La chiquita en el camino – Kuba, Meksyk, Gwatemala, Salwador – Anna Kocot

Anna Kocot

Termin: 14.07 – 22.08.2006

Trasa: Kuba – Hawana, Pinar del Rio, Vinales, Santiago de Cuba, Punta Gorda, Castillo Pedro de Morro, Trinidad; Meksyk – Cancun, Chichen Itza, Merida, Palenque, Rio Usumacinta; Gwatemala – Flores, Tikal, Guatemala City; Salwador – San Salvador, Suchitoto, Santa Ana, park narodowy Cerro Verde, wulkan Izalco, jezioro Coatepeque, Juayua, Apaneca; Gwatemala – Antigua, Panajachel, jezioro Atitlan, Chichicastenango, Quetzaltenango; Meksyk – San Cristobal de las Casas, Oaxaca, Puebla, Cuernavaca, Taxco, Guanajuato, Zacatecas, San Miguel de Allende, Mexico City, Guadelupe, Teotihuacan

Część 1. Los alternatywos 4 (Kuba)

Udało mi się zobaczyć Kubę przed ustąpieniem Fidela – obejmujące całą wyspę muzeum rewolucji na wolnym powietrzu i skansen dogorywającego socjalizmu, o którym nam przypominają już tylko filmy Barei – puste sklepy mięsne i czwarty stopień zasilania. Mury miejskie pełne są produkowanej przez komitety rewolucyjne poezji w typie „Revolucion en cada barrio”, która miło pieści ucho w swym brzmieniu hiszpańskim, jednak brzmi absurdalnie. „Przejściowe” trudności w gospodarce znośne są dzięki powszechnie dostępnym bananom i pomarańczom oraz karaibskiemu stylowi życia. Ale – po kolei. Lądowanie na lotnisku międzynarodowym w Hawanie budzi wśród pasażerów samolotu niepokój – wszyscy nerwowo rozglądają się, czy przez przypadek nie wylądowali na Haiti lub między zapuszczonymi barakami w Guantanamo. Dalej wrażenie pogarsza się jeszcze bardziej – urząd iNmigracyjny (sic!) nie posiada klimatyzacji, tłumy ludzi stoją w kilkugodzinnych kolejkach do okienek, których obsługa jest bardzo powolna, a na dodatek poza kolejnością wpychane są rodziny kubańskie. Aby otrzymać wizę, należy pokazać potwierdzenie rezerwacji noclegu na Kubie, bilet powrotny oraz kartę pokładową samolotu, z którego się wysiadło (aby uniknąć podejrzeń o przypłynięcie tratwą z Florydy). Po 3 godzinach imigracyjnego inferna udaje mi się dotrzeć do okienka i tu rozpętuje się afera – nie mam pieczątki potwierdzającej wylot z Polski (bo jej nikomu nie dają), a mój bilet powrotny jest nie z Hawany, ale z Mexico City. Wreszcie, po długotrwałych próbach rozwiązania problemu – próbowałam przekonać urzędników, że w Polsce bilet z Hawany do Meksyku jest zbyt drogi i chcę go nabyć na Kubie – urząd wydaje mi wizę (muszę wykupić tarjeta de turismo w lotniskowym biurze podróży). W trakcie tych kilku godzin odebrałam najlepszą w życiu lekcję hiszpańskiego – nigdy wcześniej ani nigdy poźniej nie mówiłam w tym języku tak szybko. Ale to dopiero początek niespodzianek – następnie okazuje się, że dzięki uprzejmości linii lotniczych mój plecak zwiedza Nowy Jork, a ja na półtoramiesięczny wyjazd zostałam w przysłowiowych jednych gaciach. Na szczęście po 4 dniach znalazł się i został mi przysłany na adres hawański (odebrali go zaprzyjaźnieni Kubańczycy). Dzięki przesunięciu czasowemu (6 godzin) był jeszcze wieczór – wsiadłam do taksówki i pojechałam do centrum Hawany – miasto pogrążone w ciemnościach wyglądało, jakby wczoraj skończyło się powstanie warszawskie – zrujnowane, rozpadające się kamienice, brak światła, dziury w nawierzchni. Gdy zapytałam podstępnie taksówkarza, dlaczego tak tu ciemno, odpowiedział podstępnie, że właśnie naprawiają oświetlenie. Wspólnie uśmialiśmy się zdrowo z jego riposty, po drodze kierowca pokazał mi z dumą jedną ulicę, na której świeciła się jedna latarnia; ja z kolei przeczytałam później na plakacie, że 2006 jest na Kubie rokiem rewolucji energetycznej. Kolejna niespodzianka czekała mnie w domu, w którym miałam zamieszkać – poprzedni lokator mojej casa particular rozbił sedes i cała ubikacja poszła do remontu, musiałam zmienić lokal na położony w pobliżu Trocadero dom znajomej mojego niedoszłego gospodarza, Julio. I tak poznaję Eloise, w której domu spędzę 3 dni – dostaję od niej szczoteczkę, pastę do zębów i mydło, którego nie mam. Po wypraniu mojego jedynego ubrania (uważam, że to ohydne szpecić starówkę wywieszonym praniem, ale z konieczności moje gacie również radośnie powiewały na Trocadero) Eloise pożycza mi również koszulę nocną oraz – szczyt gościnności – proponuje nawet zestaw swoich gigantycznych majtek. Później ubawiła mnie scena, gdy obie siedzimy w identycznych kolorowych falbaniastych fartuszkach w kropki i bujamy się w fotelach (ulubiony sport narodowy Kubańczyków), oglądając telewizję. Dwie stare karaibskie ciotki.

Zabytkowe kolonialne domy kubańskie, mimo zaniedbania z zewnątrz, są w środku urocze – pełno w nich zakamarków, mają rozbudowany system balkonów, tarasów, pomieszczenia są duże, ładnie zaaranżowane i umeblowane. Turysta mieszkający w takim domu otrzymuje do niego klucze (spowodowane jest to gigantycznymi ilościami schodów, jakie trzeba w nich przebyć – zazwyczaj, gdy ktoś puka do drzwi, gospodarz wychodzi na balkon sprawdzić, kto to, i spuszcza z balkonu klucz na sznurku, żeby gość sobie otwarł sam, albo drzwi sterowane są zdalnie – właściciel otwiera je pociągając za łańcuszek). W niektórych casas particulares można również zamówić posiłki domowe – zazwyczaj są one smaczne. Gospodarz zwykle również pyta, dokąd turysta jedzie dalej, i poleca go swojemu znajomemu w następnej miejscowości. Ja zawsze byłam odbierana już z dworca przez Kubańczyków z karteczką „Ana”. Wszyscy moi gospodarze byli niesłychanie sympatyczni – Julio i Eloise, którzy załatwiali wszystkie moje sprawy w Hawanie, także rodzina Jesusa, u którego mieszkałam w Santiago (miałam tam w zasadzie osobne mieszkanie, ale zamiast podziwiać z mojego super tarasu zachody słońca, siedziałam z nimi ciągle w kuchni, sącząc pyszną lemoniadę domowej roboty) oraz Yolanda z Trinidadu – specjalność: indoktrynacja kubańskim hiphopem (kasety wnuczka) – podczas mojego pobytu wymieniali jej klimatyzację z radzieckiej na koreańską, w wyniku czego w moim pokoiku tłoczyło się 12 ludzi, w tym listonosz i policjant. Scena jak z „Tanga” Rybczyńskiego.

Starówka w Hawanie to miejsce, w którym można się wałęsać całymi dniami obserwując, jak toczy się życie jej mieszkańców. Część miasta została odnowiona – głównie okolice placów: de Armas (antykwariat pod gołym niebem), San Francisco de Asis, Catedral, Plaza Vieja oraz Parque Central przy teatrze narodowym i Kapitolu. Poza tym stare miasto – nawet Prado, kubańskie Las Ramblas – dosłownie rozpada się. W zdecydowanie najgorszym stanie są kamienice wzdłuż Maleconu – oprócz niszczycielskiego działania czasu nie oparły się również wysokiej fali i huraganom. W Hawanie istnieją 2 rodzaje barów: takie, w których pił Hemingway (La Bodeguita del Medio, La Floridita i hotel Ambos Mundos) oraz takie, w których nie pił. Warto wpaść na mojito lub daiquiri albo zjeść lody w legendarnej Coppelii – w otoczeniu portretów Fidela i Che, zajrzeć do wnętrz luksusowych hoteli Inglaterra, Nacional w dzielnicy Vedado, czy Raquel, wpaść na stanowiący jedną z kubańskich ikon Plac Rewolucji. Po mieście można się poruszać zabytkowymi oldtimerami (stare amerykańskie wozy z lat 1920 do 1950 – podobno niektóre z nich mają silniki od traktorów – funkcjonują jako taksówki), bici taxi (rower z siedzeniami dla pasażerów), cocotaxi (śmieszny motor z okrągłą kapsułą, dostępny tylko za opłatą w tzw. moneda nacional) oraz zwykłymi taksówkami. Popularnym pojazdem na Kubie jest fiat 126p, zwany tam pieszczotliwie „polaquito”. Symbolem transportu publicznego w tym kraju jest legendarne „camello” – niemiłosiernie zapchany autobus ciągnięty przez ciężarówkę, ale np. w Santiago funkcjonują również ciężarówki osobowe. Ruchoma sauna za 20 centavos. Wielką atrakcją Kuby są zabytkowe, przypominające argentyńską Recoletę, cmentarze: Kolumba w Hawanie oraz Santa Ifigenia w Santiago, na którym można zobaczyć m.in. grobowce rodziny Bacardich, Cespedesa, uroczystą zmianę warty na grobie Martiego (ceremonia odbywa się co pół godziny, przy dźwiękach pięknej muzyki i bicia dzwonu), monument ku czci ofiar 26 lipca 1953 (kumple Fidela) oraz innych bohaterów narodowych.

Najciekawszymi muzeami są jednak muzea rewolucji: w Hawanie w dawnym Palacio Presidencial zobaczyć można jacht „Granma”, którym Fidel Castro przypłynął z 82 ludźmi i 7 karabinami, by wywołać zwycięską rewolucję, radiostację Che Guevary, złoty inkrustowany pistolet Batisty, instrumenty tortur, jakim poddano uczestników nieudanego zamachu stanu w 1953 w Moncada, poplamione krwią mundury, w jakie przebrani byli rewolucjoniści podczas zamachu, togę, w której Fidel wygłosił słynną mowę w samoobronie („Historia mnie osądzi…”), pisma i przedmioty osobistego użytku, zdjęcia, makiety bitew itp. W Santiago zwiedzić można koszary Moncada, miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. Historię nieudanego zamachu stanu, w którym Fidel Castro cudem uniknął śmierci, niesłychanie barwnie i dramatycznie, jak film o przygodach Bonda, opowiada lokalny przewodnik (należy pytać o Kubańczyka, który oprowadzał Danny’ego Glovera). W muzeum znajduje się ciężarówka, którą wieziono Castro po jego schwytaniu, mundury zamachowców, izba tortur, makieta przedstawiająca szczegółowo wydarzenia z 1953 roku. W budynku koszar nadal tkwią wystrzelone przed ponad 50 laty kule. Museo de la Lucha con el Bandidismo w Trinidad posiada w swych zbiorach fragment zestrzelonego amerykańskiego samolotu szpiegowskiego, osobistą broń Fidela Castro, której używał podczas walki z kontrrewolucją, itd.

W Santiago można zajrzeć również do dawnej fabryki rumu Bacardi, zwiedzić położony na obrzeżach miasta bardzo ciekawy ogród botaniczny Jardin de los Helechos, pojechać na plażę do Punta Gorda, skąd można się wspiąć do XVII- wiecznego zamku El Morro. W zamku dostępna jest wystawa poświęcona lokalnym piratom. W centrum miasta znajduje się punkt widokowy na zatokę i starówkę – tzw. balkon Velazqueza.

W Trinidad z kolei przede wszystkim warto powłóczyć się po wybrukowanych kocimi łbami uliczkach pełnych kolonialnych, wielokolorowych domów, usiąść na pięknie rzeźbionej ławeczce i podziwiać sąsiadujący z katedrą ocieniony palmami plac, wdrapać się na punkt widokowy, z którego widać krytą czerwoną dachówką zabudowę miasta, zwiedzić muzeum historyczne i popatrzeć z jego wieży na panoramę Trinidadu, posłuchać muzyki na żywo w licznych klubach oraz wstąpić do ruin teatru Brunet – obecnie baru. Z Hawany wybrałam się z lokalnym biurem podróży na jednodniową wycieczkę do Pinar del Rio i doliny Vinales. W Pinar wstąpiliśmy do fabryki cygar, następnie z perypetiami (6 awarii autobusu) dojechaliśmy do jaskiń Cueva de India, w których pływaliśmy podziemną rzeką podziwiając różnorodne stalaktyty i stalagmity. Stamtąd pojechaliśmy obejrzeć „muralles prehistoricos” – wykonane współcześnie malowidła naskalne z ludźmi pierwotnymi i dinozaurami. Ostatnim punktem programu była największa atrakcja doliny Vinales – słynne „mogotes” – zespół skał wapiennych, które najlepiej podziwiać z punktu widokowego – cała dolina usiana jest pokrytymi zielenią wapiennymi pagórkami.

W trakcie podróży po Kubie (jak się potem okazało – zobaczyłam fazę schyłkową ancien regime’u) nieustannie dziwiła mnie pogoda ducha i radość ludzi żyjących w tak trudnych warunkach, pod wieloletnim embargiem – Kubańczycy są pełni werwy, optymizmu, życzliwości, kochają zabawę i muzykę. Mieszkańcy Hawany są dumni, że mieszkają w zabytkowych domach – dla nich nie są to walące się rudery. Na co dzień pokonują gigantyczne trudności z transportem i aprowizacją. Maleńki kraik od lat uparcie pokazuje wielkiemu bratu z USA gest Kozakiewicza – pewnie kierując się Fidelową wersją „veni vidi vici”: „Si salgo, llego… si llego, entro… si entro, triunfo”.

Część 2. Znak Zorro (Meksyk)

Meksyk był ostatnim etapem mojej wyprawy – po 3 tygodniach nocnych przejazdów, wspinaczek, licznych przesiadek i szybkiego tempa zwiedzania postanowiłam zafundować sobie 2-tygodniowe „dolce vita” – podróże tylko w dzień, przyzwoite hotele, wolne tempo, dobra kuchnia.

W porównaniu ze zwiedzonymi wcześniej krajami wydał mi się najlepiej zorganizowany i najbogatszy. Po przylocie z Kuby zdumiało mnie, jak dużo tu autobusów, jak często i szybko jeżdżą. W porównaniu z Gwatemalą i Salwadorem zdziwił mnie absolutny brak tłumów uzbrojonych po zęby facetów na ulicach oraz to, że ludzie nie rzucają masowo śmieci przez okna autobusów. Cóż więc robić w tak pięknym i spokojnym kraju? Udać się na wczasy.

Zwiedzanie Meksyku rozpoczęłam od przejechania z Cancun do Chichen Itza (zatrzymuje się tam każdy rejsowy autobus do Meridy). Pierwsze wrażenie z zony archeologicznej najsłynniejszego miasta Majów mam negatywne – dzikie tłumy jednodniowych wycieczek z Cancun oraz goniący ich sprzedawcy. Dopiero później, stopniowo zagłębiając się w dżunglę, poznałam lepiej to rozległe i ciekawe miasto. Oprócz piramidy Kukulkan, boiska do peloty, warto zwiedzić obserwatorium astronomiczne „Ślimak” oraz budynek klasztoru. Ponieważ zatrzymałam się na nocleg w oddalonym o 3 km Piste, zobaczyłam wieczorny pokaz „Los noches de Maya” – czyli światło i dźwięk (wstęp bezpłatny dla posiadaczy biletów dziennych). Spektakl przedstawia w atrakcyjnej formie historię Majów i ich miasta – w ciemnościach imitowane są efekty burzy, ognia ofiarnego, można usłyszeć odgłosy dżungli. Kolejnym etapem podróży po Jukatanie był niedzielny targ Majów w Meridzie – atrakcje tego miasta skupiają się w jego centrum – kolonialna katedra, ratusz, kilka zabytkowych budynków. Z Meridy pojechałam nocnym autobusem do kolejnego ukrytego w dżungli miasta Majów – Palenque. Turystów jest tam zdecydowanie mniej niż w Chichen Itza, można wdrapywać się na piramidy i liczne świątynie, sercem miasta jest słynny budynek pałacowy – warto przyjechać tam wcześnie rano, kiedy całe miasto jest jeszcze tajemniczo spowite mgłami. W Palenque wykupuję w biurze podróży pakiet na przejazd do Flores w Gwatemali i przekraczam granicę meksykańską w najbardziej atrakcyjny sposób: przepływając rzekę Rio Usumacinta indiańskim czółnem „lancha” – normalnie rejs przez dżunglę zajmuje 40 minut, jeśli łódka ma dobry silnik, podróż trwa 20 minut, a wrażenie jest piorunujące. Po raz drugi przekroczę tę granicę za prawie 2 tygodnie pomiędzy La Mesilla a Ciudad Cuauhtemoc – tym razem przedzierając się przez kilometry bazarów po stronie gwatemalskiej, następnie tłocząc się w shared taxi z przemytnikami (4 kilometry do odprawy meksykańskiej), a potem siedząc na gigantycznych worach z ziemniakami przemycanymi z Gwatemali mikrobusem do Comitan. Podróżując przez Meksyk po raz drugi, zdecydowałam się na podziwianie uroków hiszpańskiego kolonializmu – w każdym z odwiedzanych miast znajdowało się śliczne zocalo (rynek z parkiem pełnym fontann i innych atrakcji), zabytkowe katedry i piękne kolorowe starówki. Każde z nich jednak, mimo podobieństw, posiadało coś unikalnego. W San Cristobal de las Casas szczególną uwagę zwraca ołtarz w kościele Santo Domingo oraz kościółek San Cristobal, do którego należy się wspiąć po kaskadach schodów – wysiłek zrekompensowany zostaje możliwością podziwiania panoramy miasta. Oaxaca poszczycić się może szczególnie piękną bazyliką Soledad, słynie również z produkcji mezcalu – plantacje agawy znajdują się nawet przed katedrą. Ponadto na bazarze „20 Noviembre” można zwiedzić fabryczki czekolady i dostać zawrotu głowy od nadmiaru oferowanych gatunków: różna zawartość kakao, cukru, przeróżne dodatki smakowe, czekolada pitna i jadalna. W całym kraju istnieje sieć sklepów ze słodyczami „La Catrina” – można się tam zaopatrzyć w przedziwne pod względem smakowym słodycze, wszystkie sygnowane symbolem śmierci – trupem w długiej sukni i kapeluszu. W Oaxaca warto też spróbować lodów z mezcalem. Puebla jest eleganckim miastem w typie Madrytu – jej architekturę odróżnia jednak od reszty kraju duża ilość domów z kafelków układanych w różne wzory, w różnych kombinacjach kolorystycznych, szczególnie ciekawym budynkiem jest Casa de Alfenique. Należy też wstąpić do byłego klasztoru Santa Rosa, w kuchni którego narodziło się słynne mole poblano – kuchnię tę oczywiście wypełniają kafelki. W kaplicy Rosario kościoła Santo Domingo, na którą zużyto 5 ton złota, zaskakuje płynąca z ukrytych sprytnie głośników „niebiańska muzyka”. Polecam również muzeum rewolucji meksykańskiej. W Cuernavaca szczególną atrakcją jest Recinto Catedral – zespół 3 zabytkowych pięknych kościołów. Położone na zboczach gór, złożone z plątaniny wąskich stromych uliczek, przepełnione białymi domkami z czerwoną dachówką, wybrukowane kocimi łbami miasto srebra – Taxco – można podziwiać z dwóch punktów widokowych: Casahuates (figurka Cristo Redemptor przypominająca Chrystusa z Rio de Janeiro) oraz Cerro de Bermeja. Jednak główną atrakcją miasta jest kościół Santa Prisca – największe szaleństwo baroku meksykańskiego. Jedno z 3 moich ulubionych miast w tym kraju – Guanajuato – to orgia kolorów, urocze placyki z fontannami, wąziutkie uliczki. Ponieważ w przeszłości również wydobywano w nim srebro – połowę miasta stanowią podziemne tunele, w których odbywa się normalny ruch uliczny, na części z nich dobudowano awangardowe kolorowe budynki – meksykańskie Hundertwassery. Do punktu widokowego – socrealistycznej paskudy przedstawiającej bohatera narodowego, Pipila – dojeżdża się szwajcarską kolejką. Panorama miasta zatrzymuje na dłużej – przepiękne kolorowe kolonialne kościoły, charakterystyczny budynek uniwersytetu, tysiące wielobarwnych domków przytulonych do zielonych zboczy gór. W Guanajuato mieszkałam w „Casa Bertha” – ślicznym kolonialnym hoteliku – labiryncie z kuchnią i tarasem widokowym. W Zacatecas należy wjechać na Cerro Buffo – punkt widokowy z pomnikami bohaterów rewolucji meksykańskiej, zwiedzić „Mina El Eden” – kopalnię srebra pokazującą nie tylko minerały w naturze, ale i sposób, w jaki w przeszłości zamęczano ludzi przy jego wydobyciu. Ciekawym miejscem jest również hotel „Quinta Real” zbudowany na dawnej arenie służącej do corridy. San Miguel de Allende to miasto – dzieło sztuki. Kwintesencja tego, co w Meksyku najlepsze – dobry styl, wyrafinowana prostota, urok, wielobarwność, umiłowanie piękna i artyzmu. Nawet sklepy z przedmiotami codziennego użytku w tym mieście zmieniają się w galerie sztuki. W centrum znajduje się kościół San Miguel Arcangel – różowe arcydzieło pseudogotyku, meksykański Gaudi. Architektura tego miasta przerasta wszystko, co widziałam w Meksyku wcześniej – jednolita kompozycja wszystkich odcieni kolorów przypraw połączona z delikatnymi, lecz wyrazistymi zdobieniami, stopiona w jedną całość z aranżacjami roślinnymi.

Przygodę z Meksykiem zakończyłam jednak w wielkim megalopolis – Mexico City, skupiającym wszystkie bolączki nowoczesnej metropolii: smog, korki. W stolicy daje się odczuć powiew Ameryki – rozmach, przestrzeń, wielopiętrowe wieżowce, o czym dobre pojęcie daje wycieczka na 42. piętro Torre Latinoamericana. Wnętrza sąsiedniego Palacio de Bellas Artes przypominają scenografię do filmu „Metropolis”, w środku zobaczyć można muralles autorstwa m.in. Diego Rivery. Interesującym miejscem jest również Casa de Azulejos – posiadająca przepiękne wnętrza kolonialna restauracja. Pobyt w tym kraju zakończyłam wycieczką metrem do bazyliki Matki Boskiej z Gwadelupy oraz wspinaczką na piramidę słońca w Teotihuacan. Meksykanie to naród kochający fiesty (choć, jak twierdzi Octavio Paz, radość ta jest podszyta strachem przed śmiercią) – nawet protesty polityczne (byłam tam w okresie zamętu spowodowanego liczeniem głosów po wyborach) przeradzają się w ogólnonarodowy piknik z tańcami, śpiewami, zbiorowym szydełkowaniem, grą w szachy i piłkę nożną na przenośnych boiskach. „De donde vienes?”- to klasyczne pytanie inicjujące zebranie towarzyskie wokół gringo. Nawet szaman, zanim mnie okadził i przyłożył mi zieloną miotłą, zdążył spytać, skąd jestem, widząc moje ojos azul. Meksykanie są niezwykle otwarci i bezpośredni, po kilku minutach od wejścia grupy zupełnie obcych sobie ludzi do comedoru (jadalni) wszyscy rozmawiają i bawią się jak na imieninach u wujka Zdzisia. Ludzie w Meksyku kochają „garbusy”, które nazywają pieszczotliwie „vocho” i urządzają ich zloty – jak harleyowcy. Kochają też sztukę (zwłaszcza Cervantesa) i piękny styl życia, co przejawia się nawet w przedmiotach codziennego użytku – nic dziwnego, że Mrożek przeniósł się na kilka lat właśnie do tego kraju.

Część 3. Kolorowych jarmarków… (Gwatemala)

Gwatemala jest krajem, w którym tradycyjna kultura Majów przejawia się najsilniej spośród wszystkich innych państw regionu. Feeria kolorów, z jaką spotkałam się na lokalnych bazarach, może wydać się w naszych warunkach niesłychanie krzykliwa i tandetna – jednakże „w tych okolicznościach przyrody” jest jak najbardziej na miejscu. Zwiedzanie Gwatemali rozpoczęłam od tradycyjnego rejsu imieninowego po Rio Usumacinta, który połączyłam ze wspinaczką na piramidę Templo II w Tikalu. „Matka wszystkich ruin Majów” położona jest w głębokiej dżungli – zieleń wprost oślepia, błądzenie między świątyniami i piramidami urozmaicają odgłosy cykania, krakania, gulgotania, świstania i skrzeczenia jej mieszkańców. Od czasu do czasu drogę przebiegają przeróżne zwierzaki. Stolica kraju – Guatemala City – to ohydne zbiorowisko slumsów i nijakich brudnych wieżowców, warto jednak zwiedzić wnętrza Palacio del Gobierno (wstęp bezpłatny, z przewodnikiem). Miasto słynie z przestępczości, ulice patrolowane są przez tłumy wojska w kamizelkach kuloodpornych. Na dworcach pierwszej klasy wpuszczanie pasażerów do autobusu rozpoczyna się od rewizji osobistej (nie dotyczy ona gringosów). Podróżowanie chicken busami dostarcza wiele rozrywki – po drodze wsiadają ludzie – sklepy, objazdowi kaznodzieje i clowni oraz sprzedawcy cudownych maści. Ludzie siedzą stłoczeni po 3 osoby na siedzeniu z górą tobołków, większy bagaż przywiązywany jest do dachu. Jazdę marnymi, pełnymi zakrętów drogami wzdłuż przepaści urozmaica skoczna muzyka puszczana na pełny regulator. Autobusy przyozdabia mnóstwo napisów w rodzaju „Bóg cię kocha” lub „Tylko Jezus może zmienić twoje życie”. Po drodze można poczytać gazety (same doniesienia o morderstwach), zjeść, kupić latarkę lub pasek do spodni. Gwatemalczycy posługują się skrótami nazw miejscowości: Chichicastenango to Chichi, Quetzaltenango to Xela, Huehuetenango to Huehue. W rezultacie na dworcach można usłyszeć następujący wrzask przekrzykujących się konduktorów zachęcających do wsiadania: „cziczi…ueueue…szelaszela…!!!!”. Zwykle konduktor pytał mnie, dokąd jadę, wyrywał mój plecak i wrzucał go na dach, a mnie wpychał do autobusu (właściwego). Po kilku dniach w ogóle przestałam sprawdzać na tabliczkach, dokąd jedzie autobus – ogłaszałam, dokąd jadę, a potem goniłam swój plecak, któremu nagle wyrastały nogi i bezstresowo pozwalałam się wepchnąć do właściwego pojazdu. Autobusów bezpośrednich nie jest wiele, ale przesiadając się w Los Encuentros lub Chimaltenango można złapać w ciągu sekundy chickenbusa w każde miejsce Gwatemali.

Tradycyjnym miejscem zgromadzeń gringo jest Antigua – piękne kolonialne miasto u stóp wulkanów Pacaya i Agua – pełne ruin starych klasztorów, bogato zdobionych kościołów i kolorowych niskich domów. Panajachel z kolei jest punktem wypadowym dla rejsów po otoczonym wulkanami jeziorze Atitlan – typowa 7-godzinna wycieczka obejmuje wizyty w miasteczkach San Antonio, San Pedro i Santiago de Atitlan. Miejscem, które szczególnie polecam w Gwatemali, jest Chichicastenango. Odbywa się tam w każdy czwartek wielki targ Majów – istne szaleństwo kolorów. Chichi to także miejsce, w którym stara kultura Majów żyje pełnią życia. Miałam tam poczucie obcości – ludzie mówią w języku Aura Quitche, na ulicach nie można w ogóle usłyszeć hiszpańskiego. Centrum życia religijnego stanowi kościół św. Tomasza – stara budowla hiszpańska całkowicie zaanektowana na potrzeby kultu Indian. Na nadgryzionych zębem czasu schodach do świątyni Majowie rozpylają kadzidło i składają ofiary – palą kwiaty. We wnętrzu kościoła – bardzo prostym: białe ściany i XVI- wieczne, całkowicie poczerniałe ze starości obrazy – uprawiany jest kult przodków. Na ich płytach grobowych w głównej nawie składane są ofiary – świece i kwiaty. Niesamowite miejsce – w kościele katolickim ukryty kult Majów. Cieszący się złą sławą ołtarz rytualny Majów, poświęcony bogowi ziemi, Pascual Abaj, odwiedziłam z moją prywatną gwardią szwajcarską (jechałam autobusem z 3 Szwajcarami, którzy wyrazili chęć zobaczenia go). Ołtarz znajduje się na obrzeżach miasta pełnych podłych, zaplutych nor. Odludzie i kompletna dzicz – trudno znaleźć ścieżkę; górę, na którą się wspinaliśmy, zarastają chaszcze. Miałam poczucie, że trafiłam w miejsce, w którym coś się czai – jakbym występowała w scenie z filmu „Seven”, w której Za Chwilę Zdarzy Się Coś Strasznego. Ołtarz jest niewielki, otoczony kamieniami i świeżymi ofiarami, które palą na cześć boga mieszkańcy Chichi, wmontowano w niego liczący sobie kilka tysięcy lat kamień przedstawiający twarz Pascuala. W drodze powrotnej zwiedzić można fabrykę masek oraz bardzo ładny wielokolorowy cmentarz. W centrum zatrzymałam się w „Mini – Hotel Chichicasteca”(skądinąd bardzo przyzwoitym), którego właściciel hoduje kurczaki (klatka zajmuje cały parter) i ma w zwyczaju zamykać go na noc i znikać nie zostawiając gościom kluczy. W rezultacie, gdy wróciłam rano ze śniadania, musiałam się włamywać po plecak wraz z sąsiadem – aptekarzem (dziura w drzwiach plus drucik i sprawne ręce). W Gwatemali warto jeszcze zobaczyć urocze kolonialne miasteczko położone w sercu gór – Quetzaltenango – ryneczek jest naprawdę unikalnym połączeniem baroku i klasycyzmu. Gwatemalczycy – pomimo nękających ich bezrobocia, nędzy i przestępczości oraz katastrof żywiołowych – są narodem bardzo przyjaznym wobec przyjezdnych, choć żartobliwie nazywają ich „gringo”. Są również bardzo religijni – zarówno w kościołach katolickich, jak i autochtonicznych. Najzabawniejszą scenę w tym kraju zobaczyłam jadąc chickenbusem do Huehue: niemiłosiernie zapchany siedzącymi i stojącymi pasażerami pojazd; konduktor stojąc w tylnych drzwiach krzyczy: ”Posuńcie się!”, znika, wbiega po drabince na dach (autobus jedzie właśnie przez górskie serpentyny), pojawia się w przednich drzwiach i wrzeszczy: „Przecież mówiłem, żebyście się posunęli!”.

Część 4. Chłopcy z Placu Broni (Salwador)

Salwador jest krajem rzadko odwiedzanym przez turystów i cieszy się sławą niebezpiecznego miejsca – moim zdaniem niesłusznie. Miastem – twierdzą jest tylko San Salvador, po którym snują się tłumy uzbrojonych po zęby ludzi. Wzdłuż bazaru stoją całe rzędy oddziałów z karabinami, w kamizelkach kuloodpornych. Miasto chronione jest według następującego klucza: banki, urzędy, centra handlowe, bazary, salony gier – broń długa; sklepy spożywcze, knajpy – broń krótka. Chyba nigdzie na świecie nie można zobaczyć na ulicy tyle broni, co w stolicy. Poza nią zdarzają się uzbrojeni strażnicy np. na dworcach – podobnie jak w Gwatemali. W samym San Salvador warto zobaczyć katedrę, w podziemiach której pochowano kardynała Romero, kościół Rosario o awangardowych kształtach i plac z pomnikiem niepodległości – reszta miasta to gigantyczny slumsowaty bazar. Prawdziwy Salwador to prowincja – urocze senne kolonialne miasteczko Suchitoto przypomina, jak wyglądała Antigua zanim została zadeptana przez turystów – życie toczy się w nim leniwie jak na stopklatce w westernie. W bramach domów stoją kowboje w kapeluszach i czekają na Godota lub na swój pociąg 15.10 do Yumy. Porośnięte trawą brukowane uliczki, kolorowe domki wtopione w wybujałą zieleń – Miasto, W Którym Nic Się Nie Dzieje. Z centrum Suchitoto można przespacerować się nad jezioro Suchitlan, po którym kursują stateczki wycieczkowe. Położony centralnie plac z kościółkiem Santa Lucia ozdabiają metalowe awangardowe figurki Don Kichota. Przypadkowo wystąpiłam w salwadorskim filmie dokumentalnym, potem jadłam obiad z reżyserem oraz z ekipą amerykańskiej TV ABC, która dowiedziawszy się, że wybieram się nazajutrz na wulkan Izalco, powiedziała mi, że była tam wczoraj i podejście jest bardzo łatwe. Jak zwykle, okazało się, że telewizja kłamie. Zorganizowane wejście grupowe z uzbrojoną ochroną rozpoczyna się codziennie o g. 11. Pierwszy etap wspinaczki na liczący ponad 1900m. wulkan to zejście z punktu widokowego w parku narodowym Cerro Verde po liczącej ok. 1000m. prawie pionowej ścianie w dół, przez dżunglę. To logiczne – żeby wejść, trzeba najpierw zejść. Właściwa wspinaczka zaczyna się na plateau pod wulkanem – prawie 2000m. w górę, od połowy wulkanu jest tak stromo, że trzeba iść na czworaka, przy stale toczących się z góry kamieniach. Ze szczytu tego nadal aktywnego wulkanu (z wnętrza wydobywają się gorące wyziewy) roztacza się piękny widok na otaczające go góry i jezioro Coatepeque. Zejście w dół (ponownie prawie 2000m.) odbywa się inną trasą – znów przez fragmenty zastygłej lawy i turlające się stale kamienie. Trekking musi zakończyć się o g.15, więc po wbiegnięciu na wulkan i z powrotem należy jeszcze zachować siłę na powrót po ostatniej ścianie biegnącej przez dżunglę. Po tej wycieczce byłam tak wykończona, że na drugi dzień nie umiałam spytać w sklepie, czy są widokówki z Juayua (czytaj:Hułajuła). W zachodniej części Salwadoru warto zobaczyć powstałe w kraterze wulkanu jezioro Coatepeque – miejsce weekendowych wypadów lokalnej elity, kolonialne miasteczko Santa Ana oraz miasteczka znajdujące się na tzw. Ruta Flores (szlak kwiatów – pełnię jego urody można podziwiać w kwietniu): Juayua (w kościele miejskim znajduje się słynna figurka czarnego Chrystusa) oraz Apaneca ze zniszczoną podczas trzęsienia ziemi katedrą. Granicę z Gwatemalą przekraczam na piechotę – widoki z mostu są piękne. W każdym z salwadorskich miast zachwyca sztuka wycinania krzewów – dominują kształty zwierząt domowych, ale wycina się też zabawne ludziki. Po kraju podróżuje się chickenbusami w tonacji biało – zielonej, połowę pasażerów stanowią zwykle kowboje z maczetami przy boku. Warto spróbować lokalnego przysmaku – pupusas (placki o różnych smakach) oraz napić się horchaty – najlepszej w Ameryce Środkowej. Salwadorczycy są niesłychanie uprzejmi i pomocni – często, gdy pytałam kogoś o drogę, mój rozmówca zabierał mi plecak, zarzucał go sobie na plecy i prowadził do miejsca, o które pytałam. Naród niezwykle optymistyczny i pogodny, zważywszy ilość wojen i katastrof żywiołowych, jakich doświadczał przez ostatnie lata. I chyba obcowanie z Salwadorczykami jest najważniejszym powodem, dla którego warto odwiedzić ten kraj.

Postscriptum

Jak zwykle w tej podróży – powrót do Polski również sprawił mi niespodziankę – meksykańskie linie lotnicze nie wpuściły mnie do samolotu.(Odprawa w tym kraju zaczyna się 3 godziny przed odlotem – ja przyszłam 2 g. przed i pewnie nie byłoby problemu, gdyby start nie został przesunięty o 45 min. wcześniej). Poszłam do biura – i ponieważ, jak zwykle, byłam dla Meksykanów „to śmieszne gringo” – dostałam bilet na Air France bez żadnej dopłaty i kilka godzin później bez problemu wyleciałam do Paryża.

Informacje praktyczne

Wizy: Kuba – aby otrzymać kartę turystyczną, należy przedstawić potwierdzenie rezerwacji (wystarczy na 1 noc), kartę pokładową i bilet powrotny (najlepiej z Hawany)))). Kartę odbierają przy wylocie, w paszporcie nie ma śladu pobytu na Kubie. Meksyk, Gwatemala, Salwador – wiza nie jest wymagana, w Salwadorze nawet nie dostałam pieczątki do paszportu. Za wjazd do Meksyku płaci się, w zależności od długości pobytu, ok. 20USD.

Kursy walut: Kuba – od dolarów płaci się 20% podatku, dlatego lepiej wymienić euro (tylko 10%), 1E = 1,13CUC (peso convertible). Meksyk – kursy wahają się: 1USD = ok. 10,5 peso. Gwatemala – 1USD = 7,5quetzala. Salwador 1USD = 1USD (brak własnej waluty). Należy posiadać banknoty o nominale maximum 20USD, większych nie rozmieniają.

Transport: Kuba – przejażdżka oldtimerem w Hawanie 6CUC, taxi w zależności od odległości – do 10CUC, na lotnisko 20CUC, wycieczka z Hawany do Vinales z obiadem w cenie (biuro podróży w hotelu „Lido”) 55CUC, autobus Viazul Hawana – Santiago 51CUC, autobus z Santiago do Punta Gorda 20 centavos, z powrotem wróciłam autostopem, autobus Viazul Santiago – Trinidad 33CUC, Viazul z Trinidad do Hawany 25CUC, samolot Aeromexico z Hawany do Cancun 202CUC. Meksyk – autobus z lotniska w Cancun do centrum – 35p., autobus do Chichen Itza – 90p., taksówki w miastach w Meksyku – od 20 do 50p., taxi na lotnisko w Mexico City 130p., autobus Piste – Merida 52p., Merida – Palenque 322p., pakiet Palenque – Flores (przekroczenie granicy z Gwatemalą) 300p., minibus z Ciudad Cuahtemoc do Comitan 20p., minibus Comitan – San Cristobal 30p., minibus San Cristobal – Tuxtla Gutierrez 35p., autobus Tuxtla – Oaxaca 306p., Oaxaca – Puebla 135p., Puebla – Cuernavaca 140p., Cuernavaca – Taxco 50p., collectivo w Taxco 4p., Taxco – Toluca 73p., Toluca – Irapuato 212p., Irapuato – Guanajuato 29p. (nie ma bezpośrednich połączeń Taxco – Guanajuato), kolejka w Guanajuato 20p., autobus Guanajuato – Leon 29p., Leon – Zacatecas 184p., kolejka w Zacatecas 24p., autobus Zacatecas – Leon 160p., Leon – S. Miguel de Allende 145p., S.M.de A. – Mexico City 165p., metro 2p., autobus do Teotihuacan 27p. Gwatemala – collectivo Flores – Tikal i z powrotem 50q., autobus Flores – Guatemala City 240q., G. City – San Salvador 86q., taxi w G.C. 20 – 30q. (w zależności od odległości), autobus z Valle Nuevo (granica z Salwadorem) do G.C. 20q., G.C. – Antigua 7q., Antigua – Chimaltenango – Panajachel 4+15q., rejs po Atitlan 70q., Panajachel – Los Encuentros – Chichicastenango 5+5q., Chichi – Los Encuentros – Quetzaltenango 5+10q., potem przesiadka do centrum 2,5q., autobus Xela – La Mesilla (granica z Meksykiem) 30q. Salwador – autobus S. Salvador – Suchitoto 0,8 USD, Suchitoto – Los Aguilares – Apopa – Santa Ana (nie ma bezpośredniego) 0,8+0,5+0,85USD, taxi w mieście ok. 3USD, S.Ana – Cerro Verde 1USD, C.Verde – El Congo – S.Ana 0,89+0,4USD, S.Salvador – jez. Coatepeque 0,48USD, S.Ana – Juayua 0,9USD, Juayua – Apaneca 0,45USD, Juayua – Ahuachapan – Las Chimanas (granica z Gwatemalą) 0,8+0,7USD

Noclegi: Kuba – doba w casa particular kosztuje ok. 20 CUC, nie ma problemu ze znalezieniem noclegu – wystarczy spytać w domach oznaczonych niebieską strzałką („Arrendedora Divisa”). Podczas pozostałej części podróży korzystałam z adresów podanych w dziale „budget” Lonely Planet, jednak ceny w Meksyku od czasu jego wydania podskoczyły o ok. 20 – 30%.

Wstępy: Kuba – Hawana: muzeum rewolucji 5CUC, Kapitol 3CUC, cmentarz Kolumba 1CUC, Santiago: balkon Velazqueza 1CUC, koszary Moncada 2CUC, muzeum Bacardi 2CUC, zamek El Morro 4CUC, cmentarz S. Ifigenia 1CUC, Trinidad: muzeum miejskie 2CUC, muzeum rewolucji 1CUC. Meksyk – Chichen Itza 90p., Palenque 45p., Puebla: muzeum rewolucji 10p., klasztor Santa Rosa 10p., Zacatecas: kopalnia srebra 60p., Mexico City: Torre Latinoamericana 50p., Teotihuacan 45p.(w niedziele bezpłatnie –Palacio de Bellas Artes również). Gwatemala – Tikal 50q.,Antigua: klasztor Santa Clara 30q., klasztor Merced 5q. Salwador – park narodowy Cerro Verde 1USD.

Wyżywienie (średnia dzienna): Kuba 10 CUC, Meksyk 80p., Gwatemala 50q., Salwador 6 USD

Ciekawostki

Niech się święci 1 maja, czyli co kubańskie komitety rewolucyjne piszą na murach:

„Senores imperialistes!No tenemos absolutamente ninguno miedo!” – „Panowie imperialiści, nie boimy się was wcale!”; „Los ideas son las armas de hoy” – „Współczesną bronią są idee.”; „Victoria siempre fue, es y sera nuestra” – „Zwycięstwo zawsze było, jest, i będzie nasze.”; „En cada barrio un frente de batalle” – „W każdej dzielnicy gotowi do walki”; „Unidos y vigilantes” – „Zjednoczeni i czujni”

Jak się podlizać Majom, czyli kilka użytecznych zwrotów w języku Aura Quitche (podaję na odpowiedzialność babci ze spożywczaka w Chichi): skrak – dzień dobry, aszerih – to samo przywitanie po południu, maltiosz – dziękuję, szerirh – miasto, khakhua – sklep


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u