Meksyk, Gwatemala i Belize 2013 – Beata i Rafał Gwóźdź

Termin podróży: 15 kwietnia– 8 maja 2013 r.
Trasa podróży: Kraków – Frankfurt – Cancun – Mexico City – Oaxaca– Monte Alban –Mitla – San Cristobal de las Casas – San Juan de Chamula – Palenque – Flores – Tikal – Belize City – Caye Caulker – Merida – Valladolid – Uxmal – Chichen Itza – Tulum – Playa del Carmen – Cancun – Frankfurt – Kraków
Przeloty: Kraków – Cancun – Kraków (przez Frankfurt – LOT+Condor) 2400 zł/osobę
Cancun – Mexico City (Volaris) – 104 USD/osobę
Uwaga: Ceny noclegów poniżej podane dotyczą zawsze pokoju dwuosobowego.
Waluta: Meksyk peso ($), wymienialiśmy najczęściej po kursie 100 USD = 1165 $
Gwatemala quetzal (GTQ), 100 USD = 772 GTQ
Belize dolar belizeński, sztywny kurs 1USD = 2 dolary Belize (BZ$)

15 kwietnia – Wylot z Polski do Mexico City
Naszą podróż rozpoczęliśmy w Krakowie, skąd o 8:25 mieliśmy lot do Frankfurtu. Po wylądowaniu tam mieliśmy 3 godziny do odlotu naszego samolotu do Cancun, co na tak wielkim lotnisku nie jest czasem zbyt długim. Lot do Cancun (11,5 h) przebiegał spokojnie, choć nie mieliśmy miejsc przy oknie to nie narzekaliśmy umilając sobie czas m.in. drineczkami z jakiejś rosyjskiej wódki serwowanej bezpłatnie przez stewardesy. Do Cancun zgodnie z planem przybyliśmy ok. godziny 18:15 lokalnego czasu. Niestety nie był to jeszcze koniec lotów na ten dzień, ponieważ jeszcze lokalną meksykańską linią Volaris lecieliśmy o 21 do Mexico City, gdzie przybyliśmy praktycznie o północy. W Meksyku przy odprawie paszportowej każdy podróżny jest zobowiązany kliknąć w obecności celnika przycisk. Zielona lampka oznacza wolną drogę, czerwona natomiast skutkuje dokładną kontrolą bagażu. Na szczęście my mieliśmy szczęście i mogliśmy bez przeszkód opuścić lotnisko. Po dość niskim kursie 1 USD=9,9$ rozmieniliśmy pierwsze 120 dolarów, aby mieć pieniądze na taksówkę. Nie mając już sił na targowanie się w jednym z licznych okienek oferujących usługi taxi, zamówiliśmy przejazd do uprzednio zarezerwowanego hotelu Mexico City Hostel za 310$ (można zdecydowanie taniej). Do łóżka bardzo zmęczeni położyliśmy się około 1 w nocy.
Nocleg: Mexico City Hostel (http://www.mexicocityhostel.com), República de Brasil 8 Col. Centro  Histórico , México D.F. 400$ pokój dwuosobowy bez łazienki
16 kwietnia – Mexico City
Już ok. 8 rano wstaliśmy i udaliśmy się na dość obfite śniadanie oferowane w cenie noclegu przez hostel. Następnie już jak to mamy w zwyczaju rozpoczęliśmy ostre zwiedzanie . Pierwszym punktem na naszej trasie było odległa od Mexico City o 50 km dawna stolica państwa Azteków Teotihuacán. Dostać się tam można na kilka sposobów, my udaliśmy się metrem na stację Indios Verdes (linia 3), a następnie należy udać się na stanowisko autobusowe oznaczone literą „J” skąd bardzo często odjeżdżają autobusy do Teotihuacán oznaczone napisem „Piramides” (40$ w jedną stronę). Bilet wstępu do ruin kosztuje 57$/os., warto też zakupić wcześniej sobie odpowiednią ilość wody oraz zadbać o ochronę przed słońcem bo na terenie kompleksu trudno znaleźć ocienione miejsce. W ruinach Teotihuacán maszerując centralnie zlokalizowaną Drogą Zmarłych, podziwialiśmy budowle Azteków, spośród których na pierwszy plan wysuwają się Piramida Słońca (trzecia pod względem wysokości na świecie) oraz Piramida Księżyca.
Wracając autobusem do Mexico City spotkała nas rewizja osobista. Jako że byliśmy jedynymi turystami w tym lokalnym środku komunikacji policjanci zajrzeli nawet do pudełka zapałek, szukając sam nie wiem czego…
Po obiedzie (quesillada z kurczakiem 18$, tacos z mięsem i serem 28$, coca-cola 1l 13,5$) udaliśmy się do bazyliki MB z Guadelupe. Ponoć jest to największe sanktuarium maryjne na świecie pod względem odwiedzających to miejsce pielgrzymów. Można tam zobaczyć m.in. starą i nową bazylikę, w której znajduje się łaskami słynący płaszcz Indianina Juana Diego z odbiciem Maryi, która jak mówi legenda mu się ukazała. Można także wstąpić do niewielkiego muzeum (5$), w którym znajdziemy m.in. liczne wota. Kupiliśmy tam dla naszych rodziców i dla nas obrazki na ścianę z wizerunkiem MB z Guadelupy po 20$ za sztukę.
Wieczorem kupiliśmy jeszcze bilety na kolejny dzień na przejazd autobusem I klasy do Oaxaca za 474$/os.
17 kwietnia – Mexico City
Wczesna pobudka o 7:30, jajecznica hotelowa na śniadanie no i kolejny dzień zwiedzania. Rozpoczęliśmy od Zocalo, czyli głównego placu, przy którym znajduje się między innymi katedra Metropolitana – największy kościół w Ameryce Łacińskiej. Następnie udaliśmy się na Torre Latinoamericana – onegdaj najwyższy budynek w Ameryce Łacińskiej, ale i tak z wieży o wysokości 139 metrów rozciąga się wspaniały widok na Mexico City. Bilet kosztuje 70$, ale przy jego zakupie otrzymuje się opaskę na rękę, która uprawnia do wejścia przez cały dzień, z czego zamierzaliśmy skrzętnie skorzystać. Następnie udaliśmy się z powrotem na Zocalo, gdzie z boku znajduje się Templo Mayor – pozostałości najstarszej świątyni Azteków (wstęp 57$ obejmujący również muzeum). Kolejnym punktem było Muzeum Antropologiczne, prezentujące zwyczaje, kulturę i inne ciekawostki związane z ludami zamieszkującymi terytorium Meksyku (wstęp 57$). Podjechaliśmy metrem (3$) oraz colectivo (4$) w kierunku parku Chapultepec, w którym znajduje się ww. muzeum ale także szereg innych atrakcji, z których z powodu braku czasu musieliśmy zrezygnować. Wieczorem poszliśmy na Plac Garibaldi, który słynie z występów mariachi, czyli typowej meksykańskiej kapeli złożonej zazwyczaj ze skrzypka, trębacza, gitarzystów. Cena za występ, różni się w zależności od ich składu, ale już za 100$ można liczyć na jedną piosenkę tylko dla siebie. Później jeszcze korzystając z całodobowego biletu jeszcze raz poszliśmy na Torre Latinoamericana aby zrobić zdjęcia Mexico City w blasku zachodzącego słońca. O 22 ruszyliśmy w dalszą drogę do Oaxaca.
18 kwietnia – Oaxaca, Mitla
Do Oaxaki przyjechaliśmy o 3:45. Jako że ta pora nie jest najlepsza na szukanie zakwaterowania przeczekaliśmy na dworcu autobusowym do momentu aż na zewnątrz zrobiło się jasno. Taksówką podjechaliśmy na Zocalo (40$), w pobliżu którego znaleźliśmy przyzwoity nocleg za 400$. Po kąpieli udaliśmy się do okolicznych biur turystycznych w celu zakupu biletu na busik, który zawiózł by nas do Monte Alban. Zmieniliśmy jednak pierwotne plany i wykupiliśmy 9 godzinną wycieczkę po największych atrakcjach okolic Oaxaki. Za 200$ (wstępy dodatkowo płatne) od osoby zobaczyliśmy kolejno:
arbol de Tule (20$) – ponoć najszersze drzewo świata o obwodzie 58 metrów,
fabrykę tekstylii, w której dość szczegółowo pokazano nam cały proces wytwarzania arrasów metodami tradycyjnymi,
Hierve del Agua (40$) – naturalne formacje skalne, które przypominają wodospad. Są tam też jeziorka, w których otoczeni przez piękną scenerię zażyliśmy kąpieli,
Mitla (42$) – ruiny miasta śmierci zbudowanego przez Misteków i Zapateków,
fabrykę mezcalu, czyli tradycyjnej meksykańskiej wódki wytwarzanej z agawy – ten punkt programu najbardziej przypadł nam do gustu, bo oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić degustacji wielu odmian smakowych mezcalu. Zakupiliśmy jedną małą buteleczkę mezcalu o smaku pistacjowym (250 ml za 80$).
Zmęczeni wróciliśmy tak jak przewidywał program o 19, zjedliśmy tylko z przydrożnej budki hamburgery z wołowiną (28$) i poszliśmy grzecznie spać.
19 kwietnia – Monte Alban, Oaxaca
Wstaliśmy wcześnie, bo o 6:30. Wykwaterowaliśmy się z hotelu i poszliśmy zamówić bus do Monte Alban (45$ w obie strony). Przed odjazdem zdążyliśmy zjeść śniadanie: quesadilla, bisteco de Mexiana, 2 soki pomarańczowe za 90$. Bilet wstępu do Monte Alban kosztuje 57$, ale warto jeszcze w mieście kupić wodę bo na miejscu jest dostępna wyłącznie w restauracji, która jest otwierana dość późno i jeszcze ma dość wysokie ceny. W sklepiku z pamiątkami kupiliśmy również notes z czerpanego papieru (125$), w którym tradycyjnie spisujemy relację. Po powrocie do Oaxaki zafundowaliśmy sobie obiad: mała pizza + frytki i mały napój za 69$ oraz 3 tacos za 27$. Popołudnie spędziliśmy na zwiedzaniu kościołów. Rozpoczęliśmy od katedry zlokalizowanej przy Zocalo, następnie odwiedziliśmy Basilica de Nuestra Señora de la Soledad, która jest jedną z najważniejszych świątyń w Oaxace. Przy bazylice tej radzimy skosztować lodów, które należą ponoć do najsmaczniejszych w całym Meksyku. My spróbowaliśmy lodów o smaku mezcalu i kaktusa (25$ za porcję) ale można wybierać wśród dziesiątek nieraz egzotycznych smaków. Najpiękniejszym kościołem w Oaxace jest kościół Santo Domingo. Jest to przepięknie udekorowana świątynia z XVI wieku, która zawiera m.in. drzewo genealogiczne dominikanów w kształcie winorośli znajdujące się pod chórem. Nocnym autobusem udaliśmy się w dalszą długą drogę do San Cristobal de las Casas (bilet 467$/os.).
20 kwietnia – San Cristobal de las Casas, San Juan Chamula
Po nocnej podróży wiodącej głównie przez góry dotarliśmy nad ranem do San Cristobal de las Casas. Z dworca autobusowego wzięliśmy taksówkę (30$) do zamówionego dzień wcześniej hostelu Le Gite del Sol (http://www.legitedelsol.com/ – 461$ za 2 noce). Po śniadaniu (jajecznica, tosty z dżemem, kawa, sok – 60 $) pojechaliśmy do indiańskiej wioski San Juan Chamula. Najłatwiej można dostać się tam colectivo (miejscowy busik) za 12 $/os. w jedną stronę. Wioska słynie głównie z nietypowego kościoła, w którym na podłodze leży mnóstwo igliwia i pali się setki świec. Choć formalnie kościół jest chrześcijański, to ze znanych nam obrzędów odbywają się tam wyłącznie chrzty. Na centralnym miejscu ołtarza jest wizerunek Jana Chrzciciela, natomiast krucyfiks z Jezusem jest umieszczony z boku. W większości jednak mieszkańcy wioski przychodzą tam ze swoimi problemami, a miejscowi szamani odprawiają ceremoniał, który ma je rozwiązać. W tym celu zazwyczaj przynosi się w darze żywą kurę, której po odprawieniu przez szamana obrzędów ukręca się łeb, miejscowy alkohol posh oraz coca colę. Również byliśmy świadkami tych rytuałów, a nawet prowadząca go szamanka zaproponowała wypicie kielicha postu, z czego skrzętnie skorzystaliśmy. Wstęp kosztuje 20 $, a bilety można nabyć w budynku ratusza po prawej stronie rynku patrząc w stronę kościoła. Należy również pamiętać, iż obowiązuje tam kategoryczny zakaz robienia zdjęć, a za jego złamanie grozi wysoka kara, a słyszeliśmy że zdarzały się nawet przypadki pobicia.
Po powrocie do San Cristobal de las Casas zwiedziliśmy jeszcze 2 inne kościoły (tym razem już normalne), położone na dwóch przeciwległych krańcach miasta. Warto się do nich udać głównie z powodu rozpościerających się widoków na całe miasto, ponieważ oba kościoły zlokalizowane są na wzgórzach. W centrum miasta zajrzeliśmy jeszcze do katedry, gdzie byliśmy akurat świadkami meksykańskiego ślubu.
Na obiad tacos (6$ za sztukę), deser – lody 10 $. Kupiliśmy również pocztówki do wysłania do Polski za 6 $/szt.
21 kwietnia– San Cristobal de las Casas
Po śniadaniu udaliśmy się na zakupioną dzień wcześniej wycieczkę do kanionu Sumidero (250 $/os). Busik zabrał nas z hostelu, i dowiózł na miejsce startu trwającego ok. 2,5 godz. rejsu rzeką Grijalva, która płynie dnem wspomnianego kanionu. Podczas rejsu zobaczyliśmy m.in. parę krokodyli, kapliczkę z wizerunkiem MB z Guadelupe, stada ptaków. Wykupiona wycieczka obejmowała również wizytę w miasteczku Chiapa de Corso.
Obiad zjedzony już po powrocie w San Cristobal de las Casas obejmował tym razem burito pastor (35 $), wersja z serem kosztowała 5 $ więcej. Jako że wizyta na wodzie wzmogła nasz głód zjedliśmy jeszcze parę różnych taco (pollo, pastor, con quesillo za 6-10 $ za sztukę). Wieczorem kupiliśmy jeszcze piwo Victoria 1,2 l. za 24 $ oraz w naszym hostelu przejazd w kolejnym dniu do Palenque obejmujący po drodze zwiedzanie wodospadów Agua Azul oraz Mihol-ha (300 $/os.)
22 kwietnia – Agua Azul, Mihol-ha, Palenque
Nasza podróż do Palenque rozpoczęła się o 6 rano. Zamiast śniadania dostaliśmy z naszego hotelu jabłko, banana oraz soczek. Po ok. 3 godzinach dotarliśmy do pierwszego punktu programu, a mianowicie wodospadu Agua Azul. Spędziliśmy tak ok. 1,5 h, my skusiliśmy się podejść w górę wodospadu, gdzie żądano dodatkowej opłaty w wysokości 25 $/os. – my urwaliśmy z tej ceny po 5 $. Zażyliśmy tam kąpieli w turkusowej wodzie, która jednakże za ciepła nie była. Po kąpieli zjedliśmy 10 szt. empañadas (20 $). Następnie udaliśmy się do wodospadu Mihol-ha, który może nie jest tak spektakularny jak Agua Azul ale też ma swój urok. Można tam przejść pod kaskadą spadającej wody oraz wejść za dodatkową opłatą (10 $) do groty znajdującej się z tyłu wodospadu. Ok. 15 dotarliśmy do Palenque, gdzie kierowca na naszą prośbę wysadził nas przy kompleksie El Pachan, w którym zamierzaliśmy nocować. Reszta wycieczki udała się jeszcze na zwiedzanie ruin w Palenque, z czego my świadomie zrezygnowaliśmy, chcąc udać się tam następnego dnia z rana aby spokojnie we własnym tempie poznać to miejsce. Nocleg znaleźliśmy w jednym z domków wchodzących w skład El Jaguar (http://www.elpanchan.com/eljaguar.html) za 230 $ za noc. W kompleksie oprócz miejsc noclegowych znajduje się jeszcze parę knajpek, ale niestety nie ma żadnego miejsca, gdzie można by wymienić pieniądze. Więc w tym celu udaliśmy się do centrum Palenque (ok. 5 km – colectivo 20 $), gdzie przy okazji zjedliśmy obiad (10 tacos+cola za 88 $). Skusiła nas też lokalna piwiarnia, gdzie wypiliśmy duże piwo (1,2 l za 25 $), ale po słowach miejscowego pijaczka, który stwierdził że z nim to żaden problem, ale inne osoby to bandyci w miarę szybko ulotniliśmy się z tego przybytku. Wieczorem w El Pachan skorzystaliśmy z promocji i wypiliśmy parę drinków Tequila Sunrise (2 za 50 $) oraz zjedliśmy pizzę (85 $).
23 kwietnia – Palenque
Z samego rana udaliśmy się do ruin w Palenque (wstęp 57 $). Przed wejściem do kompleksu zjedliśmy jeszcze na śniadanie kurczaka z ryżem (35 $). Do najważniejszych budowli w kompleksie należy El Palacio – zespół kilku połączonych budowli stanowiących kompleks administracyjno-mieszkalny oraz Templo de las Inscripciones – ośmiopoziomowa piramida, kryjąca m.in. grobowiec króla Pakala. Całość jest przepięknie położona w dżungli i robi duże wrażenie. Później spacerkiem udaliśmy się do El Pachan, gdzie w nagrodę za kilkogodzinne zwiedzanie kupiliśmy sobie piwo Corona (1,2 l za 35 $). Na obiad zjedliśmy po pizzy (80 $ za szt.). Wieczorem tradycyjnie udaliśmy się na tradycyjne promocyjne drinki, tym razem Piñacolada (2 za 50 $). W recepcji naszego hostelu wykupiliśmy przejazd następnego dnia do Flores w Gwatemali za 350 $/os.
24 kwietnia – Przejazd do Flores (Gwatemala)
O godzinie 6 przyjechał po nas busik, którym jechaliśmy ok. 3 godziny do granicy meksykańsko – gwatemalskiej w miejscowości Frontera Corozal. Tam niestety musieliśmy zapłacić po 295 $ opłaty wyjazdowej. Gdy opuszcza się terytorium Meksyku drogą lotniczą jest ona w większości przypadków uwzględniona już w cenie biletu lotniczego, natomiast gdy tak jak my przekraczamy granicę lądową opłatę należy uiścić. Następnie udaliśmy się na przystań gdzie już czekała łódka, która miała nas przewieźć na stronę gwatemalską. Jako że przystań znajduje się na terenie parku narodowego należy również uiścić opłatę za wejście na jego teren w wysokości 15 $. Po półgodzinnym rejsie dotarliśmy do Gwatemali, gdzie czekał już na nas zdezelowany autobus, który miał nas dowieźć na miejsce docelowe, czyli do Flores. Po ok. 4 km od rzeki zatrzymaliśmy się na posterunku granicznym gdzie nieoficjalnie celnicy pobierają 5 USD od paszportu za wbicie pieczątki wjazdowej. My wyhandlowaliśmy 5 USD za 2 paszporty. Przed samym Flores do busa wskoczył jakiś pośrednik sprzedający przejazdy do Tikal i do Belize. Jak się okazało ceny miał identyczne jak obowiązujące w agencjach turystycznych we Flores. Można więc bez obaw wszystko kupić u niego, zresztą my tak też zrobiliśmy. Przejazd do Tikal kosztował 80 GTQ/os. a przejazd do Belize City 160 GTQ/os. Bus zawiózł nas do wyszukanego uprzednio hotelu Mirador de Lago. Pokój z łazienką, wiatrakiem, balkonem z widokiem na jezioro Peten Itza kosztował 130 GTQ.
Po odświeżeniu się w pokoju wyruszyliśmy na krótkie rozpoznanie. Wstąpiliśmy do knajpki na piwo (0,33 l Gallo za 12 GTQ), w której akurat transmitowany był mecz Borussi Dortmund z Realem Madryt. Grupka Niemców, która również śledziła ten mecz, w momencie jak się dowiedziała że jesteśmy z Polski, pogratulowała nam takiego zawodnika jak Lewandowski, który strzelił akurat w tym meczu wszystkie 4 bramki dla swojej drużyny.
Na obiad zjedliśmy burrito z kurczakiem za 35 GTQ, później oddaliśmy jeszcze brudne ubrania do prania (30 GTQ). Kupiliśmy pocztówki (3 GTQ) oraz tradycyjne magnesy dla naszych rodziców (50 GTQ).
25 kwietnia – Tikal
Już o godzinie 4:30 miał po nas przyjechać bus, który miał nas zawieźć do Tikal. Troszkę się spóźnił, ale i tak do samego Tikal dotarliśmy praktycznie na same jego otwarcie. Wstęp tutaj kosztował 150 GTQ/os. To miasto Majów zostało założone w III wieku, a jego największy rozkwit przypadał na VII-VIII wiek. Według nas były to chyba najładniejsze ruiny spośród tych, które zwiedziliśmy podczas całego naszego wyjazdu. Spokojne zwiedzanie zajęło nam 5 godzin, a można by spędzić tam chyba jeszcze więcej czasu. Warto pamiętać o wodzie (za 10 GTQ można w zależności od miejsca kupić wodę 0,5 l bądź też 1 l), która na pewno przyda się aby ugasić pragnienie w panującej duchocie i wysokiej temperaturze. Na pamiątkę pobytu zakupiliśmy miniaturkę chyba najbardziej znanej świątyni z całego kompleksu, tj. świątyni Jagura (45 GTQ).
Po powrocie na Flores poszliśmy na obiad, tym razem do Burger Kinga. Zestaw Whooper + Quesadillo doble z frytkami i colą zapłaciliśmy 72,40 GTQ. W nagrodę za wysiłek kupiliśmy sobie jeszcze na deser olbrzymie lody (już nie w Burger Kingu) Banana Split za 19 GTQ.
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na spacer brzegiem jeziora Peten Itza. Gdy siedzieliśmy na pomoście i podziwialiśmy przepiękny zachód słońca podszedł do nas miejscowy chłopak i tak po prostu poczęstował nas piwem, mówiąc, że dla niego to zaszczyt że ktoś odwiedza Gwatemalę. Również inni miejscowi nawiązywali z nami miłe pogawędki wypytując głównie o nasze wrażenia z pobytu w Gwatemalii.
26 kwietnia – Przejazd do Caye Caulker przez Belize City
Busik, który miał nas zawieźć do Belize City podjechał pod nasz hostel już o 5 rano. Cała trasa miała zająć nam 5 godzin. Po około 2,5 h dotarliśmy do granicy gwatemalsko – belizyjskiej. Celnicy gwatemalscy pomimo, że nie obowiązuje formalna opłata wyjazdowa skasowali nas 5 USD za wbicie pieczątek wyjazdowych do dwóch paszportów. Choć kurs oferowany na granicy nie należał do korzystnych (40 GTQ=10 BZ$) pozbyliśmy się reszty quetzali, ponieważ na nic by się nam już nie przydały. Ok. 11 dotarliśmy do Belize City – byłej stolicy tego maleńkiego państwa. Stamtąd na wyspę Caye Caulker, gdzie chcieliśmy się dostać kursują 2 korporacje wodne: Caye Caulker Water Taxi Association oraz San Pedro Express. My skorzystaliśmy z tej drugiej firmy, ale tylko dlatego, że już na granicy dorwał nas jakiś ich przedstawiciel i wręczył kupony, dzięki którym rejs kosztował nas połowę ceny (9BZ$/os.). Jeszcze w Belize City kupiliśmy tradycyjne magnesy na lodówkę dla rodziców
(6 BZ$/szt.). Po dotarciu na wyspę trochę czasu zajęło nam znalezienie jakiegoś lokum mieszczącego się w naszym budżecie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na hotel M & N Hotel (http://www.aguallos.com/mandnhotel/), w którym za pokój bez łazienki (ale była tuż obok) zapłaciliśmy 40 BZ$/dobę. Po zakwaterowaniu poszliśmy na obiad z poznanym jeszcze w Meksyku polskim małżeństwem. Za rybę z ryżem, sałatkami i coca colę zapłaciliśmy 19 BZ$ wraz z podatkiem w wysokości 12,5%, który był automatycznie nam naliczony. Później już do wieczora spokojne spędzanie czasu nad wodą, bo warto zaznaczyć, iż plaży jako takiej w Caye Caulker właściwie nie ma. Jest tylko kawałek miejsca z piaskiem, które na biedę można uznać za plażę. Pobyt na plaży uprzyjemnialiśmy sobie pijąc piwo Belkin (0,3l za 3,5 BZ$). Przed snem kupiliśmy sobie jeszcze do przegryzienia taco z wołowiną (3 szt. za 5 BD$) oraz wodę 0,5 l za 1 BZ$.
27 kwietnia – Caye Caulker
Wstaliśmy na spokojnie bez budzika ok. 8. Na śniadanie zjedliśmy jajecznicę z bekonem (6 BZ$) oraz naleśnik bananowy (3 BZ$). Później poszliśmy na plażę. Po paru godzinach postanowiliśmy zrobić sobie spokojny spacerek po wyspie. Zahaczyliśmy m.in. o cmentarz, gdzie jeden miejscowy po krótkiej pogawędce z nami stwierdził że na pewno jesteśmy z Polski bądź Czech. Na nasze zdziwione miny i pytanie jak to rozpoznał, stwierdził że po akcencie. Akcent ów ponoć zna dobrze bo rzekomo dużo Polaków i Czechów odwiedza Caye Caulker. Ciekawe nieprawdaż? Później z powodu deszczu schowaliśmy się w naszym pokoju. Późnym popołudniem zjedliśmy na obiad u Chińczyka chickenburger z frytkami za 12 BZ$. Po obiedzie skosztowaliśmy kolejnego piwa belizeńskiego, a mianowicie piwo Lighthouse. Objętość jeszcze mniejsza – 275 ml za 3 BZ$. Jako że powoli nudziło się nam na tej wyspie, a ceny też nie były najniższe postanowiliśmy skrócić tutaj nasz pobyt. Kupiliśmy więc bilety na rejs do Belize City, który tym razem kosztował nas aż 20 BZ$/os. Jeśli ktoś udając się na Caye Caulker od razu wie że będzie wracał również łodzią do Belize City to warto kupić od razu bilet powrotny – wychodzi znacznie taniej, biorąc pod uwagę użycie kuponu otrzymanego na granicy, który obniża ceny o połowę. My rozważaliśmy wcześniej płynięcie łodzią z Caye Caulker do meksykańskiego Chetumal, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na powrót do Belize City a stamtąd bezpośrednim nocnym autobusem do Meridy (uwaga: kursuje tylko w niektóre dni tygodnia.
28 kwietnia – Caye Caulkerer
Kolejny leniwy dzień, wstaliśmy dość późno, o 10:30 wykwaterowaliśmy się z pokoju. Praktycznie cały dzień upłynął nam na kąpieli w morzu. Ok. 15 poszliśmy na obiad (znowu chińska knajpa), przebraliśmy się i udaliśmy się na przystań, skąd o 16:30 odpływała nasza łódź do Belize City. Po drodze kupiliśmy sobie na pamiątkę miniaturkę latarni morskiej z Caye Caulker (22 BZ$). Z przystani w tym mieście najlepiej, biorąc pod uwagę jakieś podejrzane typki kręcące się wokół, wziąć taksówkę. Nasz kosztowała ona 8 BZ$. Na dalszą podróż kupiliśmy sobie wodę (1l za 1 BZ$) oraz 2 paczki ciastek (2 BZ$). W samym Belize City można kupić bilet wyłącznie do Chetumal, który kosztuje 79 BZ$, z czego 19 BZ$ płaci się na miejscu, a resztę po przekroczeniu granicy. Osoby, które jadą do samej Meridy choć nie zmieniają autobusu bilet do Meridy nabywają już w Chetumal płacąc już w meksykańskim peso. Autobus do Meridy wyjechał z Belize City wyjechał punktualnie o 19 i początkowo wiózł tylko nas i jednego innego mężczyznę. Ok. 23 dotarliśmy na granicę belizeńsko – meksykańską, gdzie musieliśmy zapłacić (tym razem oficjalną) opłatę wyjazdową w wysokości 37,5 BZ$). W Meksyku na szczęście za wjazd nic od nas nie chciano. Ok. 5 rano dotarliśmy do Meridy.
29 kwietnia– Merida, Uxmal
Przyjechaliśmy o 5 rano na dworzec I klasy w Meridzie. W przewodniku wyczytaliśmy, że dworzec II klasy skąd odjeżdżają autobusy do Uxmal, gdzie też chcieliśmy pojechać jest niedaleko. Okazało się, że najbliższy autobus odjeżdża już o 6, a następny dopiero o 9 (jest tylko 5 autobusów na dzień). W związku z tym postanowiliśmy naprzeciwko dworca zjeść śniadanie tortę (taka duża buła) z kurczakiem (30 $), zostawić tam bagaże (15 $ za 1h za 2 plecaki) i pojechać do Uxmal tym pierwszym autobusem (bilet 47$/os.). Autobus do Uxmal jedzie 1,5h. Wejście do ruin otwierane jest o 8, więc musieliśmy chwilę poczekać, ale dzięki temu że byliśmy tak wcześnie w zasadzie całe ruiny mieliśmy wyłącznie dla siebie. Wstęp wyjątkowo drogi – 182 $. Z ciekawszych budynków można wymienić m.in. Piramidę Czarownika, która jak mówi legenda została wzniesiona przez karła w jedną noc. Jest też tam tzw. Czworobok Zakonnic, czyli 4 budynki, w których ponoć osoby składane w ofiarze swe ostatnie dni spędzały na rozpuście. Całość zwiedzaliśmy ok. 2 godzin. Wszędzie można było zauważyć ogromne iguany, które jednak pomimo swego rozmiaru raczej się nas bały. Na przystanku byliśmy po 10 a jak się okazało autobus do Meridy był dopiero o 12:30. Niestety pomimo prób łapania stopa, musieliśmy czekać na autobus powrotny do Meridy, ponieważ nieliczne przejeżdżające tamtędy pojazdy ani myślały się zatrzymać. Do Meridy dotarliśmy ok. 14, później taxi na zocalo (40 $) i poszukiwanie noclegu. Znaleźliśmy hotel, w którym duży pokój z wiatrakiem kosztował nas 250 $. Po kąpieli i mocnej kawie poszliśmy na pierwszy spacer po Meridzie i obiad. Zjedliśmy gorditas – takie ale kieszonki z ciasta wypełnione różnymi rodzajami mięsa – pycha (6 $ za szt.). Później na rynku wypiliśmy 1,2l piwa Sol za 26 $ – to cena akceptowalna. Podszedł do na wtedy sympatyczny Meksykanin, którego pierwotnym celem było zareklamowanie restauracji, ale w sumie w toku rozmowy przedstawił nam okoliczne atrakcje. Popołudniem zwiedziliśmy jeszcze m.in. katedrę San Ildefonso, w której znajduje się figura Chrystusa z pęcherzami. Figura ta, jak głosi legenda na skutek uderzenia pioruna płonęła całą noc, by – choć drewniana – pokryć się jedynie pęcherzami. Zmęczeni już ok. 21 poszliśmy spać.
30 kwietnia – Merida, przejazd do Valladolid
Z samego rana wykwaterowaliśmy się z pokoju i zostawiając bagaże na przechowanie udaliśmy się do Muzeum Kolei w plenerze. Po drodze wysłaliśmy w końcu kartki do Polski (14$ za znaczek), które miały dojść po ok. 14 dniach i w sumie chyba tak doszły. Na miejscu okazało się, że chyba oficjalnie nie jest ono otwarte, ale strażnik nas wpuścił pobierając opłatę 20 $ od osoby. Pomimo tego, że lokomotywy tam zgromadzone były nadgryzione zębem czasu, to zwiedzanie sprawiło nam dużo frajdy bo mogliśmy sobie bez żadnych ograniczeń poskakać po wszystkich lokomotywach i zajrzeć do każdego (oczywiście otwartego) zakamarka. Po wyjściu z muzeum, w jego pobliżu w przydrożnej budce na śniadanie, którego do tej pory nie jedliśmy kupiliśmy sobie bułki z kurczakiem i fantę (29 $). Troszkę przesadziliśmy z sosami, więc w pierwszym napotkanym sklepie, kupiliśmy puszkowe piwo Estrella (473 ml za 11,5 $). Po drodze zobaczyliśmy fajny sklep z pamiątkami, gdzie kupiliśmy solniczkę i pieprzniczkę w kształcie Meksykanów w sombrerach (39 $/szt.). Po odebraniu bagaży z hostelu poszliśmy w kierunku dworca, zjadając przy okazji obiad oraz kupując tradycyjne magnesy dla rodziców w kształcie sombrera (55 $). O 14 wyjechaliśmy autobusem II klasy do Valladolid (95 $). Po 3,5 h podróży dotarliśmy na miejsce. Szukając hostelu dosłownie z ulicy zgarnął nas człowiek, który chyba nieoficjalnie wynajmował pokoje bo nie miały one żadnej nazwy. Ale za duży pokój, wraz z przedpokojem, w którym była lodówka i telewizor zapłaciliśmy tylko 190 $ za noc. Pokręciliśmy się przy zocalo, zwiedziliśmy katedrę, wypiliśmy na rynku tradycyjne piwko i poszliśmy spać.
1 maja – Valladolid, Chichen Itza
Wstaliśmy wcześnie bo już o 6 rano, aby jak najwcześniej zajechać do Chichen Itza (colectivo za 24 $/os. w jedną stronę). Jest to najsłynniejszy i jak dotąd najbardziej odrestaurowany zabytek kultury Majów. Dotarliśmy tam przed 8 i w kasach byliśmy jedni z pierwszych. Dzięki temu mogliśmy na spokojnie bez tłumu turystów zwiedzić cały kompleks i zrobić zdjęcia bez innych turystów w kadrze. Wstęp do tego cudu świata kosztuje 182 $. Warto tam na pewno przyjechać przed 10 bo o tej porze docierają wycieczki zorganizowane z Cancun i robi się tłoczno. Symbolem całego kompleksu jest piramida El Castillo, zwana inaczej piramidą Kukulcana, na którą niestety nie da się już obecnie wejść. Można też zobaczyć najlepiej zachowane boisko do gry w pelotę z dwoma dużymi obręczami służącymi jako bramki. Ciekawym obiektem jest też „El Caracol” czyli ślimak – wieża, która według badaczy mogła stanowić coś na kształt obserwatorium astronomicznego. Tutaj też chyba jest największy wybór pamiątek i choć mogłoby się wydawać że w tak turystycznym miejscu jest drogo, to używając umiejętności negocjacyjnych można kupić pamiątki w przystępnych cenach. My kupiliśmy m.in.: maskę naścienną za 80 $, dość dużą miniaturę piramidy Kukulcana do naszej kolekcji cudów świata (150 $), dwie drewniane figury Meksykanów dla rodziców (240 $ za obie). Po powrocie do Valladolid zjedliśmy obiad: ryż + gotowane jakieś mięso + zupa z fasoli (40 $) oraz ¼ kurczaka z ryżem, tortillami i sosem (18 $). Po obiedzie odkryliśmy, że w zasadzie w centrum miasta jest niewielki cenot Zaci, w którym można się wykąpać (wstęp 15 $). Przed cenotem kupiliśmy jeszcze lody (10 $), ale nie do końca je zjedliśmy bo były polane jakąś ohydną soloną polewą. Wieczorem kupiliśmy jeszcze bluzkę na ramiączkach dla Beaty (30 $). Dzień zakończyliśmy kolacją – tortami (takie duże buły) z kurczakiem (13 $ za szt.).
2 maja – Valladolid
Z samego rana po śniadaniu zjedzonym tradycyjnie w przydrożnej budce wzięliśmy za radą miejscowych taxi (nie mogliśmy znaleźć nigdzie colectivo), którym pojechaliśmy do dwóch cenotów oddalonych od miasta o ok. 6km (taxi za 60 $). Cenoty Samula oraz X’keken (Dzitnup) należą do jednych z najbardziej malowniczych cenotów na Jukatanie (wstęp do każdego 57 $). My poszliśmy najpierw do Samuli, i to był bardzo dobry wybór bo przez 2 godziny cały przepięknie oświetlony cenot był tylko dla naszej dwójki. Następnie przechodząc tylko przez drogę, zeszliśmy wąskim tunelem do wielkiej, okrągło sklepionej groty, gdzie w snopie światła słonecznego, padającym ze szczeliny w suficie lśniło krystalicznie czyste jeziorko w kolorze turkusu. Cenot Dzitnup był już znacznie głębszy i tylko osoby umiejące dobrze pływać mogły zapuszczać się na jego środek. Ciekawy efekt w obu cenotach dawały też korzenie drzew spadające z góry aż do lustra wody. Wydostać się z powrotem do Valladolid nie było łatwo, ale zagadaliśmy do jednego faceta, który okazał się Amerykaninem, i pomimo lekkich obaw zabrał nas swoim samochodem za darmo z powrotem do miasta. Odpoczęliśmy trochę w pokoju, zjedliśmy połówkę kurczaka z ryżem (35 $) i popiliśmy piwem Sol (puszka 473 ml – 14 $).
Popołudniem odwiedziliśmy jeszcze najbardziej znany z kościołów w Valladolid, pochodzący z XVI w. Iglesia de San Bernardino de Siena. Za namową biletera sprzedającego bilety do przykościelnego muzeum, zwiedziliśmy je, ale szczerze przyznając chyba nie warto wydawać w tym celu 30$/os. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o dworzec autobusowy, gdzie kupiliśmy bilety na kolejny dzień do Tulum (79 $/os.)
3 maja – Tulum
O 8:45 wyjechaliśmy do Tulum, po przyjeździe do tego miasta po wymianie w okolicznym banku ostatnich 150 USD (1 USD = 11,65 $) wzięliśmy taksówkę do tzw. zony hotelera, czyli oddalonej o 6 kilometrów strefy, gdzie na plaży znajdują się wszystkie nadmorskie hotele. Nocleg znaleźliśmy w domkach Zazil-kin (http://www.zazilkintulum.com/). W cenie 450$ za dobę mieliśmy domek z łóżkiem, w którym prąd był wyłącznie w godzinach od 18 do 6 rana. Toalety i prysznice były zlokalizowane w osobnych budynkach, ale za to właściwie mieszkaliśmy na plaży. Zakupy spożywcze warto zrobić w mieście, bo w zona hotelera oprócz kilku przyhotelowych restauracji nie ma niestety żadnego sklepu. Praktycznie cały dzień upłynął nam na plażowaniu. Na obiad zjedliśmy pizzę w restauracji Bella y Vita (155 $ + woda 355 ml za 25 $). Co do wody, to wszędzie półlitrowa butelka kosztowała 20 $, tylko w barze Zazil-kin można było kupić 1 l za 15 $. Wieczór uprzyjemnialiśmy sobie drinkami, kupowanym w ramach promocji „happy hour” w cenie 50 $ za dwa.
4 maja – Tulum
Dzień na luzie więc wstaliśmy dopiero o godzinie 11. Udaliśmy się do ruin w Tulum, przepięknie położonych na klifie na brzegu morza (wstęp 57 $). Poszliśmy tam spacerkiem bo do głównego wejścia od naszego noclegu mieliśmy wyłącznie 1 km. Na stanowisko wchodzi się przez otwór w murze, otaczający niegdyś miasto z 3 stron, czwartą chroniło morze. Ruiny nie należą może do największych, ale niewątpliwą atrakcją jest też plaża dostępna wyłącznie od strony ruin. Można sobie zrobić przerwę w zwiedzaniu i wykąpać się w morzu, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Po powrocie na miejsce naszego noclegu w restauracji na obiad zjedliśmy kurczaka z ryżem (+cola) za 115 $. Później poszliśmy na plażę gdzie byliśmy do 18. Później wróciliśmy do naszego domku, a od 20 ponownie skorzystaliśmy z promocyjnej ceny za drinki w naszym barze. Zagraliśmy również kilka partyjek bilarda, który był dostępny za darmo dla gości hotelu Zazil-kin.
5 maja – Playa del Carmen
Wstaliśmy o 8, a dwie godziny później poszliśmy z plecakami w stronę głównej ulicy skąd złapaliśmy taksówkę do miasta (50 $). Tam zjedliśmy obfite śniadanie (2 duże tortas, 2 gardias, 0,5 l coca coli, kawa z mlekiem) za 127 $. Ceny w mieście znacznie bardziej przystępne niż w zona hotel era. O 11:30 mieliśmy autobus do Playa del Carmen (38 $/os.). Na miejscu zobaczyliśmy z 2 hotele polecane w Lonely Planet, ale ich cena była wysoka a standard słaby. Ostatecznie skorzystaliśmy z oferty naganiacza, który za 2 noce w hotelu La Casita chciał 700 $. Pokój ogromny, blisko plaży, z wentylatorem, telewizorem i łazienką, więc na sam koniec podróży zafundowaliśmy sobie odrobinę luksusu. Poszliśmy na plażę, chcąc po drodze kupić piwo. Okazało się, że w Meksyku w niedzielę alkohol sprzedawany jest w godzinach 9-13. Ale choć już było parę minut po 13 dla Polaka kupno alkoholu pomimo zakazu to nic trudnego. Odpowiednia rozmowa w małym sklepiku skłoniła panią sprzedawczynię do sprzedania nam piwa. Choć oczywiście wszystko odbywało się w sekrecie, włącznie z przekazywaniem piwa na zapleczu wprost do plecaka. Proces ten jeszcze parokrotnie powtarzaliśmy tego dnia. Beacie brakło papierosów, więc kupiła Marlboro – paczka za 42 $, więc cena podobna jak u nas. Po plażowaniu zjedliśmy obiadokolację w postaci torty z salami i serem oraz torty z kurczakiem (odpowiednio 45 i 40 $).
6 maja – Playa del Carmen
Na śniadanie chcieliśmy zjeść coś z przydrożnej budki, w której stołują się Meksykanie. Oczywiście przy głównym deptaku w Playa del Carmen są tylko same drogie restauracje dedykowane dla turystów. Wystarczy jednak odejść z dwie przecznice od niego i przy wejściu na teren parku w Playa del Carmen znaleźliśmy pełno wózków z przepysznym jedzeniem. Na śniadanie zjedliśmy znowu po torcie z cochinitą (marynowana wieprzowina), które najbardziej trafiły nam do gustu. Później zrobiliśmy sobie rekonesans po sklepach aby kupić jeszcze parę pamiątek. Kupiliśmy m.in. małe butelki tequili przystrojone w sombrera z dwoma kieliszkami (68,75 $), świeczkę zapachową (50 $), magnes – żabę (18,75 $) oraz bluzkę dla Beaty za 112,5 $. Udane zakupy uczciliśmy lodami (10 $/szt.). Później poszliśmy jeszcze na plażę, choć dzień był już chłodniejszy i po wyjściu z wody nie było za ciepło. Na obiadokolację zjedliśmy w tych samych budkach co rano (ale co ważne oferowany asortyment zmieniał się w zależności od pory dnia), tym razem tacos pastor. Wieczorem mieliśmy okazję zobaczyć jeszcze przedstawienie odbywające się przed pomnikiem przy plaży, a później wypiliśmy ostatnie nocne piwo na plaży, ponieważ był to nasz ostatni pełny dzień pobytu w Meksyku.
7 maja – Playa del Carmen, Wylot do Polski
Wstaliśmy o 8, poszliśmy na śniadanie tam gdzie zwykle. Poszliśmy ostatni raz na plażę, aby pożegnać się z Morzem Karaibskim. Na koniec mieliśmy do czynienia z niemiłą sytuacją – tuż obok nas motorówka przywiozła nieprzytomnego starszego pana w stroju nurka. Jak już okazało się po powrocie do Polski, był to amerykański turysta, który już po nurkowaniu doznał ataku serca i niestety pomimo szybkiej reanimacji zmarł. Popołudniu wprost z Playa del Carmen udaliśmy się na lotnisko w Cancun (bilet 140 $ – jedna godzina jazdy). Na lotnisku wypiliśmy pożegnalne piwo (dość drogie bo 18 zł w przeliczeniu). O godzinie 20:15 wylecieliśmy z Cancun. Co ważne nikt od nas nie żądał żadnej opłaty wylotowej, ale z drugiej strony nie wbito nam też pieczątki wylotowej z Meksyku. Następnego dnia o 13:35 wylądowaliśmy we Frankfurcie. Stamtąd o 18:20 mieliśmy samolot do Krakowa. O godzinie 20 wylądowaliśmy ponownie po ponad 3 tygodniach na polskiej ziemi. Skąd już odebrała nas rodzina i zawiozła do domu.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u