Meksyk – Beata i Grzegorz Kreiner

Beata i Grzegorz Kreiner

Beata i Grzegorz Kreiner

Meksyk

Aby kupić tanio bilet lotniczy trzeba być trochę elastycznym w swoich planach. Przelot to zawsze największy koszt spośród wydatków podróży i tu można najwięcej zaoszczędzić. Pomysł odwiedzenia Meksyku powstał już dwa lata wcześniej, gdy przeglądając internetowe oferty last-minute niemieckiego biura L-tur (www.ltur.de), natrafiliśmy na czartery z Niemiec do Cancun za 230 euro. Żeby zdążyć na samolot trzeba było wyjechać już następnego dnia. Uznaliśmy, że mamy za mało informacji i sprawę odłożyliśmy na później, w międzyczasie robiąc nieco rozpoznania i wpisując Meksyk do listy naszych alternatywnych planów na przyszłość.

Wiosną tego roku chcieliśmy odwiedzić Japonię. Ale okazało się, że nie dość, że kraj to drogi jak mało który, to jeszcze w interesujących nas terminach ciężko znaleźć sensowną ofertę na przelot. Gdy w kwietniu linie KLM ogłosiły promocję biletów z Warszawy przez Amsterdam do Mexico City za 1800 zł (plus taxy) nie wahaliśmy się długo i wkrótce lecieliśmy boeingiem 747 nad zasnutym chmurami Atlantykiem. W końcu odległość do Tokio też byłaby podobna, tyle, że kierunek inny. Japonia musi więc poczekać. Może kiedyś…

Dzień 1 – 2 Mexico City

Pierwsze spotkanie z największym miastem świata (22 mln mieszkańców !) nie było szczególnie przyjemne. Już przez dłuższy czas, gdy samolot obniżył pułap szykując się do lądowania można było obserwować ponury pustynny krajobraz, bezładnie zabudowany slumsami, spowity w czerwonawym smogu. Po odprawie paszportowej zadzwoniliśmy do zarezerwowanego wcześniej przez internet hostalu (Hostal Moneda), aby kierowca odebrał nas z lotniska. Zgodnie z informacją podaną na stronie internetowej, cena takiego transportu miała wynosić tyle, co opłata za taksówkę. Pan po drugiej stronie słuchawki ucieszył się, że jesteśmy i radośnie poinformował nas, że nie wie, gdzie jest kierowca i kiedy przyjedzie. A w ogóle, to najlepiej będzie jak sobie sami poradzimy.

W Mexico City lepiej nie brać taksówek z ulicy (zielone VW „garbusy”), które bywają podstawiane przez lokalnych rabusiów. Jest to podobno częsty proceder w stolicy. Bezpieczne, ale za to 3x droższe (ok. 15 USD za kurs do centrum) są biało-żółte taksówki z namalowanym samolocikiem i napisem Aeropuerto, gdzie opłatę za kurs uiszcza się z góry w okienku dyspozytora. Metro też nie cieszy się najlepszą opinią z uwagi na niezwykle sprawnych złodziei. Poza tym, bywa tak zatłoczone, że wprowadzono nawet zakaz podróżowania z dużym bagażem. Biorąc pod uwagę powyższe informacje i fakt, że dawno zapadł już zmrok a my z plecakami wyróżnialiśmy się na kilometr w tłumie śniadych i niskich Meksykanów, poszukaliśmy szybko okienka z lotniskowymi taksówkami.

Kierowca zapakował nasze plecaki do bagażnika, poczekaliśmy jeszcze na Hiszpana, który też wykupił bilet i jechał w podobnym kierunku i ruszyliśmy przez miasto. W dosyć chaotycznym ruchu, co chwilę ktoś doskakiwał na skrzyżowaniach do samochodu oferując sprzedaż gazet, napojów, mycie szyb, bądź wykonując tylko krótkie przedstawienie żonglerki. Kierowca nie zwracał na to zbytnio uwagi, ale zablokował drzwi od środka. Pokazując gestem ręki na okolicę opisał ją jako tranquilo, czyli spokojną.

Zatrzymaliśmy się przed jakimś hotelem. Hiszpan wysiadł a my pojechaliśmy dalej w kierunku określonym przez pana kierowcę jako peligroso (niebezpiecznie). Ponieważ z mapy wiedzieliśmy, że nasz hostal był położony w samym centrum stolicy, Beata stwierdziła, że to pewnie tylko nocą jest peligroso. Kierowca jednak wyjaśnił od razu, że to w dzień jest peligroso, natomiast w nocy – MUY peligroso i zaproponował nam podwiezienie do innego hotelu, w reklamowanej wcześniej dzielnicy. Uznaliśmy, że to stary „numer” naganiaczy i odmówiliśmy. Taksówkarz podjechał jeszcze kawałek i zatrzymał się na rogu jakiejś ulicy. Stwierdził, że tu trzeba wysiąść i dalej iść na piechotę. Pokazał nam kierunek, doradził gestami, żeby iść szybko, nie rozglądać się i pospiesznie odjechał.

Była godzina 22. Miasto wyglądało jak wymarłe. Szliśmy ulicą Cinqo de Mayo. Przechodniów było niewielu, wszystko pozamykane, mało tego – wszystkie wystawy pozasłaniane grubymi, stalowymi roletami. Po chwili doszliśmy do Zocalo, centralnego placu miasta. Przy jednej z odchodzących od niego przecznic miał się znajdować nasz hostal. Plac jednak był duży i ciemny, więc trochę straciliśmy orientację. Zauważyliśmy, że w jednej z bram stało dwóch policjantów w kamizelkach kuloodpornych i z bronią automatyczną. Zapytani o drogę uprzejmie wskazali kierunek i po chwili mogliśmy się wyłożyć do spania na łóżkach przykrytych materacami z egzotycznym a wiele obiecującym napisem MEXICO ORTOPEDICO. W końcu była to już godzina piąta rano polskiego czasu…

Cały następny dzień poświęciliśmy na chodzenie po Mexico City. Dzień rozpoczął się miło – okazało się, że śniadanie (w cenie noclegu) jest podawane na tarasie, na dachu hostalu, z pięknym widokiem na katedrę. Delektowaliśmy się więc zarówno naleśnikami z dżemem jak i chłodem poranka budzącej się do życia metropolii.

Podczas eksploracji najbliższej okolicy wokół Zocalo odkryliśmy tajemnicę opustoszałej poprzedniego wieczoru Cinqo de Mayo. Ulica jest ciągiem sklepów jubilerskich. Za dnia przed każdym z nich stał ochroniarz bądź policjant z długą bronią, prezentowaną obowiązkowo przed sobą. Wkrótce przyzwyczailiśmy się do widoku rozmaitych mundurowch, odzianych w kamizelki kuloodporne i uzbrojonych w efektowne M16 czy inne zabawki, którzy wystawali przed urzędami, bankami, centrami handlowymi czy choćby przy bramkach na autostradzie. Widać, takie zamiłowanie do broni, ale może też i potrzeba…

Głównym punktem programu tego dnia było słynne Muzeum Antropologiczne. Z planu miasta wynikało, że łatwo dojść tam na piechotę – wystarczy cały czas trzymać się ulicy Paseo de la Reforma. Odległość na mapie, która po rozłożeniu miała powierzchnię ok. 1 m2 wyglądała na niewielką. Po godzinie marszu i sprawdzeniu skali okazało się, że to ponad 6 km. Muzeum było rzeczywiście imponujące. Polecamy!

Pozostałymi atrakcjami, które zobaczyliśmy w stolicy były m.in.: park Chapultepec, Palacio de Bellas Artes, Casa de Azulejos, Catedra Metropolitana, muralia Diego Riviery, Pałac Prezydencki (dawna siedziba Cortesa), konna straż miejska w olbrzymich sombrero i widok z najwyższego wieżowca w mieście, Torre Latinoamericana. Wyjazd na ostatnie piętro tego niezbyt urodziwego drapacza chmur pozwala lepiej uzmysłowić sobie ogrom miasta i jego problemy. Niestety, nie udało nam się zobaczyć sławnego widowiska Mexico Folclorico, które jest wystawiane w Palacio de Bellas Artes jedynie w środy i niedziele.

Ogólnie, Mexico City nas nie zachwyciło, choć wizyta w tym molochu była ciekawym doświadczeniem. Po zapadnięciu zmroku miasto pustoszeje i rzeczywiście robi się niebezpieczne.

Dzień 3 Guadalupe, Teotihuacan

Do słynnych piramid, położonych niedaleko od stolicy można dojechać lokalnym autobusem. My zdecydowaliśmy się na wyjazd busikiem z hostalu. Cena była wprawdzie trzy razy wyższa, ale nie traciliśmy czasu na dojazd do/z dworca. Wyjazdy takie są organizowane codziennie o ile znajdą się chętni. W cenę jest wliczone drugie śniadanie. Całość była bardzo dobrze przemyślana, połączona z godzinnym postojem na zwiedzenie po drodze sanktuarium w Guadalupe. W samym Teotihuacan też było wystarczająco dużo czasu. Nie wdając się w szczegóły, warto tylko wspomnieć, że miasto, wbrew pierwszemu skojarzeniu, nie było nigdy zamieszkiwane przez Azteków a przez nieznany lud, określany jako Teotihuacanas (od nazwy miasta). Stolicą Azteckiego imperium Montezumy był Tenochtitlan, położony w miejscu dzisiejszego Mexico City i zrównany z ziemią przez Hiszpanów w XVI wieku. Nawiasem mówiąc, Montezuma wśród wielu Meksykanów ma opinię zdrajcy, gdyż poddał kraj najeźdźcom. Za bohatera jest natomiast uważany jego następca, Cuauhtemoc, który ich później na chwilę przegonił. Inna sprawa, że Montezuma uznał Cortesa za boga Quetzalcoatla, który według wierzeń Azteków miał przybyć ze wschodu dokładnie w tym czasie i prawdopodobnie zaniechał walki, uznając opór za bezcelowy.

Słynne piramidy Słońca i Księżyca w Teotihuacan liczą 2000 lat i są drugie, co do wielkości na świecie po egipskich. Na obie piramidy można wchodzić i wrażenia nie umniejsza informacja uzyskana na miejscu, że budowle są częściowo zrekonstruowane – Meksykanie początkowo używali na tym terenie do prac archeologicznych dynamitu…

Dzień 4 Amecameca, Popocatepetl

W dalszą drogę z Mexico City ruszyliśmy już wynajętym samochodem. Co prawda, przez internet z bogatej oferty firmy National zarezerwowaliśmy białego golfa z manualną skrzynią biegów (mniejsze spalanie benzyny) a otrzymaliśmy lekko porysowanego, czarnego nissana tsuru z automatyczną, no ale cóż – trudno. Trzeba było brać, co dawali, bo na miejscu wyboru i tak nie było. Zresztą golfy, jak się okazało, były w firmie rzadkimi endemitami i występowały tylko w internecie. Nasz nissan miał jeszcze w ramach dodatkowego wyposażanie radio, które działało po przyłożeniu palca do anteny na dachu, co było mało wygodnym sposobem słuchania muzyki oraz nie zawsze funkcjonujące położenie DRIVE lewarka skrzyni biegów. Ale trzeba przyznać, że poza tym auto sprawowało się bez zarzutu.

Procedura wypożyczenia samochodu okazała się dosyć skomplikowana, szczególnie, że w Meksyku jest zwyczaj blokowania na karcie kredytowej oprócz uzgodnionej ceny wynajmu dodatkowo równowartości 1000 USD jako kaucji do czasu zwrotu auta. Ponieważ na żadnej z kart nie mieliśmy tak dużej sumy, musieliśmy wynegocjować z firmą możliwość obciążenia dwóch innych kart po połowie a ściągnięcia należności z trzeciej. W międzyczasie Beata zadzwoniła do banku w Polsce z pretensjami, że na koncie ma za mało pieniędzy. Niestety, po powrocie okazało się, że to nie bank się pomylił tylko my zapomnieliśmy o sporej wypłacie z bankomatu zrealizowanej przed wyjazdem. No cóż, szkoda.

Celem tego dnia było właściwie miasteczko Taxco, ale nie przewidzieliśmy, że nawigacja w Meksyku jest nieco trudniejsza niż wynikało to z posiadanej przez nas mapy MEXICO o skali 1:2,5 mln. Ponieważ w stolicy ruch jest duży i trochę bezładny a Meksykanie nie uważają za stosowne umieszczać na skrzyżowaniach drogowskazów, już po 2 godzinach bezcelowego jeżdżenia i stania w korkach zredukowaliśmy nasze plany do minimum, czyli do opuszczenia miasta w JAKIMKOLWIEK kierunku. Po pewnym czasie, udało nam się wreszcie trafić na płatną autostradę do Puebla i zamiast na zachód pojechaliśmy na pd.-wsch., z zamiarem dotarcia do wulkanów Popocatepetl i Iztaccihuatl, które też zresztą mieliśmy na „liście życzeń”.

Po kilkudziesięciu kilometrach zjechaliśmy z autostrady na boczną drogę do miasteczka Amecameca, położonego u stóp wulkanów. Zakurzona szosa wiła się wśród wyschniętych pól, horyzont zasnuwały wypiętrzające się kłębiaste cumulusy. W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że widzimy nie chmury, ale… śnieg na kraterze liczącego 5465 m wulkanu Popocatepetl ! Wrażenie było niesamowite. Zatrzymaliśmy auto na poboczu i przez długi czas wpatrywaliśmy się we wznoszącą się 3.5 tys. metrów ponad nami górę. Przytłaczała swoim ogromem.

Postanowiliśmy spędzić noc w schronisku na przełęczy Paso de Cortes, gdzie można dojechać samochodem. Na następny dzień zaplanowaliśmy niewielki trekking po zboczach bardziej dostępnego, nieco niższego wulkanu Iztaccihuatl. Wyjście na szczyt jest możliwe, ale trzeba przeznaczyć na to cały dzień i posiadać odpowiedni ekwipunek (raki, czekan).

Przełęcz jest położona dosyć wysoko (ok. 3700 m n.p.m.). Po dojechaniu na miejsce okazało się, że schronisko jest czynne tylko w dzień a na noc zamykane na głucho. Było to w zasadzie coś w rodzaju informacji turystycznej ze stałą ekspozycją o charakterze przyrodniczym. Zaczął siąpić deszcz. Żołnierze z pobliskiego posterunku odradzali jazdę szutrową drogą do położonego wyżej schronu noclegowego La Joya na zboczach Izta, w stronę Popocatepetl zaś nie wpuszczali – wulkan jest zamknięty dla turystów. Pora była wczesna, szkoda było przebytej drogi. Postanowiliśmy poczekać do wieczora i poszukać dogodnego miejsca pod namiot. W międzyczasie przestało padać, przyszedł uprzejmy pan w wojskowym mundurze i oświadczył, że droga obeschła i można jechać wyżej. Na wieczór dojechaliśmy więc do parkingu położonego już powyżej 4000 m. Wieczorem wulkany wyłoniły się z chmur i zapłonęły czerwonym blaskiem zachodzącego Słońca. Zapadła bezksiężycowa noc, na niebie pojawiły się tysiące gwiazd w dole pulsowały miliony świateł oddalonego o ok. 80 km Mexico City.

Niestety, zrobiło się też bardzo zimno a my mieliśmy tylko cienkie śpiwory (w końcu zaplanowana trasa prowadziła na tropikalne południe Meksyku). Spaliśmy w samochodzie, co godzinę odpalając silnik i dogrzewając wnętrze. Rano było jeszcze mniej romantycznie – na szybach pojawił się szron, woda w kałużach na drodze zamarzła a silny ból głowy przypominał o braku stosownej aklimatyzacji. Widoki o świcie były piękne, ale szczękając zębami marzyliśmy już tylko o szybkim znalezieniu się na dole. Ostatecznie marzenie się spełniło, chociaż za wczorajsze widoki trzeba było jeszcze zapłacić w naturze zwrotem kolacji.

Dzień 5 Taxco

Po powrocie z wulkanów dotarliśmy do Taxco, gdzie spędziliśmy popołudnie na spacerowaniu po zakamarkach tego uroczego, ładnie położonego miasteczka a także na odwiedzeniu kilkunastu z 300 znajdujących się tu sklepów ze srebrną biżuterią. Przed laty znajdowały się tu pokaźne złoża srebra i miasto do tej pory jest sławne w Meksyku z obróbki tego kruszcu. Biżuterię często sprzedaje się hurtowo na wagę a ceny są atrakcyjne. Taxco było zatem szczególnie atrakcyjnym punktem programu dla żeńskiej części uczestników wyprawy. Beata narzekała trochę, że mało można znaleźć wzorów typowo meksykańskich, ale i tak zdołaliśmy zakupić prezenty dla całej rodziny i z trudem uniknęliśmy uszczuplenia budżetu przeznaczonego na dalsze dni.

Dzień 6 Cuernavaca, Tonanzintla, Amantepec, Cholula

Trzy pierwsze miejscowości znane są m.in. z rozrzuconych po okolicy, kolorowo malowanych w stylu indiańskim klasztorów i kościołów. Cholula to miasto uniwersyteckie (siedziba Uniwersytetu Obu Ameryk) i miejsce, gdzie znajduje się największa na świecie piramida. Bardzo wiele sobie po niej obiecywaliśmy, ale okazało się, że jest to po prostu góra z kościołem na szczycie, tyle, że z wydrążonymi wewnątrz sztolniami i przejściami. Być może, kiedyś była to rzeczywiście piramida, jak informują tablice na terenie usytuowanych u podnóża wykopalisk archeologicznych. Współcześnie nie zrobiła na nas większego wrażenia, poza ładnym widokiem na wulkany z dziedzińca przed kościołem.

W hostelu w Cholula poznaliśmy za to Niemca, który opowiadał nam o swoim pobycie w Gwatemali i Hondurasie. Niemiec mówił bardzo ciekawie, ale chyba nie spodobał się właścicielowi schroniska, bo zrobił duże wrażenie na jego dziewczynie, która też była Niemką.

Dzień 7 – 8 Oaxaca, Monte Alban

Wygodną autostradą dojechaliśmy szybko do Oaxaca. Tu kilka uwag praktycznych. Nauczeni doświadczeniem z poprzednich dni, postanowiliśmy zweryfikować nasz plan budżetowy i przeznaczyć więcej funduszy na opłaty drogowe. Płatne autostrady meksykańskie (cuota) należą niestety do jednych z droższych na świecie. Płaci się ok. 1 USD za każde 10 km ! Za to można podróżować szybko i względnie komfortowo, nie ma też problemu z oznakowaniem. Dodatkową korzyścią jest przysługująca każdemu bezpłatna pomoc drogowa w razie awarii (ubezpieczenie jest po prostu wliczone w cenę przejazdu). W Meksyku panują wprawdzie trochę inne zwyczaje niż na autostradach europejskich, ale jeździ się bez porównania lepiej niż na drogach darmowych (libre). Zauważyliśmy tylko, że na pasie rozdzielającym miejscowi zajmują się czasem wypasem kóz (dobrej jakości trawa), pod wiaduktami znajdują się przystanki autobusowe (miejsca zacienione) a raz, na trasie przejazdu przez góry w okolicy Orizaby, z przeciwnej strony jechał w naszym kierunku „pod prąd”, rowerzysta w szerokim sombrero (widocznie tak miał bliżej). Na drogach darmowych nawierzchnia jest zwykle bardzo dobra, ale zmorą kierowców są wielkie, nie zawsze oznakowane betonowe progi zwalniające (topes). Przeważnie po trzy w każdej, choćby najmniejszej miejscowości. Odradzamy jazdę nocą – naprawdę można urwać zawieszenie! Do tego dochodzą korki w miasteczkach pełnych spalin i hałasu. Dotyczy to szczególnie centralnej części kraju, zwłaszcza Districto Federal i przyległych stanów.

Wyjątkiem od tej reguły jest Jukatan, gdzie wszystkie drogi były puste a teren jest słabo zaludniony. Tu jazda płatną autostradą z Meridy do Cancun nie wydaje się mieć większego sensu. Przypuszczalnie podobna sytuacja jest na pustynnych obszarach na północy kraju, ale tam nie byliśmy.

Oaxaca to bardzo przyjemne miasto. Centrum jest odnowione, częściowo wyłączone z ruchu (rzadkość w Meksyku), co sprzyja miłym spacerom. Główną atrakcją w okolicy są klasztory w Mitla i ruiny cywilizacji Zapoteków na pobliskiej górze Monte Alban. Są to miejsca warte odwiedzenia. W samym mieście duże wrażenie zrobił na nas bogato zdobiony złotem kościół i klasztor Dominikanów. Uważamy, że warto też zobaczyć pokaz składanki pełnych werwy, lokalnych tańców ludowych o nazwie Guelaguetza. Widowisko jest organizowane każdego wieczór w Casa de Cantera. Sama choreografia pozostawiała trochę do życzenia (tancerze to częściowo amatorzy), ale warto było pójść dla muzyki i kolorowych strojów. Niezwykłym przeżyciem musi być prawdziwy festiwal o tej samej nazwie, odbywający się raz do roku latem i trwający cały tydzień. Tradycja ta liczy już bodajże kilkaset lat.

Dzień 9 – 11 San Cristobal de las Casas i wioski indiańskie – San Juan Chamula, Zinacantan

Ponieważ do San Cristobal nie ma autostrady a trasa z Oaxaca to ponad 600 km w większości krętej drogi przez góry, dojazd zajął nam cały dzień. Wynagrodzeniem za blisko 12 godzin spędzonych w samochodzie były piękne widoki. Był to chyba najbardziej malowniczy przejazd z całej podróży.

Dodatkową atrakcją dnia była wizyta w przydrożnym barze dla lokalnych TIR-owców. Bar miał wystrój dosyć prosty – stoły przykryte ceratą, metalowe krzesła, na suficie wentylator, w rogu stał telewizor a na nim oświetlona kolorowymi lampkami statuetka Matki Bożej z Guadalupe. Usiedliśmy, podeszła kelnerka i Beata zapytała po hiszpańsku (zgodnie z przykładami podanymi w rozmówkach), czy można dostać menu i czy „pani mogłaby coś zarekomendować”. Dziewczyna jednak nie zrozumiała o co chodzi. Na szczęście druga wytłumaczyła, że widocznie chcemy po prostu comer, czyli jeść. Menu nie było, bo potrawa była jedna – rosół w kilku wariantach. Zamówiliśmy poleconą przez panią odmianę tej swojskiej zupy i po dłuższym oczekiwaniu przyniesiono nam po wielkim talerzu rosołu z dużymi krewetkami, które wystawiały czułki i patrzyły na nas swoimi czarnymi oczami z dymiącego talerza. Ponieważ obie panie obserwowały nas dyskretnie trzeba było zabrać się do jedzenia tych stworzeń, które zresztą były całkiem niezłe.

Na końcu okazało się, że oczywiście polecono nam najdroższą potrawę z możliwych i za dwie zupy i dwie coca-cole zapłaciliśmy 12 USD. Dziewczyny trochę nas naciągnęły, ale przynajmniej było dużo i smaczne.

San Cristobal, stolica stanu Chiapas, okazało się miasteczkiem równie ładnym jak Oaxaca. Z drobnych przyjemności kulinarnych polecamy kawę z kardamonem w kawiarni La Selva. Chiapas słynie zresztą w Meksyku z plantacji kawy. Podobało nam się też miejsce noclegowe w skromnym hostalu (Posada Dona Rosita) prowadzonym przez miłą starszą panią, ubraną w kolorowe poncho. Bezpretensjonalny urok właścicielki i niewysoka cena pozwalały zapomnieć o umiarkowanej estetyce pokoju (2×2 m z zakratowanym oknem u sufitu wychodzącym na korytarz), przypominającego celę więzienną.

Cały kolejny dzień poświęciliśmy na objazd po wioskach indiańskich położonych w okolicy San Cristobal. Wizyta u Indian pozostaje na długo w pamięci a szczególnie mroczne, wysypane igliwiem i wypełnione kadzidłami wnętrze kościoła, w którym Indianie odprawiają swoje tajemnicze rytuały łącznie z polewaniem ołtarza krwią świeżo ubitego koguta. Warto !

W tym przypadku naprawdę gorąco polecamy wszystkim Niezależnym Globtroterom schować dumę i ambicje do kieszeni i pojechać do wiosek busem z przewodnikiem z San Cristobal. Jest to wszystko zresztą opisane w LP. Nasze doświadczenia z takiej wycieczki są bardzo pozytywne. Skorzystaliśmy z usług rekomendowanych lokalnych przewodników Alexa i Raula i nie zawiedliśmy się. Dzięki nim naprawdę dużo zobaczyliśmy i wiele dowiedzieliśmy się o zwyczajach Indian, mogliśmy wejść do miejsc normalnie niedostępnych dla białych. Wyjazd indywidualny oczywiście jest możliwy, ale w książkach piszą prawdę: zobaczy się niewiele ciekawego i nic nie zrozumie a na dodatek jeszcze można zostać obrzuconym kamieniami, jeśli – nawet nieświadomie – popełni się jakąś gafę. Indianie są w zasadzie nieufni, zresztą tylko nieliczne wsie wpuszczają białych na swój teren.

Dzień 12 Palenque

Chociaż z wyprawy do Indian wróciliśmy wczesnym popołudniem, nie ryzykowaliśmy wieczornej jazdy dalej w stronę Palenque i zostaliśmy na noc w San Cristobal. W górach stanu Chiapas ukrywają się wciąż partyzanci (gorillas) ruchu Zapatystów. Sami partyzanci raczej nie napadają na podróżnych, ale jak dowiedzieliśmy się od naszej gospodyni, sytuację wykorzystują miejscowi przestępcy i przebierając się w kominiarki, wymachują karabinami zatrzymując czasem przejeżdżających w celu „uiszczenia opłaty”. Droga do Palenque przechodzi przez odludne rejony, porośnięte dżunglą. Nocą podobno należy jechać w konwoju wojskowym, w dzień natomiast jest raczej bezpiecznie. Zdecydowanie odradzano nam za to poruszanie się po drodze biegnącej wzdłuż granicy z Gwatemalą na odcinku od Lagunas de Montebello do Bonampaku. Poza lokalnymi zbójami można się tam zapoznać z uzbrojonymi bandami przemytników narkotyków.

Po drodze do Palenque było faktycznie kilka kontroli wojskowych, ale widząc gringos w samochodzie, żołnierze uprzejmie pokazywali, żeby jechać dalej. Od miejscowych dzieci, stojących na poboczu w mijanych wioskach można było natomiast kupić świetne lokalne owoce. Obrazek znany też z polskich szos, tyle, że tu sprzedają banany, papaje czy mango zamiast jagód i grzybów.

Samo Palenque to jedno z tych miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć. Jeśli ktoś musiałby wybrać spośród wszystkich miast Majów tylko jedno, to uważamy, że jest to właściwy wybór. Warto podejść do schowanej w dżungli, nie odsłoniętej części ruin.

Po kilku godzinach spędzonych na eksploracji ruin w tropikalnej wilgoci, postanowiliśmy coś zjeść. Tym razem spróbowaliśmy indyka w polewie czekoladowej (słynne meksykańskie mole poblano) ale nie smakowało nam. Było suche i ciężkie. O dziwo, mimo, że poszliśmy na obiad do restauracji hotelowej, zapłaciliśmy tyle samo, co za zupę krewetkową w barze przy szosie.

Dzięki temu, że Jukatan jest płaski i słabo zaludniony na wieczór tego samego dnia udało nam się jeszcze dojechać do Campeche, ładnego kolonialnego miasta położonego nad Zatoką Meksykańską. Po drodze dopadła nas jeszcze tropikalne ulewa i wycieraczki na chwilę przestały nadążać ze zbieraniem wody z szyby.

Dzień 13 Campeche, Uxmal, Chichen Itza

Niestety, czasu robiło się coraz mniej. Patrząc na mapę Jukatanu, obliczyliśmy, że jeśli chcemy zobaczyć Morze Karaibskie i zdążyć na samolot powrotny z Mexico City, musimy zrezygnować z niektórych planów. Z żalem wykreśliliśmy więc z naszej listy Meridę i pojechaliśmy prosto do Uxmal i Chichen Itza. Oba starożytne miasta Majów są godne uwagi, warto jednak tak zaplanować trasę, aby do Chichen Itza przybyć wcześnie rano. Po pierwsze nie ma wtedy jeszcze upału, po drugie – jest okazja do spokojnego obejścia kompleksu ruin zanim przyjadą stada autobusów wycieczkowych z Cancun (zwykle następuje to ok. 11). My dojechaliśmy do Chichen Itza wieczorem, klucząc nieco po drodze, bo staraliśmy się z Uxmal jechać na skróty. Znane u nas przysłowie „kto drogi prostuje w domu nie nocuje” pochodzi chyba z Meksyku. Mimo to udało nam się zdążyć na wieczorny pokaz „światło i dźwięk”. Widowisko było ciekawe, szkoda tylko, że niemal wszyscy uczestnicy koniecznie chcieli uwiecznić kolorowo podświetlane piramidy na zdjęciach i zapamiętale błyskali fleszami. Rano, na ten sam bilet mogliśmy zobaczyć spokojnie ruiny za dnia. W Chichen Itza na nocleg polecamy hotel Piramide Inn – na trawce koło basenu można za 10 USD rozbić namiot i korzystać do woli ze wszystkich hotelowych atrakcji.

Dzień 14 – 15 Cancun, Isla Mujeres

Cancun to obok Acapulco najbardziej znany kurort plażowy w Meksyku. Trochę mieszane uczucie wywołuje zestawienie nowoczesnych ciągów hotelowych, zajmujących 24 km najładniejszego wybrzeża Morza Karaibskiego ze skromnymi, pokrytymi trzciną chatkami, które mijaliśmy po drodze. Na szczęście prawo meksykańskie zapewnia wolny dostęp do plaży każdemu obywatelowi i można mieć drobną satysfakcję z przejścia w starych trampkach przez hol Sheratona na plażę, z której nikt nie ma prawa wygonić. Inaczej w Cancun dostęp do morza byłby praktycznie niemożliwy.

Dużo lepszym pomysłem niż nocowanie w Cancun jest popłynięcie z plecakiem na położoną kilkanaście kilometrów od brzegu wyspę Isla Mujeres. Niestety przekonaliśmy się o tym dopiero rano, po nocy spędzonej w średniej klasy hotelu za niemałe pieniądze. Na wyspie jest spokojnie, są także ładne i mniej uczęszczane plaże. Można do woli moczyć się w lazurowej wodzie i popijać świeży sok z kokosa. Taka przerwa na „standardowe wakacje”.

Ponieważ ja wolę raczej zimne kraje i nie przepadam za wodą w ramach ustalonego kompromisu do południa siedzieliśmy na plaży a po południu ruszyliśmy na zwiedzanie wyspy z zamiarem dotarcia do rafy koralowej przy Playa Garrafon. Jak się okazało, lepiej było siedzieć cały dzień na plaży. Po godzinie marszu rozgrzanym asfaltem w temperaturze 40C nasz entuzjazm do oglądania rafy (która zresztą podobno nie jest jakaś szczególnie urodziwa) osłabł tak bardzo, że wróciliśmy taksówką do przystani. To logistyczne niepowodzenie zrekompensowaliśmy sobie obiadem z owoców morza w miejscowej tawernie. Wieczorem wróciliśmy do Cancun i szybko uciekliśmy z tej „strefy wysokich cen” na noc do Tulum.

Dzień 16 Tulum, Calakmul

Ruiny w Tulum znane są z malowniczego położenia tuż nad morzem. „Murowany” temat fotograficzny wszystkich folderów. Do ruin można dojechać albo dojść na piechotę wzdłuż morza od jednego z licznych fajnych miejsc noclegowych, jakimi są rozsiane wzdłuż wybrzeża cabanas. Są to bambusowe chatki o zróżnicowanym komforcie i cenach. Śpi się na drewnianej pryczy, sprzed chatki widać morze, dookoła palmy…

Po obejrzeniu ruin Tulum ruszyliśmy szybko w drogę, aby na wieczór dotrzeć do rezerwatu biosfery Calakmul. Jest to fragment dżungli lakandońskiej (Selva Lacandona), gdzie można spotkać bogatą florę i faunę m.in. jaguary. Niestety, z braku czasu nie udało nam się dotrzeć do ruin w samym Calakmul (droga jest zamykana o 1900) i musieliśmy się zadowolić chodzeniem po tropikalnym lesie w pobliżu kempingu (acampamento) położonego na początku drogi dojazdowej. Kemping był zamieszkały tylko przez właściciela i dwójkę Holendrów, którzy obozowali w okolicy już od pięciu tygodni robiąc jakieś badania przyrodnicze. Pod wieczór udaliśmy się na spacer. Właściciel kempingu wytyczył ścieżkę przez dżunglę, ale w ciągu dnia z uwagi na panującą wilgoć i gorąco cała fauna była schowana i nie zobaczyliśmy nic szczególnego. Za to wieczorem hałas rozmaitych owadów, ptaków i innych niezidentyfikowanych zwierząt był tak duży, że trudno było zasnąć. Wokół namiotu latały ogromne robaczki świętojańskie a księżyc spowijał otoczenie tajemniczym, niebieskawym światłem. Rano dostrzegliśmy jeszcze kilka dużych motyli i wielką muchę o rozmiarach dłoni.

Dzień 17 – 19 Veracruz, Mexico City, powrót

Ostatnie dwa dni to już niestety tylko szybki powrót do Mexico City z przystankiem w Veracruz. Do stolicy było do przejechania ponad 1600 km i trzeba było się spieszyć. Zastanawialiśmy się jeszcze, czy uda nam się trafić bezproblemowo na lotnisko i do wypożyczalni. Obawy nie były bezpodstawne: widzieliśmy przelatujące nad nami samoloty a mimo to jeszcze chwilę krążyliśmy po zakorkowanych ulicach zanim zdołaliśmy odnaleźć właściwą drogę. Zegar tymczasem odliczał już godziny do odlotu, więc atmosfera była nieco nerwowa. Na zakończenie musieliśmy chwilę podyskutować z panem z wypożyczalni, który w międzyczasie uznał, że dla niego będzie fajniej jak zapłacimy za samochód o 80 dolarów więcej. Ostatecznie zadowolił się tylko 20-toma, tłumacząc to „różnicą kursów” peso i dolara.

Po zmroku olbrzymi jumbo-jet linii KLM oderwał się od pasa startowego a następnego dnia lądowaliśmy już w przytulnych krakowskich Balicach.

Viva Mexico !

Uwagi praktyczne

Termin podróży: 12 – 29.05.2004

Transport

Na podstawie naszych doświadczeń raczej odradzamy wypożyczanie samochodu w Mexico City. W centralnej części kraju lepiej podróżować autobusem. Połączenia są dobre i jest ich dużo. Dłuższe przejazdy można odbywać nocą i nie wydaje się to tak ryzykowne jak piszą w przewodnikach. Wystarczy tylko korzystać z autobusów I klasy, które są komfortowe i bezpieczne. Ceny biletów są wysokie, ale ceny wypożyczenia samochodu z pełnym ubezpieczeniem i opłaty za autostrady również niemałe. Warto natomiast wypożyczyć samochód na Jukatanie. Ubezpieczenie za auto trzeba wykupić w pełnej wersji. Z tego, co wyczytaliśmy o meksykańskich przepisach drogowych wynika, że kierowca nieubezpieczony w razie wypadku (o który w Meksyku nietrudno) jest aresztowany dopóki policja nie wyjaśni, kto jest winny.

Gdybyśmy mieli powtórzyć naszą trasę, zapewne podróżowalibyśmy autobusem z Mexico City do Meridy lub Cancun, tam wypożyczylibyśmy na tydzień auto i objechali Jukatan i następnie wrócili do stolicy samolotem. Taryfy internetowe na linie Mexicana i AeroCaribe na trasie Merida/Cancun – Mexico City (ok. 130 USD /os. w jedną stronę z wszystkimi opłatami) były bardzo atrakcyjne w porównaniu do biletów autobusowych. Jak obliczyliśmy po powrocie, łączna suma wydatków przy takim wariancie byłaby podobna a uniknęlibyśmy uciążliwej jazdy prawie non-stop przez dwa dni z powrotem do stolicy ze wschodniego wybrzeża Jukatanu.

Koszty

Przelot na trasie Warszawa – Amsterdam – Mexico City – Amsterdam – Warszawa liniami KLM kosztował z wszystkimi opłatami 2210 zł /os. Do tego doszła cena biletu lotniczego na rejs Warszawa – Kraków (specjalna taryfa internetowa – 140 zł /os.). Do Warszawy zawiózł nas przyjaciel swoim samochodem (tu wielkie podziękowania dla Krzysia, bo musieliśmy wyjechać z Krakowa o 1.30 w nocy).

Meksyk nie jest krajem tanim, przynajmniej w porównaniu do większości krajów azjatyckich lub sąsiedniej Gwatemali. Koszty na miejscu podajemy w USD. Oczywiście płaci się w meksykańskich peso. Należy trochę uważać, bo oznaczenie peso w Meksyku to symbol „$”, co jest na początku trochę mylące. Szybko można się przyzwyczaić, ale kolejne nieprzyjemne zaskoczenie może być w Cancun, gdzie ceny niekiedy faktycznie są podawane w dolarach. Podczas naszego pobytu 1 USD = ok. 11 peso. O dziwo, najlepsze kursy były na lotnisku w stolicy. Ceny na miejscu z grubsza zgadzały się z najnowszym wydaniem LP.

Przez 18 dni spędzonych na miejscu w Meksyku wydaliśmy razem łącznie ok. 2000 USD (czyli po ok. 1000 USD /os.).

Głównym kosztem było wynajęcie samochodu – 670 USD za 14 dni bez limitu km z pełnym ubezpieczeniem, auto klasy compact (nissan tsuru), wypożyczane na lotnisku w Mexico City z firmy National. Dodatkowo, 120 USD musieliśmy wydać na opłaty za autostrady. Przejechaliśmy łącznie ok. 4800 km i wydaliśmy 280 USD na benzynę. Litr benzyny kosztował w granicach 0.7 USD. Uwaga – płatność na stacjach benzynowych jest przyjmowana wyłącznie w gotówce. Na transport wydaliśmy zatem łącznie ok. 1070 USD. Jedzenia z Polski nie braliśmy. Zaopatrywaliśmy się w miejscowych sklepach lub supermarketach, kupowaliśmy na targu owoce. Obiad jedliśmy zwykle w jakiejś lokalnej knajpce. Mieliśmy zaplanowaną stawkę żywieniową dla dwóch osób 15 USD /dzień /2 os., ale w praktyce w niektóre dni ją przekraczaliśmy. Na wyżywienie 2 osób wydaliśmy łącznie 340 USD (18 dni na miejscu).

Nasza zakładana przed wyjazdem stawka noclegowa wynosiła 20 USD / noc i zwykle udawało nam się w tym zmieścić. 25 USD płaciliśmy za nocleg w Mexico City. Drogi był hotel w Cancun (60 USD za dwójkę, ale tuż przy plaży i z widokiem na morze) a tanie noclegi w San Cristobal i na kempingach w dżungli koło Calakmul i w Chichen Itza (odpowiednio 10 USD za dwójkę i po 8 USD za namiot). Jedną noc spaliśmy w samochodzie – czyli za darmo. Nasze łączne wydatki noclegowe wyniosły 360 USD.

Za ok. 100 USD zakupiliśmy różnych pamiątek, głównie biżuterii srebrnej w Taxco. Pozostałe 150 USD to różne opłaty wstępu do ruin i muzeów (zwykle ok. 3 – 5 USD /os.) i dwie wycieczki – do Teotihuacan (ok. 15 USD /os.) oraz do wsi indiańskich Chamula i Zinacantan (ok. 12 USD /os.), prom na wyspę Isla Mujeres, taksówka z lotniska, internet, pocztówki.

Koszty pobytu można obniżyć poruszając się tylko autobusami, ale wtedy na podobną trasę trzeba przeznaczyć nieco więcej czasu lub na dłuższych dystansach podróżować nocą. Dodatkowo można zaoszczędzić na noclegach decydując się na niższy standard i spanie raczej w salach zbiorowych. Oceniamy, że na 3-tygodniowy wyjazd do Meksyku i przebycie podobnej trasy powinno wtedy wystarczyć ok. 700 – 800 USD /os. plus przelot z Polski.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u