Colorado – śladami poszukiwaczy złota (2010) – Katarzyna Anoszczenko, Rafał Robak

Czas trwania: 10-25 lipiec 2010

Trasa: Chicago – Pawnee Buttes National Grassland – Ford Collins – Estes Park – Peak to Peak Hwy – Central City – Nevadaville – Mt. Evans – Denver [Red Rocks Amphitheatre] – Roxborough State Park – Manitou Springs – Garden of the Gods – Paint Mines – Red Rock Canyon Formation – Manitou Springs – Ute Pass – Cripple Creek – Victor – Independence – Canon City [Royal Gorge Bridge] – Arkansas River Valley – Westclife – Silvercliff – Canon City – Red Canyon Road – Cripple Creek – Florissant Fossil Beds National Monument – Buena Vista – Leadville – Turquoise Lake – Camp Hale – Red Cliff – Gilman – Glenwood Springs – Maroon Bells  – Aspen – Independence Pass – Twin Lakes – Salida – Great Sand Dunes National Park – Alamosa – Monte Vista – Del Norte – South Fork – Creede – Bachelor Historic Tour  – Slamgullion – Lake City – Curecanti  NRA – Black Canyon of the Gunnison National Park – Montrose – Ouray – Million Dollar Hwy – Silverton – Durango – Hovenweep National Monument – Lizard Head Pass – Telluride – Unaweep Tabeguache Scenic Byway – Grand Junction – Fruita – Colorado National Monument – Canyon Pintado National Historic District – Dinosaur National Monument  – Steamboat Springs – Walden – Chicago. (Razem 4,656 mil = ok. 7,500 km/koszt paliwa USD680-230gal.)

Skupiliśmy się na: miasta-widma, kopalnie złota i srebra, trasy widokowe, indiańskie Puebla, wykopaliska dinozaurów, bezludzia, koleje parowe i gorące źródła.

Noclegi: Kempingi National Forest oraz BLM USD4-20/noc lub bezpłatnie w lasach należących do National Forest /BLM – Bureau of Land Management.

Przewodniki

Colorado Atlas and Gazetteer – Delorme

Colorado Road and Recreation Atlas

Colorado scenic guide – Southern region – Lee Gregory

Scenic driving Colorado – Steward Green

Ghost towns of Colorado – Philip Varney

Touring Colorado Hot Springs – Carl Wambach

USA – część zachodnia – wydawnictwo Pascal

Dzień 1

Po całodniowej, nużącej “przejażdżce” z Chicago, docieramy do Pawnee Buttes – wyrastających ponad prerią ostańców – otoczonych przez pasące się krowy, sarny i antylopy [prong horn]. Po drodze mijamy kilku kowboi, zaganiających swoje stada… znak, że dotarliśmy na Dziki Zachód.

Jadąc 14-stką, zjeżdżamy na nieutwardzoną trasę 129, kierując się do 110. Do Pawnee Buttes (1638 m.n.p.m.) dojeżdżamy w jedyny dostępny sposób, zupełnie sami, bo ten monotonny krajobrazowo obszar nie należy do często odwiedzanych przez kogokolwiek.  Uroku temu miejscu dodają kwitnące kaktusy [preackly pear] i z zawrotną prędkością przecinające naszą drogę antylopy.

Szutrowymi drogami wracamy do 14, jadąc na wschód, w kierunku pojawiającego sie na horyzoncie ośnieżonego pasma Gór Skalistych. Zajeżdżamy jeszcze na szybkie zakupy do Fort Collins. Pierwotnie plan był taki: robimy petelkę przez Rocky Mountain National Park, ale zakorkowany do niego wjazd w snobistycznym miasteczku Estes Park spowodował, że zmieniamy zdanie. Zjeżdżamy na 7 na „Peak to Peak Parkway” i suniemy na południe wzdłuż Front Range, podziwiając widoki. To, co nas zniechęca do zjeżdżania w boczne dróżki, to wszędzie ustawione tablice „private property” i „no trespassing”…  Za blisko do Dever i wszystko niestety padło łupem prywatnych, bogatych łapsk. Lepiej więc nie ryzykować, tym bardziej, że prawo w Colorado jednoznacznie mówi, że najpierw się strzela, a potem dopiero pyta, kim jest zabłąkaniec… Muszą tu zamieszkiwać przebogaci ludzie – wszędzie stadniny koni, resorty, restauracje, hotele… nie dla nas klimaty!

W Nederlands oglądamy „restauracyjnie” odrestaurowane wagony kolejowe ustawione w centrum i będące jedyną atrakcją miasteczka.

Central City i Black Hawk to stare, dobrze zachowane osady z czasów gorączki złota. Miasta otaczają niezliczone hałdy pokopalniane, nadające autentyczności temu miejscu. Smaczku dodają liczne kasyna i bary, które stały się „kołem ratunkowym” dla tego miejsca przed kompletnym zapomnieniem. Turystów tu niewielu, co nas trochę dziwi, bo w przeczytanym uprzednio przewodniku natrafiliśmy na informację, że z powodu nadmiaru wycieczek znalezienie miejsca parkingowego graniczy tu z cudem.  Opuszczamy miasto przed zachodem słońca i podjeżdżamy do sąsiedniego Nevadaville – „nadgryzionego zębem czasu”, bezludnego miasteczka i dalej udajemy się w kierunku Arapaho – Roosevelt National Forest w celu znalezienia kempingu (USD18/miejsce). Wolnych miejsc, niestety, tam nie bylo… musimy zadowolić się więc noclegiem w aucie zaparkowanym w leśnej dróżce, co jest nam nie na rękę, bo odpada możliwość palenia ogniska. [Ogniska w tej części National Forest dozwolone tylko w wyznaczonych miejscach]. Jutro czeka nas bardzo wczesna pobudka… i  wycieczka na Mt Evans [4348 m n.p.m.].

Dzień 2

Pobudka o 4.30! Pomimo wcześniejszych prób od 3 rano. Ciemno i zimno… poprzez Central Hwy docieramy do autostrady 70. Za 3 mile zjeżdżamy na 130 w kierunku Mt Evans, na którą biegnie najwyżej położona asfaltówka w Ameryce Północnej. Jeżeli chodzi o opłaty za wjazd na górę (USD10/auto), to obecnie toczy się o to niezła „walka” – [na youtube można znaleźć wiele informacji na ten temat]. Oficjalnie, jeśli ktoś chce wjechać i zjechać bez zatrzymywania auta, to ma prawo odmówić zakupienia biletu. Jakoże kasy biletowe są zamknięte, to omijamy je szerokim łukiem i suniemy dalej.  Zatrzymujemy się na chwilkę na Mt Goliat, ale silny, mroźny wiatr zniechęca nas do wyjścia z auta. Podziwiamy więc widoki niebieskich, zamglonych gór i wschodzącego nad nimi słońca przez okna auta. Wspinając się serpentynami w górę, widzimy stado jeleni Wapiti pasące sie poniżej drogi. Zdobywamy, a raczej nasze auto, zdobywa szczyt w niedługim czasie i ku naszej uciesze góra należy tylko do nas. Bardzo silny wiatr i przeszywające zimno nie zachęcają do pozostania tu dłużej niż pół godziny.  Powietrze jest znacznie rozrzedzone i trochę zaczyna nam brakować oddechu, zjeżdżamy więc z powrotem na Mt Goliat Natural Area na krótki szlaczek po najwyżej położonym ogrodzie botanicznym na świecie, wypełnionym tundrowymi kwiatuszkami i krumholz’ami, czyli prastarymi sosnami  powykręcanymi od silnie wiejącego w tym terenie wiatru.  Tu pojawia się – przerażający z wyglądu – ranger windykator i niestety wlepia mandacik za nieposiadanie dokumentu zapłaty za wjazd na górę. Cóż… nasza w tym radość, że źle spisuje tablice rejestracyjne naszego samochodu, więc nie będziemy tegoż mandatu płacić.

Po zjeździe skręcamy na 103 na wschód w kierunku Roxborough State Park.  Po drodze zajeżdżamy do najbardziej oryginalnego naturalnego amfiteatru jaki kiedykolwiek w życiu widzieliśmy (Red Rocks Amphitheatre; Hwy 470 i droga 74). Wykuty w czerwonym piaskowcu, przyciąga tłumy – akustyka musi tu być niesamowita. To bardzo klimatyczne miejsce, które Denver może uważać za swoją wizytówkę. Lokalne ludziska biegają wdłuż ławek z dolnych poziomów na górne – dobry trening … Też by nam się to przydało… Zamiast tego jednak zajeżdżamy na lody do Targetu i też jest całkiem miło… poza zgagą, która daje o sobie znać po wpałaszowaniu zbyt obfitych porcji wysokokalorycznego deseru. Ale przecież w końcu mamy wakacje! Wjazd do Roxborough State Park kosztuje USD6, ale nikt tak naprawdę tego nie pilnuje, więc można z powodzeniem zwiedzić ten park bezpłatnie. Bieżemy 2,5-milowy szlak Fountain Valley – petelkę wokół rudoczerwonych formacji piaskowcowych – pionowo wywróconych skał, przypominających grzbiet stegozaura. Podobno dużo tu grzechotników, ale nie mamy tego „szczęścia”, by ujrzeć choć jednego z nich. Wracamy do drogi nr 7, w kierunku 85 i 67, w poszukiwaniu kempingu. Dalej 40 do 97. Pierwszych 6 kempingów, które odwiedzamy okazują się wielką lipą – albo znajdują się bezpośrednio na poboczu, albo w ogóle ich nie ma. Jeździmy szutrowymi drogami i szukamy jak wariaci jakiegoś bardziej dzikiego miejsca na nocleg. Jakieś to dziwne tereny, bo nawet dostęp do rzeki zamknięty jest od zachodu do wschodu słońca!!! W końcu znajdujemy całkiem przystępne miejsce (przy drodze stanowej 67 i leśnej 78)– Painted Rock Campground (USD17/noc). Kierowniczka kempingu zagaduje nas na śmierć i jeszcze ten jej pies skaczący trochę nas wkurza. Rozpalamy w końcu ognicho i przyrządzamy zupkę chińską na kolację – do tego makrela w pomidorach. Dostępu do rzeki nie ma – „Private property”, wszędzie są napisy „No trespassing”, prywaciarze wykupili sobie rzeki… dziwne to. Jesteśmy po prostu za blisko Denver. Kierowniczka przyjeżdża znowu do nas i ostrzega przed niedźwiedziami, które lubią przychodzić na kemping w nocy…

Dzień 3

Wstajemy o 6 am i po szybkiej kąpieli  pod pompą, obfitym ryżowym posiłku i spacerku po skałkach ruszamy w naszą objazdówę.  Zatrzymujemy się w Manitou Springs, gdzie można do woli napić się wody mineralnej, sączącej się z rozmieszonych co chwilę zabytkowych fontanienkach . Woda wyśmienita – naturalnie podgazowywana – nabieramy więc jej we wszystkie dostępne baniaki.  Spacerujemy po miasteczku pełnym kolorowych, nieraz kiczowato wyglądających budynków. Całościowo jednak atmosfera przyjazna, nieco cyganerska: trochę hipisow, uśmiechniętych bezdomnych, artystów, no i oczywiście turystów. Następny nasz przystanek to Garden of the Gods (wjazd bezplatny) – czerwone piaskowce o dziwacznych kształtach, przypominające nam klimaty Utah’skie. Temperatura w aucie wskazuje na 111F (44C)… chyba trochę za ciepło. Wszystko tu jest nadzwyczaj podporządkowane pod turystów – trochę jakby skałki byly powkładane w istniejące już wcześniej chodniczki. Nie czuje się natury, tylko turystyczny spęd… ale warto tu zajrzeć choćby na kilka godzin. W Visitor Center warto zwrócic uwagę na kilka wystaw (m.in. szkielety węży) i map, ale większość budynku zajmuje sklep z pierdółkami. W końcu po 3 pm wyjeżdżamy drogą 24 w kierunku nikomu nie znanych Paint Mines (za miasteczkiem Calhan; wjazd bezpłatny). Turystów tu brak – można więc sobie powędrować w spokoju. Upał doskwiera nam strasznie,  ale po dotarciu do celu, czyli do form gliniasto-piaskowcowych o czerwonym i białym zabarwieniu, wariujemy jak zawsze w takich sytuacjach. Mundi zjeżdża trochę w dół po śliskiej warstwie, robiąc sobie „kuku” w nogi.

Wracając w kierunki Manitou Springs zahaczamy jeszcze o Red Rock Formation (bezpłatny wjazd), gdzie 3-milowym szlakiem zataczamy pętelkę wokoło czerwonych piaskowców i starych kamieniołomów. Przypomina to raczej park miejski niż naturalne cudo. Biegające psy, nastolatkowie na BMXach, praktykujący wspinaczkę na skałkach ludzie, spacerujące babcie.  Po powtórnym zawitaniu do Manitou Springs zaopatrujemy się ponownie w mineralną wodę… nawet nogi chlapiemy w tej cudownej wodzie. Po prostu rozkosz! W centrum miasteczka zasiadamy w końcu przy fontannie i w świetle księżyca, wspomaganym przez parkową latarnię, czytamy sobie przewodniki, planując kolejne dni.  Nocleg wybieramy w mało romantycznym miejscu na parkingu, ale nie mamy już siły na wyjazd z miasta i szukanie czegoś w lesie.

Dzień 4

Budzimy się o 5:30 rano i ruszamy trasą 24 przez przełęcz Ute Pass, dalej 67 do Cripple Creek – zabytkowego miasteczka z czasów gorączki złota, bodaj chyba najważniejszego wówczas. Przy wjeździe do miasta jest stacja kolejki parowej i Visitor Center. Dużo „zabytkowych” budynków, stary cmentarz, kasyna, które dodają klimatu, ale czegos tu brakuje… Trochę to wszystko na pokaz – takie mamy wrażenie. Drogą 67 „ścigamy się” ze zmierzającą w kierunku miasta Victor kolejką parową. Po drodze mijamy pozostałości kopalń, ale bez możliwości dotarcia do nich bezpośrednio – oczywiście należą do osób prywatnych i nie można wchodzić na ich teren. W nieco obdrapanym, ale przez to bardziej autentycznym, totalnie już umarłym miasteczku Victor kilka tablic informacyjnych daje znak, że jednak ktoś tu o pozostałości jeszcze trochę dba. Z Victora ruszamy do Independence – wspinając się ostro pod górkę na grzejącym się silniku, przejeżdżamy przez wciąż aktywną wielkoskalową odkrywkową kopalnię złota. Znak stopu jest tu jak najbardziej na miejscu. Wielkie, albo raczej przewielkie, ciężarówy przemykają prostopadle do naszej trasy. Jeden nieopatrzny ruch i zmiażdżenie murowane.  Buldożery są jakieś 5 – 6 razy większe niż nasz samochód. Z góry spoglądamy na wyrobiska i hałdy. Niezły widoczek – kamieniołom z prawdziwego zdarzenia, przeorany we wszystkie strony, a w nim – jak mrówki – ledwo widoczne ciężarówy-giganty. Wracamy w kierunku Victora i dalej jedziemy szutrową drogą dla Jeep’ów nr 86 na południe Phantom Canyon Rd podziwiając widoki.

Canon City, gdzie docieramy, to niezbyt przyjemne miejsce – zaniedbane i niedofinansowane, „szczyczące” się największą ilością ośrodków karnych w kraju. Za miastem przereklamowana atrakcja – Royal Gorge Bridge – gdzie tysiące turystów po wykupieniu karnetu „3 in 1”, dającym możliwość wejścia na most, zjazd w dół koleją ekspresową i przejazd na linowym wagoniku wdłuż mostu, kłębi się nerwowo w kolejkach, oczekując na swoje 5 minut. My zachodzimy na most ze strony darmowej i patrzymy, jak ta cała komercja opętała tłumy. Bilet na ten park rozrywki to koszt USD25. Po zrobieniu kilku fotek uciekamy drogą 69 wzdłuż  fotogenicznego, poszarpanego pasma Sangre De Cristo w kierunku Wescliffe i Silvercliff – kolejnych miast-widm na naszej trasie. W Westcliffe znajdujemy kilka ciekawych budynków i rupieci, w Silvercliff nic ciekawego nie ma. Trasą widokową nr 96 wracamy ponownie do Canon City i równie szybko, jak poprzednim razem, stąd uciekamy – tym razem na północ, obierając szutrową Red Canyon Rd. Po drodze czytamy kilka tablic informacyjnych o znaleziskach kości dinozaurów na tym terenie. Podjeżdżamy pod Red Canyon, ale już jest za późno, żeby się tam wybrać na wędrówkę. Przez przypadek trafiamy na kemping BLM, który figuruje na naszej mapie jako parking dla wspinaczy skałkowych. Nowiusieńki, czyściutki i puściutki kemping Sand Gulch, pięknie położony wśród kwitnących kaktusów i ani jednej żywej duszy (USD4/noc/za miejsce). Palimy wielkie ognicho (dobrze, że mamy zapasy drewna, bo tu tylko resztki zeschniętych kaktusów i ani grama suchego drewna), gotujemy porządną strawę i rozkoszujemy się widokiem gwiazd i księżyca. Wieczór przeromantyczny, jak na porządne wakacje przystało. Silny wiatr miota naszym ogniskiem, ale ono dzielnie się pali, doglądane pieczołowicie przez Mundka. Słyszymy jakieś dziwne odgłosy w oddali i zastanawiamy się, czy to przypadkiem nie niedźwiedź…

Dzień 5

Wyśmienicie się spało aż do 5:30 am. Powietrze świeże, kąpiel w resztkach wody (na kempingu jej niestety nie ma),  na śniadanie – Zuzki specjalność – kasza z sosem i ruszamy na szybki szlak „Gallery trail” wśród kwitnących na różowo kaktusów. Po godzinie wyjeżdżamy Shelf Road na północ, totalnie jeep’ową drogą o szerokości jednego pasa lub też jego połowy. Droga miejscami zawieszona nad przepaściami wydaje się prawie nieprzejezdna. Poziom adrenaliny wzrasta. Najgorsze jest to, że nikt tą drogą nie jeździ i w razie jakiegokolwiek zdarzenia – któż by miał nam pomóc? Niedźwiedzie? Po drodze widać granitowy łuk skalny (ewenement geologiczny) i jamy pokopalniane. Droga doprowadza nas do Cripple Creek, skąd jedziemy do Florissant Fossil Beds National Monument. W Visitor Center  standardowo wyczytujemy wszelakie informacje i oglądamy film o skamieniałościach. W gablotach podziwiamy ukryte skamieniałe owady i liście. Szlakiem około 2-milowym zataczamy pętlę wokoło skamieniałych drzew. Dalej drogą 24 na zachód dojeżdżamy do Buena Vista, gdzie po wpałaszowaniu podwójnej porcji lodów suniemy dalej, przystając przy rzece na skrzyżowaniu z 82. Kąpiel w rwącej, lodowatej wodzie daje nam strasznie dużo energii na dalszą część dnia. Docieramy do położonego na wys.3094 m n. p. m. – [najwyżej w USA] – miasta Leadville, które trochę nas rozczarowywuje… W przewodniku opisane w samych superlatywach… Widać ślady świetności i wspaniałej historii tego miejsca, ale np. słynna Tabor Opera – niegdyś najwspanialsza opera pomiędzy St. Louis i San Francisco – stoi niemalże w ruinie… Objeżdżamy miasto, trochę spacerujemy, ale jakoś nie łapiemy klimatu. Rozgladając się powoli za noclegiem, okrążamy jezioro Turquoise, które okazuje się być sztucznym zbiornikiem retencyjnym.  Przekraczamy Continental Divide, czyli kontynentalny dział wodny i zaraz za nim znajdujemy ciekawą miejscóweczkę na nocleg – Camp Hale – pozostałość po koszarach wojskowych z 1942 roku. Ognisko i kolacja na zakończenie dnia przy świetle księżyca to ostateczna rozkosz.

Dzień 6

Budzimy się o 5:30 rano – temperatura 5 stopni C – nawet nie jemy  śniadania, bo za zimno, żeby siedzieć na zewnątrz i czekać, aż się kanapki zrobią. Ruszamy 24 na północ. Zajeżdżamy do Red Cliff – miniaturowego miasteczka z pięknym mostem. Następnie po drodze mijamy Gilman – zamknięte dla turystów miasto-widmo… szkoda, bo ciekawie z góry wygląda. Dojeżdżamy do autostrady na „rest area”, gdzie pałaszujemy śniadanie i nabieramy wody we wszystkie dostępne nam butelki. Dalej jedziemy I-70 na zachód wśród wysokich klifów skalnych i kanionów. Zjeżdżamy do Glenwood Springs – miasta-kurortu z podgrzewanymi termalnie basenami kąpielowymi (wstęp na cały dzień 18USD od osoby; tel: (970)-947-2955; 401 North River Street, Glenwood Springs). Nie korzystamy jednak z tego dobrodziejstwa, bo tłumy są niemiłosiernie wielkie i nawet nie ma gdzie rozłożyć ręcznika.  W przewodniku „Touring Colorado Hot Springs ” znajdujemy informację o pobliskich niekomercyjnych siarkowych źródłach mineralnych. Jedziemy więc kilka mil na zachód od miasta (zjazd 111 – jechać 1,3 mili na południe od autostrady drogą 134; parkować na poboczu po prawej stronie drogi). Bez problemu znajdujemy bajorko i Mundi – odważniak moczy się całościowo w śmierdzącej siarką wodzie o temperaturze 45 stopni C, przy temperaturze powietrza ponad 35 stopni. Wedlug mnie to żadna przyjemność. Po „orzeźwiającej kąpieli” wracamy do Glenwood Springs i wspinamy się na cmentarz, ledwo już dysząc z powodu upału. Na samej górze znajduje się nagrobek legendarnego rewolwerowca – recydywisty Doc’a Hollidaya, do którego ciągną pielgrzymki fanów, o czym świadczą ofiarowane talie kart, puste flaszki po alkoholu i monety. Po powrocie musimy „naładować baterie” lodami w lokalnym supermarkecie. I znowu nam niedobrze, bo za dużo zjadamy. Dalej zmykamy 82 w stronę Aspen. Przed samym miastem zajeżdżamy do Ranger Station (przy drodze 82), w celu uzyskania informacji na temat dziwnej procedury dojazdu do Maroon Bells Lake (najczęściej fotografowany zakątek Gór Skalistych), które jest zamknięte dla prywatnych samochodów codziennie do 5 pm (Od 5 do 7 pm można przejechać – opłata USD10/auto). Kursują autobusy (USD6/ osoba) co pół godziny od 8:30 rano).  Parkujemy na bezpłatnym parkingu przy kurorcie i grzejemy ostatkiem sił na piętro do głównego wejścia, skąd odjeżdża właśnie autobus – prosimy kierowcę, aby chwilkę poczekał i lecimy do środka sklepu sportowego w celu zakupienia biletu. (Kierowca ich niestety nie sprzedaje). Udalo się więc nam załapać na 3 pm – dzięki czemu mamy 2 godzinki na rozkoszowanie się jeziorkiem Maroon, bo ostatni autobus odjeżdża o 5 pm. Po powrocie zajeżdżamy do Aspen, gdzie robimy sobie krótki spacer po snobistycznych deptakach. Istny to kurort z przeekskluzywymi butikami, ale miasteczko ma swój klimat. Łazi tu co prawda za dużo snobów, a już w ogóle dziwi nas kobieta ubrana w kozaki i kożuch przy temperaturze 35 st. C – to jakiś absurd – ale może dzięki ubiorowi chce zwrócić na siebie uwagę równie modnego pana. Wjeżdżamy na Independence Pass (3,687 m. n.p.m) – widoki przecudne. Zjeżdżając w dół za przełęczą rozglądamy się za jakimś fajnym noclegiem i w końcu, niestety już po zmroku, trafiamy na dziki kemping (wjazd do lasu po prawej stronie drogi za sezonową bramą zamykaną na zimę) i rozbijamy obozowisko wśród innych koczujących tu „dzikusów”. Na szczęście nasza miejscóweczka jest oddalona nieco od innych i mamy swój prywatny dostęp do rzeki… więc wieczór jest całkiem romantyczny. Ognisko płonie.

Dzień 7

Pobudka jak zwykle raniutko  i ruszamy w drogę bez śniadania, bo jest za zimno i nie chce nam się wystawiać palca z auta. Zjeżdżamy w dół trasą 82, mijając Twin Lakes, historyczny dystrykt nad jeziorem o tej samej nazwie. Widać stąd Mt Elbert (4,401 m. n.p.m) – najwyższy szczyt w Colorado i w Górach Skalistych. Dopiero w miejskim parku w Buena Vista zajadamy śniadanie, by dalej z pełną energią ruszyć do Salidy – miasta artystów i galerii. Zamiast galerii odwiedzamy lokalny „farmers market”,  gdzie zakupujemy warzywa – niby organiczne…, i nawet smakują jak warzywa. Trasą 285 na południe i dalej 17 suniemy nudnawą drogą w kierunku Great Sand Dunes National Park (wstęp 3USD/auto). Ciekawostką jest przeogromna elektrownia z paneli słonecznych niedaleko parku narodowego. Poza tym wszędzie mijamy jakieś wysypiska starych, zgruchoconych samochodów, a nawet farmę aligatorów (w Mosca)– brzmi paradoksalnie  – na pustyni ktoś hoduje aligatory… Hmhmhm!  Ciekawostką jest to, że farma rozpoczęła działalność jako stawy rybne, ktorych odpady produkcyjne zostaly zutylizowane jako pokarm dla sprowadzonych tu w tymże celu gadów . Słońce świeci niemiłosiernie i temperatura pewnie sięga 40 st. C. Jedziemy na sam koniec, niezwykle popularnego w weekendy, parku narodowego, by uniknąć tlumów i tuż przed wjazdem na kemping zjeżdżamy piaskowo- kamienistą drogą do „Point of No Return” (parking tylko na 5 – 6 aut). Tam musimy zostawić samochód, bo dalej to już tylko jeppy na sflaczałych oponach mogą jechać (przy kempingu jest możliwość bezpłatnego dopompowania opon). Dobra rada – pomimo upału dobrze jest założyć długie skarpety  i wysokie buty trekingowe, my zabraliśmy crocs’y, co zaowocowało poparzeniami stóp; piasek był nagrzany do granic możliwości.  Szlak z parkingu prowadzi nas do podnóża 200-metrowych wydm – najwyższych w Ameryce Północnej, przed którymi sączy się rozgrzany do temperatury otoczenia potok Medano Creek. Pomimo wysokiej temperatury wody i tak daje ona ochłodę dla naszych poparzonych stóp. Próbujemy wspinać się na wydmy, ale parzący piasek wpada do croks’ów i uniemożliwia dalszą wędrówkę. Skaczemy z bólu jak opętani. Wycieczkę kończymy po 2 godzinach, wracając na przełaj przez zarośla do auta. Nazwa „Point of No Return” okazuje sie być

bardzo adekwatna, bowiem powrót do głównej drogi nie jest taki łatwy. W koleinach piasku zahaczamy o kamienie i zrywamy plastikową pokrywę spod auta i niestety ktoś, czyli ja, musi tę pokrywę do głównej drogi dotachać. Mundek rozkłada zestaw narzędzi na następnym, betonowym już, parkingu, najeżdża kołem na krawężnik i wsuwa się pod auto w foliowym worku na głowie… klnąc strasznie.  Ale po pół godziny pokrywa z powrotem jest przyczepiona do podwozia auta i ruszamy dalej. W Alamosa odwiedzamy Visitor Center umiejscowiony na stacji kolejowej, gdzie właśnie podjechała kolej parowa. Lokomotywa w tumanach pary – wygląda superowo! Jedziemy  trasa 160 mijając Monte Vista, Del Norte i South Fork w poszukiwaniu noclegu. Po przekroczeniu granicy National Forest – nieoczekiwanie co chwila zamiast lasów i dziczy jakieś zabudowania i „private property” – co jest grane? Nocleg znajdujemy dopiero o zmroku, w zakolu rzeki Rio Grande u stop klifu niedaleko głównej drogi za wioska Wagon Wheel Gap. Ognisko wariacko płonie na wietrze, kąpiel w zimnej wodzie i świeże górskie powietrze.

Dzień 8

Budzimy się jak zawsze o 5:30 am; szybkie śniadanie w postaci mleka migdałowego z płatkami i ruszamy na Creede – kolejne „ghost town”. Miasto śpi – więc wydaje się wyludnione… Ruszamy na objazdową wycieczkę „Bachelor Historic Tour” po kolejnych osadach górniczych. Jesteśmy sami na trasie i mamy szansę w spokoju cieszyć się otaczającą przyrodą i „walącymi się” kopalniami. Na końcu pętli zajeżdżamy jeszcze do opuszczonego kościółka i na cmentarz, gdzie pochowany jest Bob Ford – zabójca słynnego gangstera Jessy Jamesa. Uciekając przed deszczem jedziemy w kierunku Lake City, odwiedzajac po drodze punkt widokowy North Clear Creek Falls, okupowany przez japońskich turystów. Nastepnym przystankiem jest punkt widokowy na jezioro San Cristobal, utworzone przez osuwisko Slumgullion (zapadła się część góry i utworzyła zator na rzece). Przed Lake City próbujemy znaleźć grób ludożercy Alfreda Packera, ale niestety – tabliczka „private property” uniemożliwia nam penetrację tego terenu (Alfred zjadł swoich współtowarzyszy podróży podczas srogiej zimy).  Lake City to miniaturkowe, zabytkowe miasteczko z epoki gorączki złota – całkiem dobrze zachowane. Az 3 stacje benzynowe  świadczą o popularności tego miejsca wśród turystów.  Po krótkiej wędrówce po miasteczku ruszamy dalej na północ do Curecanti National Recreation Area (wjazd bezplatny). Za USD3 na marinie (przy Elk Creek Visitor Center) dostępne są prysznice, co niezmiernie nam odpowiada (uwaga: trzeba posiadać 25 centowe monety, bo tylko tak można uruchomić prysznic). Na Pioneer Point oglądamy sępy (Turkey Voltures) krążące nad przepaścią.  Jakoże dzień zbliża się ku końcowi, jedziemy drogą Soap Creek w poszukiwaniu noclegu. Chcemy, jak zawsze, znaleźć coś miłego z dala od ludzi. Mijamy dwa kempingi Ponderosa i Soap Creek (Gunnison National Forest)– nic to ciekawego, więc jedziemy jeszcze dalej okolo 1 mili, znajdując superowe dzikie uroczysko z przygotowanym już okręgiem na ognisko.  Spektakularne widoki, ognisko, kolacja w świetle księżyca…

Dzień 9

Pobudka o 5:30 i bez śniadania udajemy się do Curecanti, z powrotem tą samą drogą. Dzisiaj dopiero widzimy, jakie posklecane domostwa są przy tej drodze – pewnie jakichś wysiedleńców, bo strasznie to wygląda. Suniemy drogą 50 na zachód  – zjeżdżamy zobaczyć tamę na Morrow Point, ale wieje okrutnie, więc szybko się zabieramy, szukając innego miejsca na śniadanie. No i znajdujemy, jedyne przyjemne miejsce w okolicy na posiłek – tylko że po krótkim czasie okazuje się, że pełno tu mrówek… są wszędzie, nawet w naszym spagetti…, które przestaje być już wegetarianskie.

Docieramy do Black Canyon of the Gunnison National Park (USD15/auto) i zwiedzamy po kolei każdy z punktów widokowych (najładniejszy wedlug nas to Painted Walls). Rezygnujemy z dłuższych spacerów, bo ukrop straszny, a stan Zuzki nie pozwala nam niestety na to. Na koniec  zjeżdżamy 3-milową, serpentynową East Portal Road (o nachyleniu 16%) do tamy. I później trochę tego żałujemy, bo silnik się niemiłosiernie grzeje wjeżdżając pod górę. W miejscowości  Montrose tankujemy i robimy zakupy żywieniowe, no i oczywi ście zajeżdżamy do czekoladowego raju , czyli do sklepu fabrycznego Russell Stover, by dać upust naszemu nałogowi. Po wyjściu z klimatyzowanego budynku z pełnymi siatami łakoci, dociera do nas to, o czym nie pomyśleliśmy w szale zakupów, że za chwilęwszystko się rozpuści i utoniemy w czekoladowej mazi. Chcąc – niechcąc, zaczynamy więc konsumpcję jadąc dalej widokową 550-tką na południe przez góry Uncompahgre do Ouray – bardzo klimatycznego uzdrowiska. W Visitor Center dowiadujemy się o prymitywnych kempingach w Grand Mesa – Uncompahgre – Gunison National Forest. W Ouray łazimy wzdłuż głównej drogi i uwagę naszą przykuwa napis APTEKA. Właściciel wyjaśnia nam, że kiedyś rzeczywiście była tu apteka, ale teraz jest tu całkiem dobrze prosperujacy sklep monopolowy. Niestety polskiego piwa nie sprzedają. Za miasteczkiem warto zajechać do Box Canyon Falls Park (USD3/osoba; południowo-wschodnia część miasta; czynne: 8:00 am – 8:00 pm). Woda o niesamowitej prędkości i sile przebija się przez kanion. Atmosfera miejsca pochłania nas doszczętnie i wychodzimy jako ostatni… wyproszeni przez „właściciela kanionu”. Wjeżdżamy na leśną drogę 361 w poszukiwaniu kempingu. Niestety, obydwa kampy są zajęte. Cóż zrobić – jedziemy niesamowicie wąską i stromą szutrową drogą w góry. Najgorsze jest to, że jedzie się po prostu nad urwiskiem, totalnie niezabezpieczona droga. W kilku miejscach na krawedzi drogi zauważamy powiędłe kwiaty w wazonach…. Strasznie to działa na mnie, bo panicznie boję się wysokości jadąc samochodem. Po jakichś 2 milach znajdujemy w końcu całkiem przyjemną polankę ukrytą w drzewach i tam rozbijamy obozowisko.

Dzień 10

Rano zjeżdżamy tą samą drogą w okolice Box Canyon, gdzie oglądamy kłębiącą się, zabarwioną na zółto -brązowo wodę z innej perspektywy. Następnie ruszamy „Milion Dollar Hwy” i pierwszy punkt programu to przełęcz, z ktorej widac lsniącą na czerwono górę Red Mountain – nie sposób jej nie zauważyć… Mijamy pozostałości pokopalniane porozrzucane po obu stronach drogi – widoki nas “rozwalają”, bo to najładniejsza droga w Colorado. Nastepny punkt to Silvertone – miasto błotnistych chodników. Pada deszcz, więc naprawdę jest błotniście. Do samego centrum miasta wjeżdżają koleje parowe Durango & Silverton Narrow Gauge Railroad i „parkują” na głównym skrzyżowaniu. Z powodu właśnie tych kolei jest tu strasznie dużo turystów… tabuny turystów kłębiące się przy lokomotywie, bo oczywiście każdy chce sobie zrobić zdjęcie. Podróż tymże zabytkowym pociągiem trwa 3,5 godziny na dystansie 45 mil (bilet kosztuje od USD81 do USD180/osoba; tel: (970)-247-2733). Opuszczamy miasto ciesząc się jeszcze jego widokiem z przełęczy, na którą się wspinamy autem. Widoki wywalają nas w kosmos. Osiem mil przed Durango – tuż przy „milionowej”drodze (po zachodniej stronie)znajduje się trawertynowa wieżyczka z gorącym źródłem. (Nie ma tej atrakcji na mapie topograficznej).  Durango to już wielkie miasto w porównaniu z wcześniej odwiedzanymi przez nas miasteczkami. Miłe, spokojne i pełne „zabytkowych” budynków. Wskakujemy na chwilę do museum kolejnictwa (na dworcu glównym i stacji końcowej kolei parowej Silverton-Durango; wstęp za darmo), gdzie penetrujemy wnętrza parowozów i wagonów. Rozpętała się burza, więc wsiadamy w auto i mkniemy w kierunku Cortez. Na trasie mamy Mesa Verde National Park, ale po przeliczeniu dni do końca wakacji, tym razem rezygnujemy z odwiedzonego już wczesniej przez nas parku. Suniemy w kierunku Hovenweep National Monument (USD6/auto). Droga prowadzi przez prawie niezamieszkałe, pustynne tereny; nad nami fioletowo – sine niebo i strzelające błyskawice. Szczerze mówiąc, to ta droga prowadzi przez zaniedbany indiański rezerwat i wszystko to wygląda żałośnie – brud i wielki bałagan. Tuż przed granicą ze stanem Utah mijamy dosłownie zabity dechami budynek Trading Post, gdzie trzech Indian naprawia jakiegoś gruchota. Przez naszą drogę ciągle przebiegają kulki krzaczaste (sage brush) popędzane silnym wiatrem.  Do Hovenweep wjeżdżamy o zmroku – kemping wygląda schludnie i jest w miarę nowy (USD10/noc; prysznicy brak, tylko łazienka). Jedynym gościem noclegowym jest tu niemiecki rowerzysta-twardziel – pokonujący trasę Nowy York – San Francisco.  Nie możemy niestety rozpalić tu ogniska – zakaz wyraźnie informuje o wysokim zagrożeniu pożarowym. Wieje jak cholera. Pioruny strzelają dookola. Na szczęście deszcz przestaje padać i możemy sobie ugotować kolację.

Dzień 11

Rano wyruszamy na szlak – pętle wokół ruin indian Anasazi (1,5 mili). W Visitor Center (czynne 8 am – 5 pm) można obejrzeć film o indianach zamieszkujących niegdyś te tereny. Po spożyciu śniadania ruszamy do Horseshoe House i Hackberry Ruins. Dojazd jest szutrową drogą i później 1 milę trzeba przejść pieszo. Spotykamy przepiękne niebieskie jaszczurki (Collared Lizards) wylegujące się na słońcu.  Dalej drogą 10 na północny-wschód ruszamy do Cutthroat Castle. Dojeżdżamy prawie do końca drogi – na tyle, ile pozwala nam niezawysokie zawieszenie samochodu. Dalej musimy iść pieszo – jakieś 3 mile w obie strony. Punktem następnym jest Lowry Pueblo Ruins National Historic Landmark (wstęp bezpłatny), przykryty dachem w celu zabezpieczenia przed niszczącymi czynnikami pogodowymi. I znowu burza. Dojeżdżamy do 491 i dalej 184 do Anasazi Heritage Center(USD3/osoba; 27501 Highway 184, Dolores). Wdrapujemy się na górkę zobaczyć Dominiguez & Escalante Ruins (szlak 1 mila). Wszędzie porozwieszane są ogłoszenia o buszującej na tym terenie pumie, a my wcale nie chcemy jej tu spotkać. W deszczu i kiepskiej widoczności ruszamy dalej na północ. W Dolores przy głównej drodze stoi sobie osławiona drezyna  -„Galoping Duck”. Za Rico, przez czysty przypadek, natrafiamy na gorące źródła – zupełnie publiczne i bezpłatne. Z głównej drogi trzeba zjechać w prawo przez most na rzece Dolores na gruntową dróżkę – można śledzić parę unoszącą się z krzaków. Po lewej stronie pomiędzy dwoma stawami jest ścieżka prowadząca do prymitywnej przebieralni, a tuż zaraz ukryta w krzakach „wanna” wypełniona gorącą wodą geotermalną. Za wanną potok – także jeśli dla kogoś woda jest za gorąca może śmiało wykąpać się w rzece. My korzystamy z opcji gorącej wody. Po wymoczeniu jedziemy dalej drogą 145 w deszczu na północ. Mijamy Lizard Head o osobliwym kształcie (3,055m n.p.m.) i na przełęczy  skręcamy w błotnistą drogę 626 w celu znalezienia jakiegoś fajnego noclegu. Samochód zaczął nam się ześlizgiwać z drogi, więc nie brniemy dalej i zawracamy, znajdując całkiem przyzwoite miejsce na polance i jakoże jest to teren należący do National Forest, to bez problemu możemy tu biwakować za darmo. Trudno się rozpala ognisko, ale dzięki kilku suchym kłodom zakamuflowanym w bagażniku, udaje nam się doprowadzić je do perfekcji. Zasypiamy z pięknym widokiem na góry.

Dzień 12

Pada od 5 rano, więc wstajemy trochę później, udając się na pobliski „overlook” na śniadanie pod zadaszeniem. Dalej jedziemy w kierunku Telluride, nie zjeżdżając nigdzie w boczne drogi, bo wszystko jest podmoknięte i boimy się zagrzebania w błocie. Przejeżdżając 145-tka przez cale Telluride, docieramy do końca drogi, skąd rozpościera się amfiteatralny widok na wodospad Bridal Vail. Po nasyceniu oczu jego spektakularnym wyglądem wracamy do miasta i spacerujemy wśród pozytywnie zakręconych ludzi. Gondolą (czynna od 7 rano do północy) – czyli darmową kolejką linową – wznosimy się nad miastem i lądujemy w kurorcie narciarskim – Telluride Mountain Village – resort, butiki, baseny i snoby… ale nuda!. Po powrocie spacerujemy po mieście, ale deszcz nas przegania. Droga 145 wyruszamy na północny-zachód i dalej mkniemy Unaweep – Tabeguache Scenic Byway – troche z niepokojem…a to z racji, wydobywanego tu do niedawna promieniotwórczego uranu i wanadu. Skałki piaskowe (zapewne skażone) mienią się na czerwono i zółto – krajobrazy iście marsjanskie. Podziwiamy inżynieryjny cud ówczesnej techniki – Hanging Flume  – zawieszone nad przepaścią pozostałości zabytkowego systemu prowadzącego wodę i przepłukującego skały złotonośne (co w ostatecznosci okazało się wielką ekonomiczną klapą). Miasteczko Gateway jawi sie jako istna oaza w tym nieprzyjaznym dla człowieka obszarze, ktora zaadoptowana zostala  jako kolejny snobistyczny kurort dla zblazowanych Amerykanów. Dalej na trasie – Drigg Mansion – ruiny historycznego dworku jakiegoś bogacza. Jadąc doliną Unaweep pomijamy gdzieś ledwo zauważalny w terenie dział wodny, który jest niezwykły i wyróżniający tą dolinę, bo rzeki płyną nią w dwóch przeciwnych kierunkach. Specjalnie wyjeżdżamy na Grand Valley Overlook spiralną szutrową drogą, by dojrzeć ten ewenement i by przekonać się, że genezą tej doliny była płynąca tędy jedna prastara rzeka . W Grand Junction robimy zakupy, bo nic ciekawszego poza tym robić się tu nie da. Jedziemy do Fruity (zjazd 19 z I-70) i w Colorado River  State Parku raczymy się prysznicową kąpielą (2USD). Śpimy na „rest area” po drugiej stronie drogi.

Dzień 13

Zaczynamy dzień od 1-milowej wędrówki na wzgórze Dinosaur Hill (Droga 340 tuż za rzeka Colorado po lewej stronie;  wjazd bezpłatny). Cały wykopany tu prawie kompletny szkielet  Apatosaurusa trafił do Field Museum w Chicago, więc jedyne, co możemy podziwiać, to widoczne “odlewy” skamieniałości.  Wjeżdżamy do trochę niedocenianego Colorado National Monument (7USD/auto). Pomimo bliskości  do autostrady miedzystanowej turyści omijają to miejsce mknąc bezpośrednio do parków narodowych w Utah, dzięki czemu nie ma tu tłumów, co niezmiernie sobie cenimy. A park tak samo „powala” na kolana jak krajobrazy Utah. Po kolei zatrzymujemy się na każdym punkcie i robimy setki zdjęć. Po 4 godzinach ruszamy na północ drogą 139 w kierunku Dinosaur National Monument penetrując niemal wszystkie petroglify i piktografy w Canyon Pintado National Historic Disctrict. W Rangely odbijamy na wschód do Kenney Reservoir – który okazuje się być rezerwuarem bez wody. Ogólnie rozczarowywujące miejsce, więc szutrową 65 na skróty dojeżdżamy do 40 i na zachód do miasteczka Dinosaur – następnej dziury zabitej dechami. Canyon Area Visitor Center należące do Dinosaur NM (8.30 – 4.30pm) jest już zamknięte, więc po krótkiej naradzie postanawiamy jechać na północ parku do Echo Park Camping (USD8/miejsce). Na mapie miejsce kempingu wygląda na interesujące, więc zjeżdżamy w dół 13-milową terenową drogą. Nie ma tu mostów, więc musimy przekroczyć rzeczki – na szczęście płynące teraz wolno i niegroźnie. Warto wiedzieć, że droga ta jest zupełnie nieprzejezdna, kiedy pada deszcz (dlatego też warto jest „zasięgnać języka” w Visitor Center). Szcześliwie dojeżdżamy do kempingu już o zmroku i na powitanie wyrasta przed nami Rambo uzbrojony w nóż przy pasku i pełny strój moro. Rambo – czyli twardziel – cwaniak pyta nas, czy w ogóle zdajemy sobie sprawę, gdzie jesteśmy???? Nie bardzo wiemy, o co mu chodzi, ale po chwili dociera do nas, że to pewnie kraina dla twardzieli, a nie dla nas. Rambo opowiada nam, jak to ugrzązł w tym miejscu przez kilka dni, bo popadał deszcz i prąd wody naniósł olbrzymie głazy na drogę. W związku z tym Rambo musiał przetrwać kilka dni na kempingu – biedaczyna. Kemping jest czysty i z dostępem do wody pitnej, więc wielkie mi przetrwanie. Jedyna wada to uciążliwe komary, nie reagujące na nasze rozpylane we wszystkich kierunkach spreje. Ognisko trochę je odstrasza, ale skóra nasza cierpi wskutek usilnego drapania.

Dzień 14

Spacerujemy razem z chmarą komarów do Steamboat Rock – „opływaną” przez rzeki Green i Yampa. Krawędź ścieżki jest podmyta w kilku miejscach – widać, że nurt rzeki potrafi tu nieźle „porządzić”.  Docieramy do kamienistej plaży – gdzie pobieramy „próbki geologiczne” na pamiątkę. Fajnie, że jesteśmy sami, bo brygada Ramba jeszcze się nie obudziła. Opuszczając kemping wracamy tą samą drogą, zahaczając o petroglify i porzucone gospodarstwo rodziny Chew.  Na koniec zachodzimy do Visitor Center pogawędzić z rangerami o dinozaurach, których szczątki, jak się okazuje, w tej części parku nie byly udostępnione do oglądania. Taką mozliwość daje muzeum ulokowane w zachodniej części parku po stronie Utah (niestety nie w chwili obecnej z powodu remontu budynku po zapadnięciu się jego fundamentów).

Zaczynając długą, mozolną drogę powrotną do Chicago zatrzymujemy się w Steamboat Springs – uzdrowisku przepełnionym po brzegi turystami. Wodospad Fish Creeek Falls, do którego prowadzi milowy szlak, wcale nie okazuje się jakiś powalający, albo też jesteśmy za bardzo rozpieszczeni, tym wszystkim co widzieliśmy przez ostatnie dwa tygodnie w Colorado. Postanawiamy dla urozmaicenia przeciąć Góry Skaliste trasą 14, mijając olbrzymie połacie wyschniętych drzew – czyżby efekt działalności elektrowni węglowych znajdujących się na zachód od Steamboat Springs? W Walden – rzeka Illinois wije się i meandruje – można tu spotkać ciekawe gatunki ptaków i innych zwierząt, ale my musimy uciekać dalej. Daje się już zauważyć bliskość Denver, bo wszystkie kempingi przy trasie są pozajmowane… cóż, weekend. Mkniemy więc dalej i dalej, chłonąc piękne krajobrazy. Ostatni postój robimy na „rest area” nad rzeką Cache la Pondre. Mundi-twardziel zanurza się cały w lodowatym potoku – to tak na orzeźwienie przed monotonnym, jutrzejszym powrotem do Chicago. Calebrujemy ostatnie chwile wakacji uroczystą kolacją nad wodą.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u