Mała petla po Ameryce Południowej – Marcin Franke

Marcin Franke

„Nie ma lepszego sposobu na naukę, zrozumienie polityki, kultury, odmiennych cywilizacji, niż podróże. Jedynym celem, na który warto zarabiać pieniądze, jest to, by móc oglądać świat”

Wojciech Giełżyński

Termin: 29.06. – 21.08. 2005r.

Trasa: W sumie, we dwie osoby, pokonaliśmy ok. 13000 kilometrów i odwiedziliśmy sześć południowoamerykańskich państw: Brazylię, Argentynę, Chile, Peru, Boliwię i Paragwaj. Oto szczegóły: Sao Paulo – Wodospady Iguazu – San Pedro de Atacama – Arequipa i Kanion Colca – Cusco i Machu Picchu – Jezioro Titicaca – La Paz – Rurrenabaque – La Paz – Potosi – Uyuni – San Pedro de Atacama – Corrientes – Asuncion – Wodospady Iguazu – Rio de Janeiro – Sao Paulo.

Wizy: Do wszystkich państw, które odwiedziliśmy Polacy nie potrzebują wiz.

Zdrowie: Nie ma żadnych szczepień obowiązkowych, wśród zalecanych

znajdują się: błonnica, tężec, polio, dur brzuszny, WZW A i B, żółta febra, wścieklizna. My mieliśmy żółtaczkę A i B oraz żółtą febrę. Nie mieliśmy leków na malarie, ponieważ nie planowaliśmy pobytu w boliwijskiej dżungli. Zmieniliśmy zdanie, dopiero po wysłuchaniu licznych opowieści od napotkanych podróżników, którzy już tam byli. Nikt z nich nie brał żadnych środków antymalarycznych, my też i wróciliśmy zdrowi. Także, chyba można sobie podarować łykanie tych tableteczek przez dwa miesiące, z powodu kilku dni niezbyt dużego zagrożenia chorobą (zdaniem miejscowych i polskiego księdza, urzędującego tam już dobrych parę lat).

Koszty: Bilet lotniczy, to zdecydowanie najdroższy element imprezy. My zapłaciliśmy 3412 zł (Lufthansa) i to jest raczej drogo. W promocji można polecieć nawet 1000 zł taniej. Koszty na miejscu wyniosły mnie 860 USD. Nie liczę rzeczy pozostawionych w Ameryce na zawsze, ale….nie uprzedzajmy faktów.

Noclegi: Najtaniej pod tym względem wypada Boliwia, Peru i Paragwaj. Od 1,25 USD w Copacabanie, do 2 – 3 USD, w innych miejscach wymienionych państw. Najdroższe noclegi spotkaliśmy w San Pedro de Atacama i Corrientes, ok. 8 USD. W Rio de Janeiro spaliśmy u członka Hospitality Club, organizacji zrzeszającej ludzi, którzy gotowi są przyjąć każdego podróżnego na okres kilku dni do domu za darmo. Gdyby nie to, to pewnie Rio byłoby miejscem gdzie zapłacilibyśmy najwięcej za nocleg. Ceny za noclegi podaję zawsze dla jednej osoby.

Przewodnik: Mieliśmy Pascala „Ameryka Południowa” z 2005r. Oceniam go bardzo dobrze. Nie ma tam obszernych opisów zabytków, ale o tych można przeczytać jeszcze w domu, w folderach turystycznych lub pożyczyć na chwilkę dokładniejszy przewodnik od kogoś kto stoi obok.

Język: Angielski tylko w miejscach turystycznych. Wyjeżdżając nie umieliśmy żadnego słowa po hiszpańsku. Szybko nauczyliśmy się liczyć (przydaje się, żeby nie być oszukiwanym co chwilę). Dwoma najważniejszymi dla nas zwrotami okazały się być: „dos camas”, (co znaczy dwa łóżka. Chodzi o to, iż zawsze jak przychodziliśmy do hotelu, gość prowadził nas do pokoju z jednym łóżkiem. A my jako nie para, potrzebowaliśmy przecież dwóch.) oraz „aqua caliente”, (co znaczy ciepła woda – warto zapytać o to, zanim podejmie się ostateczną decyzję co do zamieszkania w hotelu).

Pogoda: W okresie naszego lata w rejonach, które odwiedziliśmy trwa pora sucha. Nam padało tylko jednego dnia. Jeśli chodzi o temperatury, to trzeba pamiętać, że w Peru, Boliwii, Chile, przez cały czas (z małymi wyjątkami) znajdujemy się na wysokości dwóch, trzech, czterech tysięcy metrów n.p.m. O ile w ciągu dnia, gdy świeci słońce, spokojnie chodzi się w sandałach i T-shircie, to po zachodzie Słońca, temperatura spada momentalnie o kilkanaście stopni. Warto mieć wtedy pod ręką skarpetki, polar i coś na głowę. Na noc przydaje się ciepły śpiwór.

Waluta: Oto jak „miały się” kursy walut poszczególnych państw do dolara amerykańskiego, którego posiadaliśmy:

Argentyna: 1USD = 2,9 peso (ARS)

Boliwia, 1USD = 8 boliwianów (BOB)

Brazylia: 1USD = 2,4 – 2,6 reala (BRL)

Chile: 1USD = 530 – 560 peso (CLP), jest to przelicznik z San Pedro, słyszeliśmy, że w głębi kraju jest korzystniejszy. Paragwaj: 1USD = 6150 guarani (PYG) Peru: 1USD = 3,15 – 3,25 sola (PEN)

29 czerwca Początek

Naszą przygodę zaczynamy 29 czerwca o 19:15 na lotnisku w Pyrzowicach. Po półtorej godzinie lotu lądujemy w Frankfurcie a dalej start do San Paulo.

30 czerwca Sao Paulo

Ok. 6 rano, czasu miejscowego (w Polsce 10) lądujemy w największym mieście Ameryki Południowej, Sao Paulo – 17 mln mieszkańców. Przechodzimy odprawę paszportowa, odbieramy nasze bagaże i zaczynamy szukać kantoru. Znajdujemy filie jakiegoś banku, kurs okropny 1 USD = 2,2 reala. Do tego gościu pobiera 5 USD prowizji od każdej wymiany. Po tej nieudanej transakcji, pytamy w informacji o możliwości dotarcia do centrum. Bezpośredni bus to koszt 25 reali. Wybieramy opcje łączoną, przez co tańszą: autobusem do stacji metra Tetaupe (3 r) i metrem do centrum, a dokładnie na dworzec autobusów dalekobieżnych (2,2 r). Wszystko to zabiera nieco ponad godzinkę. Szybko kupujemy bilet do Foz de Iguacu – 6 kursów dziennie (80 r) i zostawiamy plecaki w przechowalni bagażu (5 r). Zwiedzanie miasta zaczynamy od Katedry (przystanek metra Se). Później idziemy przez centrum miasta w kierunku Teatro Municipal. Dochodzimy do drapacza chmur, Edifficio Italia. Na dachu tego 41 – piętrowego budynku znajduje się taras widokowy. Niestety zaraz po wyjściu z windy atakuje nas pan, który mówi że jak chcemy wejść na taras, musimy kupić coś w restauracji za 50 r. Oczywiście rezygnujemy (choć, jak przeczytacie później, jeszcze tu wrócimy). W drodze powrotnej na dworzec zamieniamy jeszcze kasę, po normalnym kursie 1 USD = 2,6 r. O 18.30 ruszamy w kierunku wodospadów, od godziny jest już ciemno.

1 lipca Foz de Iguacu i brazylijska strona wodospadów

Do miasta dojeżdżamy o 9.30, dworzec „dalekich autobusów” jest trochę na uboczu. Stąd do centrum miasta, można podjechać autobusem za 1,8 r. Trafiamy bezpośrednio na dworzec autobusów miejskich. Teren tego dworca jest ogrodzony, wchodzi się przez bramki i już w tym momencie płaci za bilet. W momencie gdy (tak jak my) przyjeżdża się na dworzec innym autobusem, tej opłaty się już nie płaci. Korzystając z tego, jedziemy od razu nad wodospady (około 20 minut). Wstęp do parku to wydatek 20 r, przechowalnia bagażu 4 r. Wodospady są olbrzymie. Mają długość prawie 3 km i w sumie składają się z 275 kaskad. Gdy stan wód jest wysoki, w ciągu sekundy, zwala się tutaj 7000 metrów sześciennych wody. W języku zamieszkujących tu od wieków Indian, Iguazu znaczy: Wielka woda. Spędzamy w parku 4 godziny i zachwyceni wracamy do centrum (choć najlepsze miało nas spotkać dopiero jutro). Decydujemy się na podróż do Argentyny – przystanek obok dworca (3 r). Jedziemy około godziny – w połowie drogi kontrola graniczna. Nie dostajemy pieczątki wyjazdowej z Brazylii, natomiast argentyńscy celnicy nie są pewni czy możemy wjechać bez wizy. Wysiadamy na dworcu w Puerto Iguazu. Miasteczko prezentuje się o „niebo lepiej”, niż jego brazylijski sąsiad. Polecam właśnie tutaj zatrzymać się przy zwiedzaniu wodospadów. Lokujemy się w hoteliku „Peter Pan”, (Av Cordoba, tuż za Hospedaje Lola – idąc od strony dworca). 15 peso za pokój wieloosobowy, do tego kuchnia na świeżym powietrzu, hamaki i skrytki na bagaż.

2 lipca Puerto Iguazu i argentyńska strona wodospadów

Tego dnia wybieramy się na argentyńską stronę wodospadów. Wpierw w kantorze, wymieniamy kasę 1 USD = 2,9 peso. Autobusy nad wodospady odjeżdżają co 30 minut (2,8 p). Jedziemy ok. 30 minut. Wstęp 30 p. Można taniej, ale kombinując: otóż, mając bilet z dnia poprzedniego wchodzi się za połowę ceny. Można więc, spytać np. współlokatorów z hotelu, czy przypadkiem nie byli dzień wcześniej, odkupić od nich tanio bilet i „suma sumarum”, wyjdzie taniej. Od razu po wejściu do parku wchodzimy do wagonika i jedziemy w najodleglejszą cześć wodospadów – Gardziel Diabła. Widok porażający. Tego się nie da opisać. Stoimy na platformie widokowej tuż nad najpotężniejszą częścią całych wodospadów. Huk niesamowity. Część wody odbija się od skał i gęsto skrapia nasze ciała, tak iż po kilku chwilach jesteśmy cali mokrzy. Ale frajda! Po obejrzeniu wodospadów z dwóch stron, stwierdzam, że strona argentyńska jest znacznie ciekawsza niż brazylijska. Właściwie to brazylijską można sobie odpuścić.

3 – 7 lipca Autostopowo – autokarowa podróż przez północna Argentynę do Chile

Dzień pierwszy

Po śniadaniu wsiadamy w busa jadącego w stronę wodospadów. Nie dojeżdżamy jednak do końca. Wysiadamy po drodze i stajemy przy trasie prowadzącej na południe. Pierwszy nasz cel to Posadas, oddalone o 294 km. Po około 1 godzinie zatrzymuje się w końcu jakiś samochód. Kierowca jedzie w odwiedziny do rodziny, jakieś 40 km. Na kolejnego stopa przychodzi nam czekać 4 godziny. Zatrzymuje się para młodych Argentyńczyków. W czasie jazdy częstują nas winem własnej produkcji i po 10 km znów wysiadamy. Tym razem stajemy obok stacji benzynowej i tutaj też spędzamy noc w namiocie.

Dzień drugi

Machamy, machamy i nic. W końcu po 2 godzinach zatrzymuje się mężczyzna, który zawozi nas 20 kilometrów. Okazuje się, że Louis jest listonoszem i zbiera przesyłki z punktów pocztowych z przydrożnych miasteczek. Stwierdza, że najszybciej będzie gdy pojeździmy z nim po punktach odbioru poczty. W ten sposób zwiedzamy dokładnie każde miasteczko po drodze i kończymy w Posadas ok. 19.00. W tym momencie po przejechaniu 300 km w ciągu dwóch dni porzucamy plan o pokonaniu Argentyny stopem i decydujemy się na komunikację publiczną. Odnajdujemy dworzec autobusowy i kupujemy bilet do Salty na 2.30 w nocy (100 peso). Patrzymy na zegarki, mamy jeszcze siedem godzin. Idziemy do poczekalni, nastawiamy sobie budziki na drugą, rozkładamy karimaty i zasypiamy.

Dzień trzeci

Pi – pi, pi – pi, pi – pi, ze snu wyrywa nas alarm budzika. Punktualnie o 2.30 odjeżdżamy z Posadas i znów zasypiamy. W ciągu dnia widoki za oknem, raczej nudnawe. O 21.00 docieramy do Tacuman i czekamy 40 minut na połączenie do Salty. W tym czasie robimy sobie kolacje i kupujemy gaz, butla 250 g – 16 peso. Do Salty docieramy chwilę po północy. Zaraz po wyjściu z autobusu atakują nas hotelowi naganiacze; chcą 12 peso od łebka. Negocjujemy z pół godziny, ale nie chcą obniżyć ceny. Mówią: I tak musicie z nami iść bo już noc i gdzie będziecie spać??? Postanawiamy utrzeć nosa tym pewniakom i decydujemy się zostać na dworcu. Goście z początku nie wierzą, że to zrobimy. Miny im rzedną, kiedy podchodzimy pod jedną ze ścian, rozkładamy nasze bety i zasypiamy.

Dzień czwarty

Rano dowiadujemy się, że autobus do Chile odjeżdża dopiero jutro, musimy więc pozostać jeden dzień w Salcie. Za bilet płacimy 66 peso, w tym obiad w połowie trasy. Decydujemy się na hotelik z pobliżu rynku, cena z 12 spada do 10 peso (internet za darmo). Najpierw drzemka, później wychodzimy na miasto. Położone jest ono w kotlinie – kolejką można wjechać na jeden z okolicznych szczytów. Robimy zakupy i wracamy do hotelu.

Dzień piąty, docieramy do Chile

Autobus do Chile rusza o 7.00. Przez pierwszą godzinę jedziemy jeszcze „po płaskim”. Później zaczynamy wspinaczkę po serpentynach, coraz wyżej i wyżej. Widoki z każdym zakrętem stają się coraz piękniejsze. Miejscami widoczne są penitenty – specyficzne formy lodowe, występujące tylko w górach strefy międzyzwrotnikowej. Mniej więcej w połowie podróży, konsumujemy obiad. Pokonujemy dwie przełęcze po 4800 m n.p.m., argentyńską odprawę graniczną i zaczynamy zjeżdżać w dół. Ok. 18.00 docieramy do chilijskiego posterunku granicznego. Po lewej stronie widać jakieś miasteczko, kierowca mówi, że to San Pedro de Atacama. Wszyscy w szoku!!! To ma być te słynne San Pedro de Atacama??!!??!!!?!!?!?! Póki co widzimy parterowe domki ulepione z gliny. Nie przypomina to centrum turystycznego, jakim ma być to miasto. Aby oficjalnie znaleźć się w Chile musimy pokonać jeszcze kontrolę celną. I nie jest to tylko formalność jak się może wydawać. Po dokładnym przeszukaniu tracę ogórki i pomidory – nie można takich rzeczy wwozić do Chile. Z posterunku granicznego do centrum idziemy 5 minut. Noclegi w hotelach zaczynają się od 4000 peso. Rozbijamy namiot przy Hotelu Purikama za 2000 p. W nocy strasznie zimno. San Pedro leży na wysokości 3000 m n.p.m.

8 lipca San Pedro de Atacama

Do południa robimy pranie, chodzimy po miasteczku, odwiedzamy tutejszy kościół, wymieniamy kasę: 1 USD = 560 p. Planujemy nasz dwudniowy pobyt w San Pedro. Dziś pojedziemy do Wąwozu Diabła i twierdzy Pukara de Quitor, a jutro do Valle de la Luna (Doliny Księżycowej). Wypożyczamy rowery (pół dnia/2500 p; cały dzień/4000 p). W wypożyczalni dostajemy również schemat szlaków po najbliższej okolicy. Parę minut po 13 opuszczamy miasteczko i po 15 minutach (lub 3 km, jak kto woli) spokojnej jazdy jesteśmy przy twierdzy. Póki co mijamy ją i jedziemy dalej. Nasza droga kilkukrotnie przecina rzekę. Dzięki temu, że płynie tutaj woda, dolina jest jednym z nielicznych miejsc w okolicy, gdzie można spotkać jakąś roślinność. W końcu w skałach po prawej stronie zauważamy „wejście” do wąwozu (7 km od San Pedro). Jedziemy teraz krętą dróżką, cały czas pod górę. Ściany momentami zwężają się na szerokość jednego, przy wysokości 20 – 30 metrów. Wrażenia niesamowite, musicie tu przyjechać. Po godzinie decydujemy się zawrócić. W drodze powrotnej kupujemy wejściówki do warowni Pukara de Quitor (800 p/studenci; 1500 p/dorośli). Najpierw oglądamy ruiny twierdzy z XII w. Później wdrapujemy się na sąsiednie wzgórze, akurat zachodzi Słońce. Widok po prostu super. Pod nami z jednej strony zielona dolina, którą przed chwilą jechaliśmy, z drugiej miasteczko San Pedro, bezkres pustyni i górujący na horyzoncie wulkan Licancabur 5930 m n.p.m.. Wracamy już po ciemku.

9 lipca Drugi dzień w San Pedro

Tego dnia również wypożyczamy rowery. Jako pierwszy cel obieramy sobie Dolinę Śmierci. Dojazd z miasteczka zajmuje ok. 15 minut (drogą w kierunku na Calamę). Wjeżdżamy w wąwóz, lecz już nie tak wąski jak wczorajszy. Po 20 minutach, dolina poszerza się i wyjeżdżamy prosto na przeogromną wydmę, po której ludzie zjeżdżają na deskach snowbordowych (do wypożyczenia w San Pedro). Wracamy na asfaltówke, jedziemy 500 metrów w stronę San Pedro i skręcamy w prawo za znakami na Valle de la Luna. Po kilku minutach pedałowania kończy się asfalt i wjeżdżamy na bardzo wyboistą szutrówke. Po kolejnych kilkunastu minutach docieramy do bramek (z San Pedro jedzie się tutaj ok. 50 minut, 12 km). Cena wjazdu do doliny to 1000 p – dzieci/studenci, 1500 p. – dorośli. Później jedziemy jeszcze z 10 minut i docieramy do głównej atrakcji doliny: olbrzymiej wydmy, prowadzącej na skalistą górę. Spinamy rowery łańcuchem i zaczynamy wspinaczkę do góry. Widok ze szczytu rzeczywiście księżycowy. Naokoło gołe, czerwonawe skały, o przedziwnych kształtach wyrzeźbionych przez siły przyrody. W pewnym momencie widzimy jak na parking w dole, zajeżdża coraz to więcej i więcej samochodów, busików i autobusów. Wysiada z nich mnóstwo ludzi i oczywiście wszyscy podążają w naszym kierunku. Zachód Słońca obserwujemy w (tak na moje oko) dwusetnym tłumie gapiów. Chwilkę po tym widowisku zapada całkowita ciemność. Niemalże po omacku wracamy do San Pedro, obserwując ponad głowami chyba z milion gwiazd. Odwiedzamy jeszcze kafejkę internetową (1000 p/godz).

10 lipca Autostop – drugie podejście

Postawiamy jeszcze raz spróbować autostopu w Ameryce i po 13.00 stajemy na wylotówce z San Pedro. Po niecałej godzinie zatrzymuje się jeep z trzema młodymi Chilijczykami. Jadą w naszym kierunku, ale wcześniej chcą zahaczyć jeszcze o stanowisko archeologiczne TULOR. Wsiadamy. Przy kasie biletowej okazuje się, że nasi znajomi są pracownikami naukowymi jednego z chilijskich uniwersytetów. Za wstęp płaci więc za nas ich uczelnia. Samo stanowisko to pozostałości wioski pochodzącej z VIII w. p.n.e. do V w. n.e. Parę odkopanych murków domostw, wystających 0,5 metra nad ziemię. Polecam tylko dla prawdziwych entuzjastów archeologii. Ruszamy dalej i po dwóch godzinach jesteśmy już w Calamie (pierwszym mieście od San Pedro). Tutaj jemy z chłopakami pizzę (znowu na koszt Ministerstwa Edukacji Chile). Po kolejnych dwóch godzinach wysiadamy na Panamerikance. Panuje już ciemność, na szczęście obok jest stacja benzynowa. Po 4 godzinach zabierają nas kolejni trzej Chilijczycy. Wysiadamy o drugiej w nocy w centrum Pozo Almonte. Rozbijamy namiot na jakimś placyku i zasypiamy.

11 lipca Wjeżdżamy do Peru

Łapiemy stopa przez trzy godziny. W końcu zatrzymuje się małżeństwo w średnim wieku. Na pytanie o Aricę, kiwają twierdząco głową. Po krótkiej wymianie zdań, dowiadujemy się, że nasi dobroczyńcy jadą aż do Tacny. A to jest już w Peru. Hurraaaaa!!!. Po drodze oglądamy raczej nudnawe pustynne krajobrazy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilkę w Arice (sprawdzam na cenę połączenia autobusowe do Santiago – 26 000 p). Przekraczając granicę wypisujemy szereg różnych druczków i dostajemy pieczątkę pozwalającą na wjazd do Peru. Jeszcze pół godziny jazdy i rozstajemy się z naszym małżeństwem w Tacnie. Przestawiamy zegarki z 17.00 na 15.00. Na dworcu wymieniamy kasę; 1000 chilijskich peso = 6 peruwiańskich soli; a 1 USD = 3,24 sola. Bilet do Arequipy to wydatek 13 soli. Przed wyjazdem (przed wyjściem z budynku dworca na plac, gdzie stoją autobusy), trzeba jeszcze wykupić bilecik wyjazdowy za 1 sola. O 21.00 ruszamy w głąb Peru…

12 lipca Arequipa

Do drugiego miasta Peru dojeżdżamy ok. 6 rano – jest już widno. Z dworca widać szereg hotelików, jeden z nich nosi nazwę Violetta. Cena zachęcająca – 6 peso od łebka, także zostajemy. Po krótkiej drzemce wychodzimy na miasto. W drodze do centrum widzimy reklamy usług telefonicznych Europa – 0,80 peso za minutę rozmowy. Z niedowierzaniem wchodzimy do środka – okazuje się, że to prawda. Tutejszy Plaza de Armas to chyba najpiękniejszy „plac” jaki widzieliśmy w Ameryce. Największą uwagę przykuwa katedra, znad której wyłaniają się ośnieżone szczyty wulkanów. Oprócz tego arkady w budynkach dookoła placu, a na nim samym dużo zieleni. Wymarzone miejsce żeby usiąść, pokontemplować i coś zjeść. Następnie idziemy do Klasztoru Św. Katarzyny – 25 soli. Klasztor ten został wzniesiony w końcu XV w, a udostępniony dla zwiedzających w 1970r. Ogląda się pomieszczenia, w których przez ponad 400 lat, mieszkały, modliły się siostry zakonne. Ściany klasztoru pomalowane są na soczyste czerwone, niebieskie kolory. Wszystko to wygląda bardzo pięknie. Polecam! Kolejne swe kroki kierujemy do Museo Santuarios Andinos. Uwaga: mieści się ono w innym miejscu, niż podaje przewodnik. Teraz znajduje się na ulicy La Merced, odchodzącej od Plaza de Armas, w odległości ok. 200 metrów od placu, w budynku po lewej stronie ulicy. Poświęcone jest ono ofiarom z dzieci składanych przez Inków na szczytach gór dla przebłagania bóstw tam mieszkających. Zwiedzanie podzielone jest na dwie części. Pierwsza to projekcja filmu z serii National Geographic traktująca o odnalezieniu jednego z dzieci. Druga cześć obejmuje oglądanie przedmiotów znalezionych wokół ofiar. Najciekawszym punktem jest ciało młodej dziewczyny Juanity, która zamarzła ponad 500 lat temu na szczycie góry Ampato – 6288 m n.p.m. Wracamy na Plaza de Armas. Jemy kolacje w jednej z otaczających knajpek i po zmroku fotografujemy pięknie oświetloną katedrę. W okolice dworca wracamy busikiem (0,6 peso). Kupujemy bilet do Cabanaconde, na 6.45 (15 soli).

13 lipca Kanion Colca

Rano ruszamy do najgłębszego kanionu świata – kanionu Colca (choć, właściwie to nie wiadomo czy jest najgłębszy, bo różne źródła podają różne kaniony jako najgłębsze). Pierwsza część podróży (do Chivay) raczej nudna. Góry bez żadnej roślinności, tylko piach i skały. Od Chivay, robi się znacznie ciekawiej. Jedziemy wzdłuż kanionu, z góry widoczne są pola tarasowe, jest dużo zieleniej. Ok. 13.00 docieramy do celu. Lokujemy się w hotelu przy Plaza de Armas – 8 soli. Na ostatnim piętrze znajduje się restauracja, z oknami na całą ścianę. Jemy obiadek i obserwujemy miasteczko z otaczającymi je górami. Później idziemy nad kanion. Tutaj naprawdę czuć potęgę natury. Kilkaset metrów pod nami wije się Rio Colca, widoczna jako srebrzysta wstęga na skutek odbijających się od niej promieni słonecznych. Cisza niesamowita, słyszymy bicia własnych serc. Idziemy parenaście minut wzdłuż kanionu. Widzimy ścieżki schodzące na dno, wiszące mostki ponad rzeką i wioseczki na przeciwległych stokach gór. Gdyby ktoś myślał o parodniowym trekingu, na pewno nie musi brać przewodnika (jak przekonują agencje w Arequipie). Wszystkie trasy widać jak na dłoni. Po paru godzinach wracamy do miasteczka. Odwiedzamy jeszcze kawiarenkę internetową (1h – 4 sole), oraz kupujemy bilet na jutro do Arequipy (15 soli). Umawiamy się tak, iż pojedziemy busem startującym o 7.00, dojedziemy nim do Cruz del Condor (miejsca skąd obserwuje się kondory), tam możemy wysiąść poobserwować ptaki i wsiąść w busa odjeżdżającego z Cabanaconde o 9.00.

14 lipca Kanion Colca – Cruz del Condor

Ruszamy piętnaście minut przed czasem. Nie wiem czy tylko nasz kurs tak miał, czy to taki zwyczaj, ale może warto być wcześniej. Autobus pełny. Chyba wszystkie kobiety z miasteczka jadą do tego samego punktu co my, w celu sprzedaży pamiątek. Po 40 minutach dojeżdżamy do celu. Znajdują się tutaj dwie platformy widokowe, z których będzie nam dane oglądać kondory. Niestety za tą przyjemność trzeba zapłacić 20 soli. Nam udaje się uniknąć tego haraczu.

Ok. 8.30 dostrzegamy kondory po raz pierwszy. Zrazu jako ledwie dostrzegalne punkciki przy dnie kanionu. Z każdą minutą są jednak coraz wyżej. Po godzinie krążą już na wysokości wzroku. Migawki strzelają całymi seriami. Ludzi całe mnóstwo. Wszyscy podnieceni na maksa. Przed 10.00 nadjeżdża autobus. Z lekką trudnością wchodzimy do środka. Ludzi fuul. W Chivay, mamy półgodzinną przerwę. Po 16.00 jesteśmy w Arequipie. Kupujemy bilet na busa do Cusco (25 soli). Idziemy jeszcze zjeść coś w okolicy dworca, odwiedzamy neta (1h = 1 sol) i o 20.00 ruszamy w stronę historycznej stolicy Peru.

15 lipiec Pierwszy dzień z trzech spędzonych w Cusco

Po 6 docieramy do Cusco. Naganiacze już czekają. Wybieramy najtańszą ofertę 10 soli za noc. Pod hotel jedziemy taksówką za 3 sole. Z okna pokoju mamy widok na katedrę w Cusco i napis na jednej z gór: „Viva el Peru”. Póki co wyjmujemy szybko śpiwory, dodatkowo nakrywamy się kocem i odsypiamy spędzoną w autobusie noc. Budzimy się po 10. Idziemy na dworzec kolejowy Huanchac z zamiarem kupna biletu do Aguas Calientes, czyli pod Machu Picchu. Na dworcu mnóstwo ludzi. Dostajemy bilet do kasy nr B12, aktualnie na monitorze jest A70. Jeszcze nie wiemy, że oznacza to 2 godziny czekania. Gdy nadchodzi nasza kolej do kasy, okazuje się, że najbliższy wolny termin na pociąg z Ollantaytambo to dopiero poniedziałek, czyli za 3 dni (dlatego też radzę, aby udać się dworzec od razu po przyjeździe do Cusco, aby potem nie czekać zbyt długo na połączenie do Aguas Calientes). Płacimy w kasie 40 USD, za połączenie Ollantaytambo – Aqua Calientes – Ollantaytambo. Najtańsza opcja Cusco – Aguas Calientes – Cusco, kosztuje 66 USD. Po zaopatrzeniu się w bilety idziemy do biura informacji turystycznej kupić karnet upoważniający do wstępu do kilku muzeów i ruin wokół Cusco (35/70 soli – studenci/dorośli). Jeszcze tego samego dnia odwiedzamy dwa z nich i przeglądamy zasoby tutejszych sklepów z pamiątkami.

16 lipca Cusco – dzień drugi

Z rana uderzamy do reszty muzeów z karnetu. Później odwiedzamy katedrę (nie ma już wstępu na karnet – jak podaje przewodnik, bilet kosztuje 4 sole). Katedrę zwiedza się wraz z dwoma przyległymi kościołami. Po katedrze oprowadzają przewodnicy – wolontariusze. W czasie zwiedzania warto zwrócić uwagę na trzy ciekawostki:

– figura Św. Antoniego. Modlimy się do niego jeśli chcemy odnaleźć zgubioną przez nas rzecz. Nasz przewodnik mówi, że tutejsze kobiety, gdy szukają narzeczonych zostawiają pod figurą kartki nie tylko z ich imionami, ale także z adresami i numerami telefonów,

– w jednej z naw bocznych znajdują się malowidła wszystkich biskupów Cusco. Również aktualny (żyjący) biskup ma swój wizerunek, wyróżniający się tym, iż jako jedyny się uśmiecha,

– na obrazie przedstawiającym Ostatnią Wieczerzę, Judasz ma twarz Francisco Pizarra.

Wieczorem, w czasie poszukiwania jakiejś taniej knajpki, natrafiamy na sklep z płytkami CD. Cena – 3 sole, niezależnie czy to film, czy muzyka. Facet ma wszystkie nowości, dość powiedzieć, że na niektórych płytkach pisze The Best of 2007.

17 lipca Inkaskie ruiny w okolicy Cusco

Tego dnia mamy zamiar odwiedzić kilka inkaskich ruin, leżących w pobliżu Cusco.

Idziemy na dworzec busów odjeżdżających w stronę Pisac (to nie jest główny dworzec, lecz ten oznaczony nr 105 w przewodniku). Bilet do tego miasta, jak i w okolice Tambo Machay, kosztuje tyle samo – 2 sole. Jedziemy ok. 30 minut, cały czas pod górę. Zaraz po wyjściu, spotykamy pewnego Niemca i już razem podchodzimy pod ruiny. Tambo Machay stanowiło za czasów Inków rytualną łaźnię. Ponoć kto się napije trzy razy wody spływającej po skałach, zostanie wiecznie młody. Oczywiście czynimy to i idziemy 400 metrów do kolejnego obiektu Puca Pucara. Był to fort, który zamieszkiwali żołnierze strzegący wody z Tambo Machay. 3 km dalej w kierunku Cusco leży Quenko – Zygzak. Skała z paroma labiryntami, gdzie być może składano ofiary bogom. Ostatni zabytek to górujące nad Cusco ruiny olbrzymiej twierdzy Sacsayhuaman. W pobliżu twierdzy znajduje się także kilkumetrowy posąg Chrystusa z rozpostartymi ramionami, coś jak w Rio de Janeiro. O 14.30 jesteśmy z powrotem w Cusco. Idziemy jeszcze zobaczyć resztki inkaskiej świątyni Coricancha – 4 sole. W środku znajdują się m.in. oryginalne mury, z których zbudowana była świątynia. Gorąco polecam. Wieczorem robimy ostatni obchód po Cusco. Pstrykamy sobie parę zdjęć na tle oświetlonej katedry.

18 lipca Święta Dolina Inków

Był to dzień, na który mieliśmy wykupione bilety do Aguas Calientes. Najpierw jednak chcemy odwiedzić kolejne twierdze inkaskie położone w tzw. Świętej Dolinie Inków. Pierwsza z nich położona jest w pobliżu miasteczka Pisac – 50 minut jazdy busem z Cusco (2 sole). Ruiny położone są na szczycie góry, jakieś 500 m ponad miasteczkiem. Nie mamy czasu ani ochoty wdrapywać się z plecakami, więc bierzemy taksówkę na spółkę z pewną Irlandką, (25 soli za całą taksę w dwie strony, niezależnie od liczy osób). Pozostałości twierdzy robią duże wrażenie (wejście na karnet turystyczny). Olbrzymie tarasy, na których Inkowie uprawiali warzywa, ruiny domostw i świątyń. Wciąż działa system kanałów nawadniających, co chwile przechodzimy przez jakiś mostek pod którym płynie woda. W kulminacyjnym momencie podchodzimy do ściany skalnej, gdzie obok nas znajdują się wieże twierdzy, a pod nami kilkaset metrów niżej dachy domostw Pisac i wijąca się Rio Urubamba na dnie doliny. Naprawdę warto to zobaczyć. Po 1,5 godzinie zwiedzania opuszczamy wzgórze. Za dwa sole docieramy do Urubamby, za kolejnego sola do Ollantaytambo. Cała podróż trwała niecałe dwie godziny. Wysiadamy z busa i 5 minut stoimy jak wryci. Jesteśmy w centrum małej wioski otoczonej skalnymi ścianami. Na jednej z nich ciągnie się w górę piramida zwieńczona pozostałościami dawnych zabudowań. Szybko zostawiamy plecaki w jednej z knajp i powoli, bardzo powoli idziemy w kierunku tego cudu. Przy wejściu okazujemy karnet turystyczny. Wdrapujemy się coraz wyżej i wyżej. Z każdym schodkiem otwiera się przed nami coraz bardziej rozległy widok na wioskę Ollantaytambo i całą dolinę. Do tego wszystkiego zachodzące Słońce koloryzujące krajobraz na różowo. Jest pięknie. Na czubku ruin czekamy do całkowitego zachodu słońca i po ciemku schodzimy do wioski. Odbieramy bagaże i kierujemy się w stronę dworca kolejowego. Kwadrans przed 22.00 dojeżdżamy do Aguas Calientes. Na dworcu czają się już naganiacze. Spory wybór ofert za 10 soli. Szybko zasypiamy, jutro Machu Picchu.

19 lipiec Machu Picchu

Budzimy się o 7.00 zwarci i gotowi do pieszej wędrówki na Machu Picchu. Po chwili jednak dochodzą do naszych uszu odgłosy deszczu. To chyba żart!? Niestety NIE! Otwieramy okno i najgorsze sny stały się jawą. Leje jak z cebra. Jedząc śniadanie czekamy na poprawę pogody, która jednak nie następuje. O 11.00 decydujemy się wyjść z hotelu i jechać na górę autobusem (6/12 USD w jedną/dwie strony). Autobus rusza po zapełnieniu. Wstęp na teren ruin to wydatek 38 (studenci/78) soli dorośli. Można wejść taniej (otóż bilety ważne są cały dzień, można wchodzić i wychodzić dowolną ilość razy. Można więc odkupić bilet od kogoś kto już wyszedł i przy wejściu powiedzieć np. że wyszło się kupić filmy fotograficzne. W końcu naszym oczom ukazuje się to słynne Zaginione Miasto. Widzimy ruiny domków, tarasy, równo przystrzyżony trawnik (trochę za równo). Ostatnio zmianie uległy poglądy co do odkrywcy tego miejsca. Mówi się, że nie zostało ono odkryte przez Binghama w 1911r., jak sądzono dotychczas, lecz przez Peruwiańczyka Agustina Lizarragę, który dotarł tam 9 lat wcześniej. Pewne poszlaki wskazujące na prawdziwość tej tezy, można znaleźć w biografii Binghama, napisanej przez jego syna Alfreda. Pisze on, iż w notatkach ojca natknął się na stwierdzenie, ze to właśnie Peruwiańczyk, był odkrywcą ruin. W momencie gdy dotarł tam Amerykanin, na ścianach Świątyni Trzech Okien, widniał już napis: „Lizarraga 4 lipca 1902r.” W momencie gdy „szum” wokół Machu Picchu, robił się coraz większy, Bingham, sukcesywnie wymazywał nazwisko Lizarraga. Ale wróćmy do teraźniejszości. Deszcz pada cały czas, raz mocniej raz słabiej. Pomiędzy kolejnymi falami mgieł wykonujemy zdjęcia. W sumie kilka godzin włóczymy się po ruinach, oglądając Zaginione Miasto. Wiem, że to zabrzmi jak bluźnierstwo, ale większe wrażenie wywarły na mnie ruiny w Ollantaytambo niż Machu Picchu. Chodzi o to że tyle razy widziałem już ten obrazek, na różnych zdjęciach, filmach, że cały czas miąłem wrażenie deja vu, nic mnie tu nie zaskoczyło. O 17.00 w strugach deszczu zaczynamy półtora godzinne schodzenie do hotelu. W samym miasteczku można się jeszcze wykąpać w ciepłych źródłach (od, których zresztą miasto wzięło nazwę).

20 lipiec Z Aguas Calientes do jeziora Titicaca

Wstajemy bardzo wcześnie, pociąg opuszcza Aguas Calientes o 5.45. Po dwóch godzinach jesteśmy w Ollantaytambo. Autobusy spod dworca do Cusco, kosztują 5 soli. Zapełniają się bardzo szybko. Nas zagaduje kierowca jednego z samochodów, mówi że chce 4 sole od łebka. Wydaje się nam to bardzo dziwne, ale pytamy się gościa z 10 razy, pokazujemy cztery palce, gość cały czas przytakuje. OK, wsiadamy. W czasie jazdy tłumaczymy to sobie tak, że pewnie gość musi coś załatwić w Cusco i chce aby choć trochę zwróciły mu się koszty podróży. Przed 9 zajeżdżamy pod dworzec w Cusco. Wyjmuję 8 soli, dziękuję serdecznie za podwiezienie, a tu nagle gość mówi: nie 4 a 40 soli od łebka. My szok. Zaczynamy tłumaczyć, że przecież gadał 4 sole. Ale to nic nie daje. Sytuacja, staje się coraz bardziej napięta. Wokół nas jest już paru innych taksiarzy, wszyscy oczywiście po jego stronie. Ryczymy na maksa, on zresztą też. W końcu gadamy, że idziemy po gliny i ruszam w kierunku dwóch przedstawicieli tego zawodu. Gość, odpuszcza i klnąc odjeżdża. Zwycięstwo. Na dworcu zaopatrujemy się w bilety do Puno (20 soli). Ruszamy o 11.00. Po 5 godzinach autobus staje w jakimś mieście. Wszyscy myślą, że to już Puno, ale gdzie te jezioro??? W końcu jakiś tubylec mówi, że to dopiero Juliaca. Prowadzi nas do głównej ulicy, gdzie wsiadamy do jakiegoś busa. Niestety musimy jeszcze dopłacić 2 sole. Po godzinie docieramy do Puno, miasta położonego u brzegów jeziora Titicaca. Na dworcu standardowo naganiacze. Lądujemy w hotelu przy Plaza de Armas, 10 peso za noc. Gość, który nas zwerbował, oferuje również wycieczkę na pływające wyspy Uros za 15 soli, zgadzamy się. Wychodzimy na miasto. W jednej z agencji turystycznych oferują nam wycieczkę na wyspy za 13 soli. Wracamy do naszego gościa i renegocjujemy cenę. W końcu też schodzi do 13 soli. Jeszcze raz wychodzimy na miasto, jemy kolacje i zasypiamy.

21 lipiec Pływające wyspy Uros

Po 9.00 przyjeżdża po nas busik. Chwila jazdy i jesteśmy w porcie. Wsiadamy do łodzi. Anglojęzyczny przewodnik wita nas i zaczyna opowiadać historię pływających wysp. Kilkaset lat temu plemię Indian Uru, aby odizolować się od wojowniczych plemion Indian Colla i Inków wybrało życie na wodzie. Do budowy wysp, a w zasadzie wszystkiego: domów, łodzi, pamiątek dla turystów używają oni trzciny Totora. Po około 25 minutach dopływamy do jednej z wysp. Chodzi się trochę jak po gąbce. Tutaj przewodnik kontynuuje opowieść o mieszkańcach wysp, daje spróbować kawałka trzciny, czy czegoś podobnego. Odwiedzamy małe muzeum, w którym znajdują się wypchane zwierzaki zamieszkujące okolice jeziora. Później przy pomocy łodzi z trzciny, przeprawiamy się na kolejną wyspę. Tutaj mamy czas wolny na zakup pamiątek i w sumie po 3 godzinach jesteśmy znów na stałym lądzie. Jeszcze tego samego dnia postanawiamy jechać do Capacabany – miasteczka po boliwijskiej stronie jeziora. Ruszamy po 13.00 (5 soli), aby po niecałych trzech godzinach znaleźć się w Yunguno, miasteczku przy granicy z Boliwią. W miejscu, w którym kończymy kurs, czekają już rikszarze, gotowi podwieźć na granice za 2 sole. My wybieramy jednak dwudziestominutowy marsz, z widokiem na Titicaca. Wymieniamy ostatnie sole na boliwiany w stosunku 1 do 2,4. Żegnaj Peru – Witaj Boliwio! Za 3 boliwiany dojeżdżamy do Copacabany. Lokujemy się w jednym z wielu hoteli na głównej ulicy 6 de Agosto, 10 b. Wieczorem wymieniamy kasę 1 USD = 8 boliwianów, rezerwujemy wycieczkę na Wyspę Słońca – 20 b. Na „mieście” jemy jeszcze kolację, dwa hamburgery, po 1,5 b każdy.

22 lipiec Wyspa Słońca

Wypływamy o 8.30. Rejs trwa dwie i pół godziny. Po wyjściu w Challapampy odbiera nas (ok. 100 osób) miejscowy przewodnik. Na samym początku idziemy do małego muzeum – 5 b. Nie powtarzajcie tego błędu. Znajdują się tam eksponaty wydobyte podczas podwodnych prac archeologicznych prowadzonych przez m.in. Jacques Cousteau, ale powtarzam, to nic ciekawego. Następnie dochodzimy do Świętej Skały związanej z inkaską legendą stworzenia. Zgodnie z wierzeniami Inków właśnie tutaj na wyspie narodziły się wszystkie ważniejsze bóstwa, w tym również samo Słońce. Natomiast z wspomnianej wyżej skały powstał pierwszy władca Inków Manco Capac i jego siostra, a zarazem żona Mama Ocllo. Później robimy sobie 2,5 godzinną wędrówkę na południowy kraniec wyspy, zdobywając po drodze kilka 4 tysiączników. Cały czas towarzyszą nam piękne widoki. Niebieski kolor wód jeziora i widoczne w oddali szczyty Cordillera Real – sześciotysięczniki pokryte śniegiem i lodem. O 15.30 odbijamy od brzegów miasteczka Yumani, by o 17.40 znaleźć się na stałym lądzie. Na chwilkę wstępujemy do hotelu, a później idziemy do katedry, gdzie znajduje się cudowna figura Matki Boskiej Gromnicznej. Copacabana to taka nasza Częstochowa. Wieczorem odwiedzamy również kawiarenkę internetową. Za godzinę płacimy 20 b. Kupujemy także bilety na jutro do La Paz, 20 b.

23 lipiec La Paz po raz pierwszy

Ruszamy o 9.00. Po niecałej godzinie dojeżdżamy do wąskiej cieśniny. Autobus wjeżdża na barkę, a my do takiej większej motorówki. Musimy za to wybulić dodatkowe 1,5 b, choć kupując bilet gościu gadał, że przeprawa jest wliczona w cenę. Po kolejnych trzech godzinach docieramy do pierwszych większych zabudowań. Kierowca mówi, aby przygotować aparaty, ponieważ będzie ładny widok na miasto. Faktycznie, naszym oczom ukazuje się leżąca na dnie kanionu – 400 m niżej olbrzymia metropolia. Widzimy wieże kościołów, główne drogi, słyszalny jest także zgiełk miasta. Nad tym wszystkim w oddali, góruje trójwierzchołkowy Illimani – 6402 m n.p.m. Z nosami przyklejonymi do szyby trafiamy do miasta. Z miejsca gdzie wysiadamy bierzemy taxi i za 8 b, docieramy do centrum w okolice kościoła Św. Franciszka. W pobliżu ma się znajdować wiele tanich hoteli. Idziemy wspólnie do pierwszego, drugiego, trzeciego, ceny po 70 b. Coś tu nie gra. Postanawiamy się na chwilkę rozdzielić. Ja idę poszukać jakiegoś taniego hoteliku, a Baśka pozostaje przy plecakach. Ponad pół godziny zajmuje mi znalezienie odpowiedniego hotelu (czyt.: taniego). Zaczynam powrót. Z daleka widzę, że Baśka stoi tylko koło swojego plecaka. Myślę sobie: Gdzie ona schowała mój plecak i po co? Bez sensu. Podchodzę bliżej i słyszę: „Marcin, ukradli ci plecak!!!”. Co?!?!?!?!?!? Baśka mówi dalej: „Okradli nas. Podszedł do mnie jakiś gość, zagadał mnie i jak się obróciłam to twojego plecaka już nie było”. Robi mi się słabo. Klękam na chodniku. W momencie oblewa mnie zimny pot. Nie, nie, nie!!!!!!!!!!!!!!!! Zaczynam w myślach wyliczać co straciłem. Po przeżyciu pierwszego szoku, mówimy o naszym zdarzeniu, przechodzącemu policjantowi. On kieruje nas do komisariatu policji turystycznej. Tam, żaden z gości nie gada po angielsku. Dzwonią do kogoś, dają mi słuchawkę. Opowiadam kobiecie przez słuchawkę co się stało. Pytam czy jest tutaj gdzieś jakieś miejsce, gdzie złodzieje, sprzedają kradzione rzeczy. Odpowiada mi, że jest ale „otwierają” je dopiero po północy. I w ogóle mamy tam nie iść, bo w najlepszym razie obrabują nas i pobiją a w najgorszym zabiją. Pytam się o szanse odzyskania moich rzeczy. Odpowiedź zabójczo szczera: nie ma żadnych. Wychodzimy. Udajemy się do hotelu Torino (jest w przewodniku, mocno polecam!), za nocleg płaci się 25 b. Później jedziemy do dzielnicy Villa Fatima (żeby się tam dostać, można zatrzymać busiki jadące w górę, ulicą Yanacocha – 1,5 b). Jest to miejsce skąd ruszają autobusy do Rurrenabaque. Kupujemy bilet za 60 b, na jutro na 11.00. Wracamy do miasta. Na targu zaopatruje się w bieliznę, ręcznik, szczoteczkę i pastę do zębów, mydło i takie tam… Na razie powinno wystarczyć.

24 lipiec Najniebezpieczniejsza droga świata

Aby dostać się do Rurrenabaque musimy pokonać “najniebezpieczniejszą drogę świata”. Mianem tym określa się odcinek trasy z La Paz do miasteczka Coroico. Wpierw podjeżdżamy na wysoko położoną przełęcz – 4600 m n.p.m. Widoki pierwsza klasa, ośnieżone szczyty są po prostu na wyciągnięcie ręki. Później zaczynamy zjeżdżać w dół. Jedziemy zboczem kilkusetmetrowego kanionu. Droga cała w błocie, strasznie ślisko. Siedzimy po lewej stronie, tak więc dokładnie widzimy ile cm, dzieli koła naszego busa, od przepaści (i nie jest to liczba dwucyfrowa). Około 18.00 mamy 30 minutową przerwę na posiłek. Konsumujemy kurczaka z ryżem. Chcemy także zaopatrzyć się w owoce. Doznajemy szoku. Wcześniej już było tanio, ale tutaj jest “za darmo” – dziesięć bananów lub pomarańczy kosztuje 45 groszy.

25 lipiec Rurrenabaque – pierwszy z trzech dni na pampie

W Rurrenabaque jesteśmy przed siódmą. Idziemy do agencji Anaconda i załatwiamy wycieczkę na pampę (koszt 19 USD za dzień). Nasza grup liczy 8 osób. Robimy zakupy i o 9.00 pakujemy plecaki na dach 25 letniej Toyoty. Chwilę po starcie zatrzymujemy się przy bramkach pobierających opłatę za wjazd na pampę – 40 b. Jedziemy trzy i pół godziny. Droga wyboista i do tego tumany pyłu. Kierowca i nasz przewodnik nie rozumieją, że jak nadjeżdża samochód z naprzeciwka można zamknąć na chwilę okno. Przesiadamy się do łodzi. Łódź ma długość ponad 10 m i szerokość około 1m. Do tylnej części pakujemy plecaki i prowiant na 3 dni. Ruszamy. Nasz przewodnik – Luis – co chwilę zwraca nam uwagę na jakieś zwierzę. A to wylegujący się kajman, składający jaja żółw czy też przelatujący nad nami ptak. Opowiada nam wiele o zwyczajach oglądanych zwierząt. Po prawie 4 godzinach docieramy do obozu. Wszystkie domki, pomosty pomiędzy nimi są zamocowane na metrowych palach. Jak się okazuje to dla bezpieczeństwa bo w nocy chodzą tutaj krokodyle. Po pysznej kolacji, już po ciemku wypływamy obserwować nocne życie zwierząt. W pewnym momencie Louis – nasz przewodnik, mówi że dawno już nie łapał kajmana i aby nie wyjść z wprawy spróbuje złapać jednego. Bierzemy to za żart, aż do chwili gdy stajemy obok leżącego w wodzie zwierza. Louis robi pętle na 3 metrowej linie i przy pomocy długiej gałęzi zakłada ją na cielsko gada. W chwili jej zaciśnięcia zwierzę ożywa. I to jak! Zaczęło się wić i miotać na wszystkie strony. Woda chlapie na parę metrów. Dopiero teraz widzimy, że to nie żaden kajmanek, ale 3 metrowe “bydle”. Louis zręcznie zakłada kolejne pętlę na ciało kajmana, po czym wciąga go na pokład. Czujemy się jak na planie filmu z serii National Geographic. Po sesji fotograficznej, zwierze wraca „do siebie”, a po chwili również i my.

26 lipiec Drugi dzień pampy

Po śniadaniu znowu pakujemy się do łódki. Tym razem naszym celem jest anakonda. Płyniemy 3 godziny, po czym wychodzimy na ląd – woda z błotem do kolan. Rozdzielamy się i każdy w pojedynkę szuka zwierzaka. Po godzinie chodzenia po grzęzawisku ktoś krzyczy: chodźcie mam anakondę!! Wszyscy zmierzamy w jego kierunku. Oczom naszym ukazuje się prawie trzymetrowy brązowy wąż w czarne plamy. Louis wyciąga go z błota i kolejno zakłada nam na szyje. Czujemy jak mięśnie anakondy zaciskają się nam na szyi. Nieciekawe uczucie. Po chwili wąż wraca w błoto, a my na obiad. Późnym popołudniem ruszamy na połów piranii. Wpierw płyniemy łodzią, później maszerujemy 15 minut do jeziorka – piranie preferują wody stojące. Dostajemy linki z haczykami. Louis wyciąga kawał mięcha. Kroi go i podaje nam małe kawałeczki. Piranie są jednak sprytniejsze od nas. Za każdym razem wyciągamy ogołocony z mięsa haczyk. Dopiero Louis pokazuje nam szkołę i wyławia parę sztuk. Zjadamy je na kolacje. Do późna w nocy siedzimy z naszym przewodnikiem i robimy naszyjniki z darów pampy (ziarna, kokosy, kora drzewna).

27 lipiec Ostatni dzień wśród rozlewisk.

Wczesna pobudka 5.30 – chcemy zobaczyć wschód słońca. Znowu na 30 minut do łodzi. Rankiem jak jeszcze nigdy przedtem słyszymy śpiew ptaków, nawoływania małp.

Wschód słońca przepiękny, ogromne czerwone koło z pomarańczową łuną wokół. Powrót na śniadanie i jeszcze jedna wycieczka rzeką, w czasie której kąpiemy się w wodzie razem w różowymi delfinami. Po obiedzie krótka sjesta, później pakujemy się i wracamy 3 godziny do przystani. Przesiadamy się na jeepa i o 17.00 jesteśmy w Rurre. Jeszcze tego samego dnia zapisujemy się na kolejną wycieczkę, tym razem na 2 dni do dżungli. Cena spada z 19 na 18 USD. Wieczór spędzamy w kościele, gdzie proboszczem jest polski kapłan. Parę godzin słuchamy opowieści księdza o jego kilkuletnim już pobycie w Boliwii.

28 lipiec Wolontariat

Rano stawiamy się w naszej agencji. Niestety współtowarzysze wycieczki nie przychodzą i zostaje ona przesunięta na następny dzień. W złych humorach wracamy do hotelu. Po chwili namysłu idziemy do księdza z pytaniem czy nie możemy pomóc w budowie statku, o którym słyszeliśmy wczoraj. Ksiądz ma zamiar przy jego pomocy odwiedzać plemiona leżące głęboko w dżungli. Od razu ładujemy jakieś deski na pakę samochodu i jedziemy nad wodę. Spędzamy tam kilka godzin. Głównie jestem od prac typu: przynieś, podaj, pozamiataj.

29 lipiec Pierwszy dzień w dżungli

Tym razem grupa jest w komplecie. Pakujemy bagaże do łodzi. Przepływamy na drugi brzeg rzeki, gdzie kupujemy bilet wstępu do Parku Narodowego Madidi – 80 b. Chwile po tym wpływamy w kanion. Po obu stronach skalne ściany porośnięte tropikalną roślinnością. Po jakimś czasie opuszczamy zwężenie, widok staje się rozleglejszy. Momentami pojawiają się piaszczyste, dzikie plaże, za nimi ściana zieleni, a w oddali skaliste szczyty. Czuję się jakbyśmy wjechali do Zaginionego Świata. Po 4 godzinach dobijamy do brzegu. Wypakowujemy zapasy, rozwieszamy moskitiery, kucharki przyrządzają pyszny obiadek. Po konsumpcji, idziemy na pobliskie wzgórze. Widok z góry wspaniały. Dżungla po horyzont, odległe góry i wijąca się rzeka. Z tego też miejsca obserwujemy latające pod nami ary. Schodzimy z góry i bierzemy jeszcze kąpiel w rzece. Wokół lata pełno meszek – przez kolejne parę dni będę cierpiał z powodu ich ukąszeń. Wracamy do obozu, a po zmroku wybieramy się jeszcze raz na krótki spacer.

30 lipiec Drugi dzień w dżungli i powrót do Rurrenabaque

Idziemy na kilkugodzinną wycieczkę do dżungli, podczas której przewodnik pokazuje nam szereg roślin i tłumaczy ich praktyczne wykorzystywanie przez Indian. Posilamy się termitami prosto z drzewa, smakują nieźle i pozostawiają miętowy smak w ustach. Przez pół godziny obserwujemy jak nasz opiekun próbuje wyciągnąć tarantule z nory. Kiedy w końcu mu się to udaje okazuje się, że jest ona wielkości dużej dłoni. Gasimy pragnienie wodą z wnętrza uciętej liany. Wracamy do obozu i po 3 godzinach rejsu łodzią jesteśmy w Rurre. Od razu kupujemy bilet do La Paz (50 b) i idziemy pożegnać się z księdzem. Wieczorem zauważam również, iż jedna z moich stóp jest troszkę powiększona, ale póki co bagatelizuje to.

31 lipiec Opuszczamy dorzecze Amazonki

Moja prawa stopa jest szerokości mojego uda. Gigantyczna opuchlizna. Naliczam 87 czerwonych śladów po ukłuciach. Lecę szybko – czyli kustykam – do gości z Anakondy. Idą ze mną do apteki i pokazują, którą maść mam kupić. Mówią, że jakieś 2 – 3 dni będzie OK. Wracam do hotelu, pakuje się i o 11 ruszamy w drogę do La Paz. Ok. 19.00 mamy półgodzinną przerwę. Ja już w tym momencie mam chyba z 40 stopni gorączki (to pewnie reakcja organizmu na zakażenie nogi). Wmuszam w siebie banana, trzęsę się z zimna, pomimo tego, że jest pewnie z plus 20 stopni. Przed nami ciągle najniebezpieczniejsza część podróży. Odcinek z Coroico do La Paz będziemy pokonywali w środku nocy, po prostu extra…

1 sierpień La Paz, po raz drugi

Budzę się. Jest jasno. Jesteśmy już w La Paz. A więc przeżyliśmy. Wsiadamy do busika (w nocy kurs do centrum kosztuje 2 b) i ładujemy się do Torino. Moment, w którym nakrywam się kołdrą należy do najprzyjemniejszych chwil w moim życiu. Wstaję po 12.00. Idziemy do pobliskiej katedry a później na dworzec. Kupujemy tam bilet do Potosi na następny – 25 b. Resztę dnia spędzamy na poszukiwaniu pamiątek.

2 sierpień La Paz – stolica złodziei

Rano zostawiamy plecaki w recepcji hotelu i większość dnia chodzimy po sklepikach, wypisujemy kartki pocztowe, odwiedzamy kafejkę internetową. Późnym popołudniem odbieramy bagaże i idziemy na dworzec. Przychodzimy przed czasem. Siadamy na jednej z ławek i obserwujemy „życie dworca”. Przed 19.00 wchodzimy do autobusu (wcześniej kupujemy bilecik wyjazdowy z dworca – 2 b). Siadamy na naszych miejscach. Baśka podaje mi bilety do schowania. Biorę je do ręki i sięgam do kieszeni polara po portfel. A tu co?? Nie ma go. Nie ma. Po prostu znikł. Okradli mnie drugi raz. Po prostu super…… „Na szczęście” było tam tylko 20 baksów. Zadajemy sobie pytanie: Czy to my jesteśmy największymi ciapami pod słońcem, czy to oni są tacy dobrzy??? Po chwili ruszamy.

3 sierpień Potosi

O 4.30 docieramy do Potosi – ponoć najwyżej położonego miasta świata. 4100 metrów n.p.m. W hotelu Copacabana nocleg kosztuje 20 b i nie musimy płacić za resztę tej nocy. Po 10 wychodzimy na miasto. Idziemy do katedry, ale ta okazuje się być w remoncie. Cóż, pozostaje nam więc włóczenie się po mieście. Zaopatrujemy się w bilet do Uyuni za 30 b, na następny dzień. W jednej z licznych agencji turystycznych (Silver Tour, na ulicy Lanza, niedaleko mennicy) wykupujemy wycieczkę do kopalni srebra (50 b). Busik podjeżdża pod agencję o 14:30. Najpierw jedziemy do magazynu z ubraniami roboczymi: dostajemy skafandry, gumowce, kaski i latarki na głowę. Później kupujemy dary dla górników: laska dynamitu, lub napój i liście koki, wszystko po 10 b. W końcu docieramy do wejścia kopalni. Z początku idzie się całkiem nieźle, nie brakuje świeżego powietrza, można iść wyprostowanym. Z każdym metrem warunki stają się jednak coraz gorsze, robi się cieplej i ciaśniej. Co jakiś czas mijają nas górnicy pchający wózek z urobkiem. W końcu dochodzimy do jednego z przodków. Piętnastoletni chłopiec pracuje tutaj w temperaturze 400C. Mamy problemy z oddychaniem, gardła strasznie drapią (nie zapomnijcie wziąć napoju również dla siebie). Przewodnik nie musi już opowiadać jak ciężka to praca. Po prawie 3 godzinach wychodzimy z kopalni. Ogromnymi haustami łapiemy świeże powietrze – jesteśmy szczęśliwi że nie musimy pracować w żadnej kopalni.

4 sierpień Potosi – Uyuni

Autobus do Uyuni rusza o 11-tej. Podróż trwa 6 godzin i obfituje w naprawdę niezłe widoki. Po przyjeździe szybko lokujemy się w hotelu obok dworca (15 b). Idziemy do centrum. Droga bardzo trudna bo co chwilę mija się agencje turystyczne, których pracownicy po prostu wciągają do środka. Po zapoznaniu się z ofertami, decydujemy się na Uyuni Tours. Nasza cena to 60 USD. Sami płacimy za wstępy do Isla de Pescadores i rezerwatu przy Laguna Colorada. Gratisowo dostajemy po ciepłym śpiworze. Jutro wyruszamy.

5 sierpień Salar Uyuni

Przed wyjazdem załatwiamy jeszcze pieczątkę wyjazdową z Boliwii (15 b). Nie mamy w planach powrotu do Uyuni, lecz dotarcie do znanego nam już San Pedro de Atacama. Ruszamy o 11-tej. Jedziemy około godziny i zatrzymujemy się w wiosce Colchani, gdzie oglądamy budynki zbudowane z soli oraz jej załadunek na ciężarówki. Po chwili wjeżdżamy na solnisko (salar). Biało aż po horyzont. Sól zalega tutaj na powierzchni ponad 10 tys. m2, osiągając miejscami miąższość 120 metrów. Docieramy w końcu do Isla de Pescadores, leżącej pośrodku solniska. Kierowca pokazuje nam budkę, w której mamy kupić sobie bilet (8 b). Wyspa porośnięta jest ogromną ilością kaktusów. Najwyższy ma ponad 12 metrów wysokości. Chodzimy po niej i robimy fotki pośród tych olbrzymich roślin. Tutaj też mamy nasz pierwszy agencyjny posiłek – ryż, jakieś mięso, cola. Później jedziemy jeszcze półtorej godziny i opuszczamy salar. Wieczorem docieramy do San Juan. Chyba nasz agencja nie miała zamówionego żadnego konkretnego hotelu – jeździmy z miejsca ma miejsce, bo we wszystkich już pełno. W końcu trafiamy do jakiegoś hoteliku, bez świateł w pokojach.

6 sierpień Drugi dzień wycieczki po bezdrożach południowo – zachodniej Boliwii

Śniadanie czeka na nas o 7.30. Startujemy po 9.00. Jadąc wyboistą drogą przejeżdżamy przez mały Salar de Chiguana. Godzinę później zatrzymujemy się przy Wulkanie Ollague. Ok. 12, zatrzymujemy się przy pierwszej lagunie na naszej trasie. Tutaj też konsumujemy obiad. Później mijamy jeszcze z trzy laguny (w każdej flamingi), aż w końcu docieramy do Laguna Colorada. Razem z przewodnikiem idziemy kupić bilet wstępu – 30 b (bok znajduje się kompleks hotelowy) Uwaga: załatwiając wycieczkę w Uyuni, warto zapytać gdzie się będzie spało nad Laguna Colorado – czy 200 metrów od jeziora, czy kilkanaście minut jazdy samochodem od niego. Po kilku minutach jazdy zatrzymujemy się na skarpie, skąd widać cała lagunę. Widok zachwycający. Czerwony kolor wody i białe wykwity soli; bomba! Jeśli chodzi o warunki atmosferyczne, to wieje jak diabli. Wyziębieni wracamy do samochodu i jedziemy kilkanaście minut do hotelu. W hotelu niewiele cieplej, podobno jesteśmy na wysokości 4600 m n.p.m.

7 sierpień San Pedro de Atakama po raz drugi

Śniadanie o 5.30. Wyruszamy o 6.20. Wszystko po to aby zdążyć na poranne erupcje, czegoś co przewodnicy nazywają gejzerami, ale to nie są gejzery. Po 40 minutach jazdy docieramy na miejsce. Z Ziemi unoszą się kłęby pary wodnej. Prawie nie wieje, jest więc w miarę ciepło. Po godzinie wskakujemy do samochodu, by po 10 minutach dotrzeć w okolice gorących źródeł. Stoi tu już jednak dużo samochodów, decydujemy się więc jechać dalej. Po ponad godzinie docieramy do kolejnych gorących źródeł. Paru z nas się kąpie, ja zamaczam tylko nogi. 10 minut jazdy i jesteśmy przy Laguna Verde i górującym nad nią Wulkanem Licancabur (tak, tak, to ten sam widoczny z San Pedro). Następnie jedziemy do punktu, gdzie żegnamy się z resztą ekipy naszego jeepa. Wysiadamy i w otoczeniu paru budynków czekamy na transport do Chile (cena tego transportu, była wliczona w cenę wycieczki – mamy specjalny bilecik). Tak nawiasem – to czy wraca się do Uyuni, czy jedzie do San Pedro, cena wycieczki jest taka sama. Po 40 minutach wsiadamy, razem z innymi turystami do małego autobusu. Ruszamy. Po kilku minutach dojeżdżamy do budynku, gdzie sprawdzają pieczątki wyjazdowe. Kto nie załatwił jej sobie w Uyuni, może to zrobić tutaj w tej samej cenie. Po godzinie jazdy docieramy do przejścia granicznego w San Pedro. Znów wszyscy w szoku, „To ma być te słynne San Pedro de Atacama???”. O 12.50 jesteśmy w miasteczku (nie zmieniamy godziny na zegarkach). Szybko idziemy sprawdzić połączenia do Argentyny. Napotykamy niestety dwie trudności. Pierwsza – najbliższy termin wyjazdu do Argentyny, to wtorek, czyli dopiero za dwa dni. Druga – koszt przejazdu. Z Argentyny do Chile bilet kosztował ok. 23 USD. Stąd do Argentyny bilet kosztuje ok. 33 USD, 18 000 peso. Jesteśmy trochę podłamani. Pamiętając jak dobrze szło nam ze stopem w Chile, postanawiamy spróbować właśnie w ten sposób dostać się do Argentyny. Póki co wypożyczamy rowery. Jedziemy jeszcze raz do Doliny Śmierci i Doliny Księżycowej, by zrobić zdjęcia. Po powrocie oddajemy rowery i idziemy do znanego nam już hotelu Purikama. Za nocleg w hotelu płacimy 4000 peso.

8 sierpień Pierwszy dzień łapania stopa na granicy chilijsko – argentyńskiej

O 11:00 stawiamy się na posterunku granicznym. Najpierw startujemy do stojących już w pobliżu ciężarówek – niestety wszystkie jadą w głąb Chile. Siadamy na ławkach w cieniu budynku odpraw celnych. Obserwujemy przejeżdżające grupy turystów. Zawsze ta sama procedura – po wyjściu z autobusu trzeba przemyć podeszwy butów środkiem odkażającym, następnie stanąć w kolejce po pieczątkę do paszportu, a później z plecakiem do rewizji. Tak siedzimy i patrzymy kilka godzin. Powoli zaczyna zapadać zmrok. W tym dniu jedno auto (słownie: jeden samochód osobowy) jechało do Argentyny. Zaczyna być już chłodno, rozglądamy się za miejscem do spania. Nie chcemy wracać do hotelu z powodu braku kasy. Nagle zjawia się jeden z kierowców ciężarówek. Mówi, że możemy spać u niego na pace. Po chwili, leżymy już przykryci paroma kocami w metalowej skrzyni. Jak niewiele potrzeba do szczęścia…

9 sierpień Drugi dzień na przejściu granicznym

Rankiem dowiadujemy się, że nasz dobroczyńca jedzie do Brazylii. Może nas zabrać, ale czeka na jakieś dokumenty, które mają przyjść faxem z Santiago. Jose mówi, że będą o 12:00. W takim razie nie łapiemy dalej, tylko rozmawiamy „o życiu” z naszym kierowcą. Jest 12:00 – dokumentów nie ma. Spokojnie będą, o 15:00 mówi Jose. I tak czekamy do 22:00. Nagle zdarza się cud. Jeden ze strażników przychodzi z brakującymi dokumentami. Niestety, w tym momencie plombuje on również drzwi do paki naszej ciężarówki. Znów nie mamy gdzie spać. Na szczęście przygarniają nas pracownicy posterunku granicznego. Dostajemy miejsce w jednej z salek przesłuchań.

10 sierpień Pokonujemy grzbiet Andów

Ruszamy już przed 6. Z początku siedzimy jeszcze w polarach, dopiero po kilkudziesięciu minutach robi się cieplej. Podziwiamy znane nam już widoki z wysokości dwumetrowej szoferki. Po 12 godzinach jazdy przejeżdżamy grzbiet Andów i znajdujemy się na równinnych terenach północnej Argentyny. Noc spędzamy w kabinie kierowcy. Bardzo niewygodnie.

11 sierpień Przez równiny północnej Argentyny

Jazdę zaczynamy jeszcze w ciemnościach. Dzięki temu możemy obserwować wschód słońca prosto przed nami. Poruszamy się strasznie zaniedbaną drogą. Mnóstwo dziur w asfalcie, a czasami go po prostu nie ma przez kilkaset metrów. Mijamy po drodze mikromiasteczka. W czasie zachodu słońca pokonujemy most na Paranie – siódmej pod względem długości rzece świata. Docieramy do Corrientes – argentyńskiego miasta przy granicy z Paragwajem i żegnamy się z Jose. Zapada zmrok. Chyba z godzinę szukamy centrum tego miasta, każdy kogo pytamy pokazuje nam inny kierunek. W końcu odnajdujemy i centrum i hotelik, w którym śpimy – San Lorenzo, 25 peso (jest w przewodniku).

12 sierpień Argentyna – Paragwaj

Rano autobusem nr 103 (0,50 peso) z głównego placu przed katedrą jedziemy na dworzec autobusowy. Kupujemy bilet do Paragwaju na 14:30; 25 peso. Wracamy do hotelu, pakujemy się i w ekspresowym tempie zwiedzamy miasto. Kilka sklepów, jedna cukiernia i katedra. Po 4 godzinach jazdy docieramy do granicy. Odprawa argentyńska bez problemów. Podchodzimy do okienka paragwajskiego. Tutaj wprowadzamy panów w zakłopotanie. Nie wiedzą, czy mamy mieć wizy czy nie. Dzwonią w jedno miejsce – nikt nie odbiera, w drugie to samo. W końcu za trzecim razem im się udaje. Z uśmiechem na twarzy wbijają nam pieczątki do paszportów i dają foldery informacyjne o ich kraju. Po kolejnej godzinie dojeżdżamy do Asuncion – stolicy Paragwaju. Zwiedzamy najbliższe otoczenie dworca w poszukiwaniu noclegu. W końcu lądujemy w hotelu, w którym za noc trzeba zapłacić 15 000 guarani. Jeszcze nie wymieniliśmy kasy, więc nie wiemy ile to jest w dolarach. Modlimy się, żebyśmy nie musieli likwidować kont w Szwajcarii.

13 sierpień Asuncion

Po śniadaniu, na dworcu autobusowym wymieniamy kasę; 1USD = 6150 g. Od razu kupujemy bilet na jutro do Ciudad del Este, miasta leżącego przy granicy z Brazylią (35 000 g). Za 2000 g, jedziemy do centrum. Zwiedzamy muzeum mieszczące się w budynku, w którym ogłoszono niepodległość Paragwaju, a także oglądamy Pałac Prezydencki. Teraz to już niczym nie grozi, ale w XIX w. każdy kto spojrzał na ten budynek mógł być rozstrzelany. W godzinach sjesty miasto zamiera zupełnie. Wszystko pozamykane. Ludzi na ulicach brak. Sami też poddajemy się temu klimatowi i siedzimy prawie 2 godziny w parku, nic nie robiąc. Później znajdujemy czynny supermarket, co wierzcie nie było prostą sprawą, robimy zakupy i wracamy do hotelu.

14 sierpień Z Paragwaju do Brazylii

Ruszamy o 8.40. Przed 14-tą docieramy na miejsce. Pakujemy się w pierwszy autobus jadący do Foz de Iguacu (6000 g). Na tej trasie nie ma żadnej kontroli granicznej, także nie mamy ani pieczątki wyjazdowej z Paragwaju, ani wjazdowej do Brazylii. Po przyjeździe do Brazylii, na dworcu, natrafiamy na gościa, oferującego noclegi w różnych hotelach. Tradycyjnie, już wybieramy najtańszą ofertę – 10 r. Po zrzuceniu gratów jedziemy jeszcze na dworzec, kupić bilet do Rio de Janeiro na pojutrze. Płacimy 155,50 r.

15 sierpień Wodospady Iguazu, po raz drugi

W tym dniu, postanawiamy jeszcze raz odwiedzić wodospady Iguazu. Oczywiście w tym celu wybieramy się na argentyńską stronę. Około 10-tej jesteśmy przy bramkach do parku. Opowiadamy naszą historię: że nas okradli, że już raz tu byliśmy i że chcemy jeszcze raz odwiedzić to miejsce by mieć zdjęcia z tego przepięknego miejsca. Dzięki temu wchodzimy za połowę ceny, czyli 15 peso. Jeszcze raz oglądamy potężne wodospady.

16 sierpień Wyruszamy do najpiękniejszego miasta świata

Ponieważ Paragwaj stanowi rynek zaopatrzenia w wszelkiej maści tanią elektronikę, do autobusu pakują się handlarze z ogromną ilością ogromnych pakunków. Wiozą odtwarzacze DVD, kolumny, expresy do kawy, kuchenki mikrofalowe, itd. Punktualnie w południe wyruszamy.

17 sierpień Rio de Janeiro

Docieramy tutaj o 12.30. Wychodzimy z dworca, przekraczamy ulice i wsiadamy do autobusu jadącego do dzielnicy Botafogo – 1,9 r. Mamy tam umówiony nocleg u jednego z członków brazylijskiego Hospitality Club. Zostawiamy rzeczy i postanawiamy wybrać się na Głowę Cukru, póki jest dobra pogoda. Spacer zajmuje nam 20 minut. Bilet na kolejkę kosztuje 35 r. Najpierw jedzie się jednym wagonikiem, później przesiadka i dojeżdżamy do głównego celu. Jesteśmy teraz blisko 400m n.p.m. Czyli 400 metrów nad wszystkim. Widok bombowy. Po lewej stronie 4-kilometrowej długości plaża Copacabana. Na wprost nas najwyższa na horyzoncie góra Corcovado z figurą Chrystusa. Daleko po prawej, znajduje się lotnisko, z którego co chwilę starują samoloty. Czekamy do zachodu Słońca, który ma miejsce ok. 17.30. Niebo jest teraz krwistoczerwone. Po chwili zapalają się światła w mieście.

Meldujemy się w naszym locum. Przed snem idziemy do jakiejś knajpki. W środku zabawa już wre. Kapela gra, wszyscy się bawią i śpiewają. Z tyłu knajpki, jest już Ocean i kilkunastometrowa kładka wychodząca w jego stronę. Zabawę kończymy o trzeciej nad ranem.

18 sierpień Drugi dzień w Rio

Wychodzimy po 10. Jedziemy na dworzec, sprawdzić połączenia do Sao Paulo. Większość biletów kosztuje 66 r; tylko 3 połączenia dziennie są w cenie 51,5 r. Po zakupie biletów jedziemy do City. Wymieniamy kasę – kurs gorszy niż z początku wyjazdu – 1USD = 2,4 r. Przeglądamy zasoby tutejszych sklepów i następnie busem nr 422, jedziemy pod Corcovado. Kolejka, tym razem naziemna startuje co pół godziny i kosztuje 30 r. Zaraz po wyjściu z wagonika, zaczynamy żałować, że nie mamy żadnej koszuli, tylko T-shirty. Strasznie wieje. Pokonujemy małe podejście ze schodów i stajemy pod figurą Chrystusa Odkupiciela (Cristo Redentor). Posąg ma 38 metrów wysokości, rozpiętość ramion wynosi 18 m, a całość waży 1150 ton. Widok z góry jest tak cudny, że nawet nie będę próbował opisywać. Dwie godziny czekamy na zachód słońca. Już po zapadnięciu ciemności, robimy sesje zdjęciowe miastu jak również oświetlonej figurze Chrystusa. Wracamy do naszej dzielnicy, jeszcze dwie godziny włóczymy się po niej.

19 sierpień Trzeci i ostatni dzień w (naprawdę) najpiękniejszym mieście świata

Wychodzimy o 10.40. Każde w innym kierunku. Baśka, chce zobaczyć kolonialną dzielnicę Santa Teresa. Ja stwierdzam, ze małe, stare domki nie bardzo mnie interesują. Decyduję się na marsz przez pół miasta do dzielnicy Leblon. Wpierw, kieruje się na jeziorko Rodrigo de Freitas, później przechodzę obok toru wyścigowego dla koni i o 13-tej docieram nad Ocean. Później już razem idziemy wzdłuż plaży Ipanema a dalej przechodzimy na Copacabane. O godzinie 21 opuszczamy Rio.

20 sierpień Dzień wylotu

Do Sao Paulo docieramy o 2.40. Do 8.00 śpimy na dworcu. Strasznie niewygodne siedzenia. Ładujemy plecaki do przechowalni i wychodzimy na miasto. Do 12 włóczymy się po centrum, a później uderzamy do budynku włoskiego. Ten sam pan, co przed 52 dniami zagradza nam drogę i mówi o zamówieniu za minimum 50 r. Teraz już nie dajemy się tak łatwo zbyć. Prosimy o możliwość wejścia na taras tylko na chwilę, małą chwilkę, jedno zdjęcie, pół sekundy. W końcu gość mówi: OK. Z uśmiechami na twarzach wchodzimy na taras. Miasto rzeczywiście gigantyczne. Setki, a może nawet tysiące wieżowców. W ogóle nie widać końca zabudowań. Budynki, aż po horyzont. Po zjechaniu w dół, wydajemy resztki kasy na ciastka i cole. Z dworca odbieramy bagaże, metrem i autobusem dostajemy się na lotnisko. O 17.20 odrywamy się od południowoamerykańskiego kontynentu.

21 sierpień Koniec

Po 10-tej czasu środkowoeuropejskiego lądujemy w Frankfurcie. Na lotnisku odwiedzamy wszystkie księgarnie z przewodnikami – planujemy już kolejne wojaże. Później zapoznajemy się z ofertą „marketu turystycznego” – oferty last minute z całych Niemiec. Jest parę okazji. O 16.40 wylatujemy do Polski. O 18.15 lądujemy w Pyrzowicach. Po przejściu kontroli celno – paszportowej, wpadamy w ramiona rodziców…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u