriente). Bilety (1st class OCC – 890 MXN) kupujemy 2h przed odjazdem (jest jeszcze sporo wolnych miejsc). Bagaże należy nadać najpóźniej 30min przed odjazdem na stanowisku obok bramek.

Dzień 4. (19.05.2009): Tapachula – Ciudad Hidalgo (Meksyk) / Ciudad Tecun Uman (Gwatemala) – Quetzaltenango

Nocleg w autobusie (mimo całkiem wygodnych, rozkładanych siedzeń) do najprzyjemniejszych nie należy, ale oszczędzamy w ten sposób dzień urlopu. Warto założyć margines na godzinę przyjazdu (my dojeżdżamy 2h po czasie).

Żeby znaleźć combi do Ciudad Hidalgo, po wyjściu z OCC Terminal trzeba skręcić w prawo, minąć jedną przecznicę i wypatrywać busa z napisem Hidalgo. W naszym niedużym combi w apogeum znajdują się 23 osoby i mocno żałujemy, że duże plecaki mamy na kolanach, a nie w/na bagażniku. Przystanek końcowy jest bardzo blisko meksykańskiego punktu granicznego.

Meksykańska kontrola jest raczej pobieżna, a opuszczenie kraju bezpłatne. Zabierają nam formularz wjazdowy zarzekając się, że nie będzie się to wiązało z żadnymi opłatami przy ponownym wjeździe do Meksyku (później okazało się, że było to prawdą, ale nie całkiem…). Należy zachować po 1 MXN na bramkę na moście granicznym.

Do gwatemalskiego punktu granicznego jest ok. 1km w upale przez (tylko częściowo zadaszony) most, ale na rikszę nie dajemy się naciągnąć. Jednak po odprawie (bez opłat), ze zmęczenia i deficytu czasu, po krótkim targu decydujemy się na przejazd (15 GTQ za, na oko, 2-3km na dworzec autobusowy). Po drodze rikszarz podwozi nas do konika. Za MXN dostajemy ok 10% mniej GTQ niż po oficjalnym kursie, więc wymieniamy tylko niezbędne minimum.

Ostatni autobus (tzw. chicken bus) do Quetzaltenango (Xela – Gwatemalczycy lubią skracać nazwy swoich miast) wyrusza o 14:00. Udaje nam się zdążyć tylko dlatego, że w Gwatemali jest 1h wcześniej niż w Meksyku. Cena biletu (30 GTQ) jest oficjalna i nie trzeba się targować. Nie należy dać się zwieść początkowemu luzowi i od razu wepchnąć gdzieś plecaki, bo potem może być trudno.

Do Xela dojeżdżamy wieczorem (po 4h15m). Z miejsca, gdzie staje chicken bus, do centrum (Parque Central) jest bardzo daleko i zdecydowanie warto wziąć busa (1 GTQ w dzień, 2 GTQ wieczorem). Pytamy o, albo po prostu słuchamy, gdzie krzyczą, Parque.

Pierwszą noc spędzamy w Black Cat Hostel. Jest dość przyjemnie, ale stosunkowo drogo (200 GTQ / 2 os. z łazienką i ze śniadaniem, do którego trzeba sobie dokupić kawę/herbatę). Konsumpcję dopisują do rachunku za nocleg, więc nie trzeba od razu szukać bankomatu. Przykładowe ceny:

–        kolacja (duża porcja) – 40 GTQ;

–        piwo (0,35 l / 1 l) – 12,5 / 25 GTQ;

–        Cuba Libre (happy hours) – 12,5 GTQ;

–        herbata (do “darmowego” śniadania) – 8 GTQ.

Ciepła woda jest, ale z niezbyt wydajnego podgrzewacza przepływowego (standard w Gwatemali), czyli nie można jej za bardzo rozkręcać. Jest to dość istotne na gwatemalskich wyżynach, gdzie wieczorami i rano potrafi być naprawdę chłodno.

Dzień 5. (20.05.2009): Quetzaltenango

Po śniadaniu przenosimy się do Guest House El Puente (na tyłach jednej ze szkół językowych). Za 80 GTQ dostajemy duży, czysty 2-os. pokój. Łazienka (z ciepłą wodą) jest na zewnątrz, czego niedogodności odczuwszy, następnym razem decydujemy się na nieco droższy pokój z łazienką (100 GTQ / 2 os.). Nie ma śniadań, ale do dyspozycji jest nieźle wyposażona kuchnia.

Robimy obchód po agencjach turystycznych, szukając najlepszej oferty wyprawy na wulkan Tajamulco (najwyższy w Gwatemali – 4200m). Ostatecznie decydujemy się na wiarygodnie wyglądającą agencję, gdzie nieźle mówią po angielsku (co nie jest tu standardem) – koszt 350 GTQ / os (warto się targować). Idziemy my, jeden Szwed (przeważnie minimum to właśnie 3 uczestników i bywa trudno kogoś dokooptować) i przewodnik. Wyprawa ma trwać ok. 1,5 dnia. Mamy wziąć tylko ciuchy, śpiwory i wodę do picia i gotowania. Resztę załatwia i opłaca przewodnik, niesie też większość wspólnego ekwipunku.

Z praktycznych namiarów w Xela, na W od S-W rogu Parque znajduje się supermarket, a na E od S-E rogu Parque stołujemy się w fajnej knajpce (z balkonem w nazwie).

Przykładowe ceny w Xela:

–        menu dnia + napój – ok. 25 GTQ;

–        woda mineralna (1,5 l) – 5 GTQ;

–        ananas – 6,5 GTQ;

–        mango – 2,5 GTQ;

–        banany (kg) – 3,2 GTQ;

–        9 dużych worków na śmieci – 7,15 GTQ;

–        cienkie ponczo przeciwdeszczowe – 19 GTQ;

–        pranie z suszeniem (worek) – 20 GTQ;

–        internet (1h) – 4 GTQ.

Dzień 6. (21.05.2009): Quetzaltenango – Tajamulco

Bus zajeżdża pod nasz hostel o 4:45 – ważne, żeby zdążyć z rozbiciem namiotu pod szczytem przed popołudniowym deszczem. Warto dobrze zabezpieczyć rzeczy przed wodą (stąd cena worków na śmieci powyżej). Książka na długie, deszczowe popołudnie w namiocie też może się przydać. Trochę żałowaliśmy, że nie wzięliśmy więcej własnego prowiantu, bo przewodnik specjalnie nas nie przekarmiał.

Dzień 7. (22.05.2009): Tajamulco – Quetzaltenango

Na 4000m, gdzie rozbijany jest obóz, w nocy i nad ranem jest naprawdę zimno – śpimy w kilku warstwach ciuchów i pod dwoma śpiworami (własnym i pożyczonym z agencji). Latarka lub czołówka bardzo ułatwiają marsz na szczyt, który odbywa się jeszcze po ciemku. Zakładamy na siebie wszystko, co mamy, a na szczycie i tak przemarzamy, bo potwornie wieje (zabrane w ostatniej chwili śpiwory bardzo się przydają, szkoda, że nie mamy czapek i rękawiczek).

Dzień 8. (23.05.2009): Quetzaltenango – Panajachel – San Pedro la Laguna

Z busu, który jedzie z centrum na Terminal Minerva (1,25 GTQ) wysadzają nas tak, że musimy jeszcze przejść przez spore targowisko.

Na dworcu stoi kilkadziesiąt autobusów, a “napada” na nas jeszcze więcej naganiaczy. Najlepiej nie słuchać ich za bardzo i samemu sprawdzić na tablicy za szybą, dokąd naprawdę jedzie dany autobus (to generalna uwaga odnośnie transportu w Gwatemali). Mimo zapewnień, że nasz jest “direct”, zostajemy wysadzeni na skrzyżowaniu po drodze i musimy czekać na następny. Nie czekamy jednak długo, a łączna cena nie jest chyba specjalnie wyższa (20 + 6 GTQ).

Panajachel (Pana) nad jeziorem Atitlan to, na pierwszy rzut oka, zatłoczony (nawet w maju), drogi, “amerykański” kurort zupełnie nie w naszym klimacie. Drugiego rzutu oka nie mamy, bo od razu udajemy się do doku, skąd odpływamy do San Pedro la Laguna (San Pedro). Podobno o cenę łodzi (25 GTQ) można się targować, ale nam na to zupełnie nie wygląda.

San Pedro jest o wiele przyjemniejsze, bardziej “backpackerskie”, trochę w klimacie rasta. Wybieramy hostel Jarachik (wygląda przyzwoicie, a nie chce nam się za dużo łazić z plecakami). Pokoje mają kafelki na podłodze i ciepłą wodę w łazience. Nasz (80 GTQ / 2 os. bez śniadania) ma jakąś graciarnię za oknem, ale taras z widokiem na jezioro piętro wyżej jest dostepny dla wszystkich.

Dzień 9. (24.05.2009): San Pedro la Laguna – Chichicastenango –  San Pedro la Laguna

Za shuttle bus do Chichicastenango (Chichi) płacimy w hostelu po 50 GTQ (przepłacamy, ale jest za późno, żeby szukać agencji). Później korzystamy i polecamy dość popularną i tanią agencję Casa Verde przy doku Pana. Praktycznie jest wykupić wycieczkę lub shuttle bus dzień wcześniej.

Na wielkim targowisku w Chichi (czynne w czwartek i niedzielę) dużo spacerujemy, pytamy i intensywnie się targujemy (staramy się po hiszpańsku). Często udaje się zejść i 4 razy z ceny wyjściowej (tej dla Amerykanów), a zapewne i tak na nas nie tracą. Przykładowe ceny:

–        T-shirt – 125 GTQ / 4 szt.;

–        maska drewniana (ok. 15 cm) – 15 GTQ;

–        spora szmaciana torba na ramię – 40 GTQ.

Dzień 10. (25.05.2009):  San Pedro la Laguna

Dziś wybieramy się na lightową przejażdżkę konną brzegiem jeziora Atitlan (nie potrzeba żadnego doświadczenia w siodle). 3h (w tym ok. 1h kapieli i odpoczynku na przyjemnej plaży) z przewodnikiem kosztuje nas w Casa Verde po 75 GTQ.

Knajpa na parterze hostelu Jarachik jest całkiem zacna i bardzo oblegana (szczególnie wieczorem), ale stosunkowo droga. W trakcie dnia polecamy np. Flor de Cafe – kawałek uliczką w stronę doku Santiago. Knajpka jest mała, przytulna, z bardzo dobrym i tanim jedzeniem oraz napojami. Przykładowe ceny:

–        lunch (duży i dobry, bez napoju, spory wybór) –  do 23 GTQ (w Jarachik – 36 GTQ);

–        piwo (1 l) – 20-25 GTQ;

–        Cuba Libre – 8 GTQ (w Jarachik tyle samo w happy hour);

–        milk shake – 9 GTQ;

–        herbata – 4 GTQ.

Dzień 11. (26.05.2009): San Pedro la Laguna – Antigua

Do Antigua jedziemy shuttle busem (z Casa Verde za 35 GTQ / os.). Opis miasta w “Lonely Planet” niezbyt przystaje do rzeczywistości. Wcale nie jest “skandynawsko” porządne, za to dosyć drogie i wcale nie wydaje nam się ładniejsze czy ciekawsze od np. Xela. Knajp zdecydowanie warto szukać dalej od centrum (można znaleźć przyzwoity lunch za 30, a mniejszy nawet za 20 GTQ).

Nocujemy w Guest House Los Encuentros (130 GTQ / 2 os. ze śniadaniem, musieliśmy zapłacić za co najmniej 2 noce z góry, śniadanie na wynos przy wyjściu przed 8:30 bardzo marne). Skręcając w prawo na pierwszym skrzyżowaniu na N od Los Encuentros, zaraz po lewej stronie ulicy znajdujemy agencję turystyczną Dia Verde, która oprócz wycieczek (korzystamy) oferuje pokoje za 35 GTQ / os. (nie widzieliśmy).

Dzień 12. (27.05.2009): Antigua – wulkan Pacaya – Antigua

Dziś jedziemy zobaczyć aktywny wulkan Pacaya (wycieczkę kupiliśmy w Dia Verde za 50 GTQ / os. + po 40 GTQ za wstęp do parku). Wspinaczka nie jest wymagająca, ale dla leniwych jest opcja skorzystania z usług natrętnych miejscowych z końmi (chyba ok. 100 GTQ za wjazd). Niestety nie wolno obecnie wchodzić na sam szczyt, ale przewodnik prowadzi do miejsca, gdzie płynącą lawę widzi się z odległości poniżej 2m (robi wrażenie, zdecydowanie polecamy).

Dzień 13. (28.05.2009): Antigua – Lanquin

W Dia Verde mówią nam, że shuttle do Lanquin (115 GTQ) jest bezpośredni, jednak w Coban musimy przesiąść się do innego (trwa to około 0,5h, ale nie trzeba nigdzie chodzić i nic załatwiać). Cała podróż zabiera nam około 8h.

Meldujemy się w bardzo przyjemnym “ośrodku” El Retiro – głównie małe domki z drewna i trzciny (cabana) z hamakami przed wejściem porozrzucane na polance nad rzeką. Warto zdążyć do recepcji przed innymi turystami, żeby załapać się na cabana (120 GTQ / 2 os., bez łazienki, bez śniadania). Dużo brzydszy pokój (też bez łazienki), który dostajemy na 1. noc, jest tylko o 15 GTQ tańszy. Za 20 GTQ można wykupić wolny dostęp do internetu na cały czas pobytu. W knajpce na terenie “ośrodka” można zjeść solidne śniadanie/lunch za 22-23 GTQ (kolacje są droższe, a od 4 do wieczora nie można tam zamawiać posiłków), a w sklepie tuż przy wejściu kupić litr piwka za 20 GTQ.

Dzień 14. (29.05.2009): Lanquin – Semuc Champey – Lanquin

Po śniadaniu wyruszamy na wykupioną wczoraj w recepcji (ceny w agencjach w pobliskiej wsi co najmniej takie same, a gwarancji, że zbiorą odpowiednio dużą grupę, nie ma) wycieczkę do Semuc Champey (160 GTQ / os., w tym 90-100 GTQ to koszty wstępów). Poza bajkowo usytuowanymi i wyglądającymi naturalnymi basenami zwiedzamy zalaną wodą jaskinię, gdzie jedynym oświetleniem są niesione przez nas (podczas pływania i wspinania w zębach) świeczki. W jaskini na nogach najlepiej mieć buty do brodzenia w wodzie z twardą podeszwą, ale czyjeś japonki związane przez przewodnika sznurkiem też wytrzymują. Chwilami jest nieco chłodno, ale w samych kąpielówkach da się wytrzymać. Na koniec warto obejrzeć całą dolinę “z lotu ptaka” wspinając się na położony wysoko nad nią punkt widokowy.

W Lanquin jest też jaskinia, przed którą można podobno obserwować spektakularne wyloty i powroty nietoperzy. Podobno, ponieważ sami tego nie widzieliśmy.

Dzień 15. (30.05.2009): Lanquin – Flores / Santa Elena

Droga do Flores okazuje się długa i męcząca. Jest gorąco, a bus (125 GTQ / os.) ciasny. Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś knajpce na lunch (menu dnia bez napoju – 30 GTQ / os.).

Flores miało być uroczym miasteczkiem na wyspie, ale okazuje się, że rozkopano tam dosłownie wszystkie ulice i nie wygląda, żeby ktoś zamierzał cokolwiek z tym dalej robić. Pełno jest dziur i półmetrowych “krawężników”, a na wszystkim, natychmiast po przetarciu, osiada gruba warstwa pyłu. Jeziora do kąpieli nie polecamy – brak plaży, a wygląd wody i dna mało zachęcający.

Przyzwoite śniadanie lub lunch zje się we Flores za 25 GTQ, 1,5 l wody kupi się za 8 GTQ, a litr piwa za 15 GTQ. Na rynku (merkado) w Santa Elena kupujemy maczetę z plastikową rękojeścią, ale w skórzanej pochwie za 70 GTQ. Pamiątek zdecydowanie więcej we Flores, ale ceny wysokie i najczęściej nienegocjowalne.

Wieczorem nie możemy wypłacić gotówki z bankomatu (sprawdzamy 5 szt. 2 różnych banków we Flores i w Santa Elena), przez co odpada nam jutrzejsze zwiedzanie Tikal (wyjazd bardzo wcześnie) i tracimy 1 dzień. Rano pierwszy z brzegu bankomat (przy hotelu Peten) bez problemu wypłaca pieniądze. Podobno bankomaty mogą mieć tam dzienne limity wypłat, potem nie współpracują.

Dzień 16. (31.05.2009): Flores / Santa Elena – El Remate

Po nocy w Hotel Casa de Locandon (100 GTQ / 2 os. z łazienką bez śniadania) postanawiamy opuścić Flores. Nie ze względu na hotel –  ten całkiem przyjemny,  pokój nawet nie zapylony, ale remontowane miasteczko – odstręczjące.

Busy do (położonego po drodze do Tikal) El Remate (15 GTQ / os.) odjeżdżają z “dzikiego” dworca w środku merkado w Santa Elena. Zakupy zdecydowanie korzystniej robić w Santa Elena (poza merkado, niedaleko jest co najmniej jeden super-market – polecamy Bacardi Oro za 58,95 GTQ / 0,98 l) niż we Flores, czy, tym bardziej, w El Remate.

Hostel Sak-Luk (100 GTQ / 2 os. z łazienką, bez śniadania) w El Remate czasy świetności ma już chyba dawno za sobą (odrapany, zarośnięty, moskitiery nieszczelne). Serwują np. duże, choć smakowo średnie, spagetti za 30 GTQ, milk shake za 15 GTQ i litrowe piwko za 20 GTQ. W pokoju i łazience można trafić na całkiem okazałe (ze 4 cm) karaluchy (przez 2 doby spotykamy 2). Zwłoki jednego pojawiające się znikąd w dużej ilości mrówki wciągają metr po ścianie i przez szparę wynoszą za okno, nie pozostawiając nawet śladu mordu.

Sklepów spożywczych w El Remate jest mało, są drogie i mają bardzo skromny asortyment. Jest sporo kramów z pamiatkami, ale ceny są dużo wyższe niż np. w Chichi. Polecamy za to bardzo ładną, choć kamienistą plażę nad turkusowym jeziorem.

Dzień 17. (01.06.2009): El Remate – Tikal – Flores / Santa Elena – El Remate

Zamiast kupować wycieczkę do Tikal w agencji we Flores i uzależniać się od konkretnego kierowcy, łapiemy po prostu jeden z licznych busów przejeżdżających pod hostelem (po drobnych targach – 15 GTQ / os.). Warto wstać i wyruszyć wcześnie (nawet 5-5:30) – na miejscu przyjemniej, bo chłodniej – i wziąć sporo wody. Przed zwiedzaniem jemy śniadanie (przyzwoite za 25 GTQ / os. z colą) w Comedor Imperio Maya (jednej z trzech knajp przed wejściem do ruin).

Wstęp do kompleksu Tikal kosztuje niemało (150 GTQ / os.), ale nie żałujemy wydanych pieniędzy. Piramidy są naprawdę imponujące, a teren spory, więc na zwiedzanie warto zarezerwować sobie dobre kilka godzin. Do Flores jedziemy jednym z wielu wyczekujących pod kompleksem busów za 30 GTQ / os.

W jednej z licznych agencji turystycznych we Flores kupujemy bilety na shuttle bus do Belize City (140 GTQ / os.), który zabierze nas jutro po drodze spod hostelu w El Remate. Po zakupach ledwo zdążamy na bus do El Remate – z dworca ostatni odjechał o 16:00, ale łapiemy jeszcze jakiś na merkado.

Dzień 18. (02.06.2009): El Remate (Gwatemala) – Belize City (Belize)

Autobus z Flores do Belize City przyjeżdża po nas do El Remate z półgodzinnym opóźnieniem. Jest większy od standardowego shuttle busa, więc jedzie się znacznie wygodniej.

Oficjalnie nie ma opłat za wyjazd z Gwatemali, ale na granicy zupełnie jawnie żądają od wszystkich po 20 GTQ za pieczątkę w paszporcie. Kiedy mówimy, że nie mamy więcej niż 10 GTQ / os., kręcą trochę nosami, ale się tym zadowalają.

Przed wkroczeniem na terytorium Belize musimy pozbyć się naszego warzywno-owocowego prowiantu. Inne artykuły spożywcze, woda i – całe szczęście – alkohol pogranicznikom nie przeszkadzają.

W Belize City autobus staje przy Marine Terminal, skąd udajemy się do Smokin’ Belam Guest House (35 BZD / 2 os. z łazienką, bez śniadania, w cenie 0,5h internetu na dobę). Na przeciwko jest inny hostel, trochę tańszy, ale wygląda znacznie mniej zachęcająco.

Belize jest droższe od Gwatemali, głównie noclegi. Przykładowe ceny w Belize City:

–        12 bananów na straganie – 1,5 BZD;

–        kokos na straganie – 1 BZD;

–        Sprite (litr) – 3,5 BZD;

–        woda (galon) – 2,95 BZD;

–        nieduże burito – 2,5 BZD;

–        piwo (0,34 l) – 3-4 BZD;

–        kartka pocztowa / znaczek – 0,8 / 0,4 BZD (poczta przy Marine Terminal zamknięta w sobotę, ale znaczki można dostać w niektórych sklepach, bywają w nich też skrzynki);

–        pranie + suszenie (dość duży wsad) – 6,5 BZD.

Dzień 19. (03.06.2009): Belize City – Belize ZOO – Belize City – Caye Caulker

Rano w Marine Terminal kupujemy bilety na popołudniową łódź na Caye Caulker (25 BZD / os. za bilet w obie strony bez oznaczenia z góry dat i godzin), deponujemy tam za darmo bagaż i ruszamy do Belize ZOO. Na głównym dworcu autobusowym wsiadamy do autobusu do Belmopan (2 BZD / os.), który zatrzymuje się dla nas przed samym wejściem na teren zoo.

Za wstęp do zoo płacimy po 20 BZD. Sporo, ale większość zwierząt można tam zobaczyć w warunkach nieco bardziej naturalnych niż w większości ogrodów zoologicznych. Jest dużo drzew, a więc i cienia, który w upał służy również zwiedzającym.

Autobus powrotny łapiemy po chwili czekania pod daszkiem przy drodze do Belize City. Na obejście byłej stolicy Belize wystarcza nam jedno popołudnie, po czym (o 17:30) pakujemy się na ostatnią łódź na Caye Caulker.

Na Caye Caulker korzystamy z usług naganiacza przy porcie i udajemy się na południe do Lorraine Guest House. Wybór jest chyba dobry. Za domek na palach bez śniadania, ale z łazienką i hamakiem z widokiem na ocean, płacimy 33 BZD (min. 2 noce). Południe wyspy jest spokojniejsze i tańsze niż północ. Po zachodniej stronie można mieć poważne problemy z rojami strasznie agresywnych komarów stacjonujących w rosnących tam zaroślach mangrowych.

Dzień 20. (04.06.2009): Caye Caulker – San Pedro – Caye Caulker

Wycieczki snorkeling’owe mają w miarę wystandaryzowane programy i ceny. Korzystamy z usług kompetentnego i sympatycznego przewodnika Carlosa z agencji HICACO Tour (jedna przecznica w głąb wyspy i jedna na N od portu). Można wybrać wersję skromniejszą (chyba 45 BZD / ok. 3h) lub bogatszą (75 BZD / 6h). Krótsze startują 2 razy dziennie (10:30 i 13:30), dłuższe tylko o 10:30.

Decydujemy się na wersję bogatszą i nie żałujemy. Snorkelujemy w 3 miejscach i poza pięknymi rafami oraz ławicami przeróżnych, kolorowych rybek oglądamy z bliska rekiny, płaszczki, żółwie, barakudy i manaty. Żałujemy za to strasznie, że nie mamy wodoszczelnego aparatu. Na Caye Caulker można kupić jednorazówki za 38,5 BZD. Zatrzymujemy się też na jakiś czas na sasiedniej wyspie San Pedro (kolejny kurort dla bogatych Amerykanów, zero leniwego, reggae-backpacker’skiego klimatu Caye Caulker).

Dzień 21. (05.06.2009): Caye Caulker

Stołujemy się przeważnie w El Passo – niepozornej budce dwie przecznice w głąb wyspy i jedną na N od portu (zacne śniadanie – 6 BZD, spore i smaczne burito – 4 BZD). Z alkoholi polecamy Campari (16,75 BZD / 0,75 l) ze świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy (5 BZD / litr).

Kokosy można zrywać z drzew (warto zaopatrzyć się w maczetę), ale nie widzieliśmy tych brązowych, z miąższem, a zielone nadają się tylko do picia. Pamiątki na Caye są nieporównywalnie droższe niż w Gwatemali. Ceny internetu są wprost absurdalne – 14 BZD / h.

Dzień 22. (06.06.2009): Caye Caulker – Belize City (Belize) – Chetumal (Meksyk) – Tulum

Poranna (7:30) łódź do Belize City jest mocno oblegana, więc warto być wcześniej i zaklepać sobie miejsce. Na stałym lądzie robimy małe zakupy i na autobus o 9:00 do meksykańskiego Chetumal (16 BZD / os.) zdążamy na styk (następny dopiero o 11:00). Przy wyjeździe z Belize uiszczamy oficjalną opłatę – 37,5 BZD / os.

Jako że znowu wjeżdżamy do Meksyku, a poprzedni kwitek wjazdowy kazali nam oddać przy wyjeździe, musimy wypełnić kolejny i dostajemy za to rachunek (chyba 150 MXN / os.). Nie musimy go opłacać od razu, ale ktoś ostrzega nas, że jest to warunkiem wypuszczenia z Meksyku. Nie płacimy i okazuje się, że słusznie, bo na lotnisku w Mexico City nikogo ten rachunek nie interesuje.

W Chetumal, żeby jechać dalej do Tulum, musimy przejść z jednego dworca autobusowego na drugi (ok. 10-15 min). Potem widzimy nasz poprzedni autobus i kierowcę na drugim dworcu i nie rozumiemy, dlaczego nie mógł nas tam zabrać. Do Tulum możemy jechać z jednym z 2 przewoźników. Wybieramy tańszy (120 MXN / os.) Mayab i absolutnie nie narzekamy.

W Tulum nocujemy w Weary Traveler. Mają 2 lokalizacje – w głównej śniadania i życie towarzyskie, w drugiej (dopiero adaptowanej, oddalonej o ok. 200m) więcej pokoi i nieco taniej (200 MXN / 2 os. bez łazienki ze śniadaniem – totalna samoobsługa, nawet jajecznicę smaży się samemu). Nie mają komputerów, ale jest Wi-Fi. Można skorzystać z darmowych busów na i z plaży (9:00 i 12:00 tam oraz 12:15 i 17:00 z powrotem) – pieszo to niemal godzina marszu w upale. Również na miejscu (po dokładnym rekonesansie w mieście) wykupujemy najtańszą (600 MXN / 2 os. – tylko my i przewodnik) wycieczkę ze snorkeling’iem w jaskiniach (cenotes).

Dzień 23. (07.06.2009): Tulum

Nasza wycieczka do cenotes obejmuje tylko dojazd na miejsce i snorkeling (inne, droższe oferty obejmowały również np. jazdę rowerami przez las). Rzeczy zostawiamy w bagażniku samochodu nieopodal budki obsługi parku. W jaskiniach podziwiamy przede wszystkim formy skalne nad i pod wodą. Pływamy tuż pod i między stalaktytami, momentami w całkowitych ciemnościach (dostajemy od przewodnika latarki). Woda jest raczej chłodna, ale ruszając się daje się spokojnie wytrzymać (niektóre, droższe agencje oferowały pianki).

Przykładowe ceny w Tulum:

–        skromna kolacja – 21 MXN;

–        lunch (nieduży z napojem) – 40-45 MXN;

–        woda (galon) – 18 MXN;

–        banany 15-20 / kg;

–        ananas – 18 MXN;

–        internet – 12 MXN / h.

Dzień 24. (08.06.2009): Tulum – Merida

Plaża w Tulum jest iście rajska – palmy, biały piasek i bardzo ciepła, turkusowa woda Morza Karaibskiego. Podobno można z niej za darmo wejść do ruin, ale co prawda dziurawa, ale jednak siatka (wygląda to na teren wojskowy) i wyraźny zakaz wstępu skutecznie zniechęcają nas do kombinowania.

Ruiny (51 MXN / os.) nie powalają na kolana swoją wielkością, ale zajmują całkiem spory teren położony malowniczo na skałach nad samym morzem. Kompleks otwarty jest niestety tylko od 8:00 do 17:00, przez co odpada podziwianie stamtąd wschodu lub zachodu słońca.

Trasę z Tulum do Meridy obsługuje tylko ADO (194 MXN / os. za 1st class).

W Meridzie w poszukiwaniu noclegu dochodzimy aż do Plaza Grande, gdzie po intensywnych negocjacjach bierzemy pokój z balkonikiem od strony placu w hotelu Zocalo (200 MXN / 2 os. bez łazienki ze śniadaniem – samoobsluga, dużo owoców, internet – 10 MXN / h). Centrum miasta tętni życiem do późnego wieczora.

Dzień 25. (09.06.2009): Merida – San Cristobal de Las Casas

Rano zostawiamy plecaki korzystając z hotelowego locker’a (20 MXN za szafkę na dwa duże plecaki) i wyruszamy na obchód miasta. Najpierw na dworcu kupujemy bilety na nocny autobus do San Cristobal (506 MXN / os., OCC 1st class). W Parque Centenario zwiedzamy całkiem spore, przyjemne (bezpłatne) zoo. Na Artesanias Bazar oferują sporo lokalnych wyrobów – od hamaków po meskale. Kupujemy np. 3 proste, drewniane maski (ok. 60 cm) po 100 MXN /szt. (po stargowaniu z 200 MXN / szt.). Alkohole zdecydowanie korzystniej kupować w marketach.

Przykładowe ceny w Meridzie:

–        piwo (1,2 l) – 20-25 MXN;

–        woda mineralna (1,5 l) – 8,7 MXN;

–        cola w budce w parku (0,5 l) – 9 MXN;

–        dwudaniowy lunch z napojem w przyzwoitej restauracji – 69 MXN;

–        bilet na autobus miejski – 2 MXN;

–        internet – 10 MXN / h;

–        pranie + suszenie (ok. 4 kg) – 60 MXN.

Dzień 26. (10.06.2009): San Cristobal de Las Casas

Przed dworcem autobusowym w San Cristobal zagaduje nas właściciel (bardzo konkretny, nienatrętny, chyba Kanadyjczyk) hostelu Le Gite del Sol (www.legitedelsol.com). Najpierw idziemy zerknąć gdzie indziej, potem do niego i jesteśmy bardzo zadowoleni. Jest czysto, obsługa miła, a za 2-os. pokój bez łazienki, ale z przyzwoitym śniadaniem i całodziennym dostępem do kuchni płacimy 140 MXN. Są komputery z darmowym internetem, ale nie chce się na nich zainstalować sterownik naszego aparatu, więc i tak musimy skorzystać z kafejki. W hostelu kupujemy też wycieczki po okolicy (jest nieco taniej niż w sprawdzonej wcześniej, losowo wybranej agencji).

San Cristobal bardzo nam się podoba. Jest ładnie, czysto, nie za gorąco i taniej niż w Meridzie. Przykładowe ceny:

–        spory, bardzo dobry wegeteriański lunch w El Gato Gordo – 35 MXN;

–        piwo w knajpie (1 l) – 40 MXN;

–        kawa – 12 MXN;

–        banany (1 kg) – 10 MXN;

–        woda (1,5 l) – 8,5 MXN;

–        smażona kukurydza – 5-8 MXN;

–        Tequilla / Mescal (1 l) – 150-200 MXN;

–        T-shirt – 40 MXN;

–        pasta do zębów (Colgate, 150 g) – 17,75 MXN;

–        internet – 6-8 MXN / h.

Dzień 27. (11.06.2009): San Cristobal de Las Casas

Dziś jedziemy na wykupioną w Le Gite del Sol (200 MXN / os.) wycieczkę do Canon del Sumidero. W kanionie położonym 1700 m niżej niż San Cristobal jest o wiele cieplej, a łódź nie ma dachu, więc warto mieć coś na głowę. Jest bardzo malowniczo, skalne ściany są miejscami naprawdę wysokie, a po drodze, poza licznym ptactwem, widzimy też kilka krokodyli – od świeżo wyklutych (ok. 20cm) do dorodnych okazów mierzących 4-5 m.

W San Cristobal zaczepia nas obnośny sprzedawca hamaków. Nie jesteśmy wcale zeinteresowani, tym bardziej, że za nylonowy hamak życzy sobie 650 MXN, ale kiedy – po nie wiadomo którym powtórzeniu przez nas “No, gracias!” i “Cien” – godzi się na 100 MXN, nie wypada się wycofać.

Dzień 28. (12.06.2009): San Cristobal de Las Casas – Mexico City

Na wycieczkę do wiosek Majów (przede wszystkim do kościoła Templo de San Juan w San Juan Chamula) zdecydowanie polecamy wybrać się z przewodnikiem (180 MXN / os.) – opowiada o lokalnych zwyczajach, podpowiada, gdzie wolno robić zdjęcia (bez ryzyka konfiskaty aparatu), prowadzi do tradycyjnego (pokazowego) domu w drugiej z odwiedzanych miejscowości (nawet jeżeli niczego się w takim domu nie kupi, kamieniami na odchodnym nie obrzucają).

Autobusy do Mexico City odjeżdżają dopiero od 16:10 (OCC 1st class – 844 / os.). Wybieramy znacznie późniejszy, żeby nie przyjeżdżać zbyt wcześnie – samolot mamy późnym popołudniem. Przechowalnia bagażu na dworcu autobusowym w San Cristobal kosztuje (w zależności od wielkości) 5-12 MXN / szt. / h. My zostawiamy nasze duże plecaki w pakowalni/foliowalni przed dworcem za 5 MXN / szt. / h.

Dzień 29. (13.06.2009): Mexico City – Amsterdam

Po kilkunastu godzinach w autobusie lądujemy na dworcu TAPO. Teraz lunch (54 MXN / os.), metro, kilka godzin siedzenia na podłodze na lotnisku i lecimy do domu. Kantorów na lotnisku w Mexico City jest mnóstwo. Pewien problem może stanowić brak w nich banknotów o nominałach < 100 EUR i < 20 USD.

Dzień 30. (14.06.2009): Amsterdam – Warszawa

Przesiadka w Amsterdamie, dwie godzinki lotu i lądujemy w Warszawie. Były to jedne z naszych najbardziej udanych wakacji, ale od ostatniego łóżka i kąpieli minęło jakieś 40 godzin w podróży, więc cieszymy się bardzo, że jesteśmy wreszcie w domu.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u