Argentyna – Monika Prylińska

Monika Prylińska

14.07.2008 poniedziałek

Lubię zaczynać coś robić w poniedziałki, a kończyć w piątki. Zawsze mam wtedy cały weekend na przemyślenia…

Tym razem trochę nieoczekiwany, a trochę wymarzony wyjazd do Argentyny, na spotkanie z krajem Javiera, przystankiem Gombrowicza i tylu innych zagubionych w swoich ojczyznach… Nie do końca wiem czego się spodziewać, co zastanę, gdy już wreszcie, po tylu godzinach wyląduję w Buenos Aires.

Pierwszym etapem jest całodzienny pociąg relacji Kraków – Berlin. Miałam nadzieję na szybki sen po zwariowanej nocy, która zaczęła się wieczorem urodzinami Bibiego, a przekształciła w coś w rodzaju spaceru przez kultury, dni i wydarzenia. Bibi śpiewał natchniony „una bambola”, my klaskaliśmy, śmialiśmy się, krzyczeliśmy coś w różnych językach – zupełny odjazd. Wracałam przez nocny Kraków z Jalalem i Ingenio i nie mogłam uwierzyć, że następny dzień spędzę już tak daleko.

Sen nie przychodzi. Myślę na zmianę o Javim i o Jalalu, o każdym z osobna i o nich razem. I nie wiem co się dzieje z ludźmi, dlaczego mimo tak gorącego uczucia nie potrafią być razem. Rozmawiałam wczoraj ostatni raz przed wyjazdem z Jalim. Zdecydował, że nie jedzie do Argentyny. Chyba nie mam prawa go przekonywać, ale podświadomie czuję, że robi błąd. Wiem jak bardzo zależy Javiemu na jego wizycie, jak bardzo chce to wszystko ratować, pokazać mu siebie w innym miejscu, w zupełnie innej rzeczywistości. Zostając, Jali odrzuca wszystko co było, co jest, co może się wydarzyć…Przyszedł rano na dworzec powiedzieć mi „do widzenia”. Ucieszyłam się, to cenna umiejętność – pomyśleć o drobnostce, która może komuś sprawić przyjemność, wstać po nieprzespanej nocy po to tylko, żeby się uśmiechnąć.

– Do zobaczenia w Bariloche Jali! – rzuciłam, nie do końca chyba sama wierząc w realność tych słów. Płakał. A może mi się tylko wydawało, że ukradkiem ociera twarz?

Minęło już kilka godzin, a ja wciąż nie mogę zasnąć. Zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak spędzę dzisiejszą noc. Czy pozwolą mi zostać na lotnisku? Lot do Buenos Aires mam z samego rana, lotnisko jest daleko od Centrum, nie ma chyba sensu szukać noclegu w mieście. Nie wiem, zobaczymy.

Berlin – pierwszy etap podróży mam za sobą. Pokręciłam się trochę po mieście, zjadłam jakiś makaron sojowy w chińskiej knajpie (nie to, żebym nie ceniła niemieckiej kuchni, ale jakoś na żaden bratwurst nie nabrałam ochoty), poznałam dwóch Hiszpanów, wypiłam z nimi kawę i ruszyłam autobusem na lotnisko.

Siedzę w kawiarence, czytam, piszę, zamykają mi się oczy, a to dopiero 22.00. Dostałam SMSa od Janka w międzyczasie. Nawet się  z nim nie pożegnałam przed wyjazdem. Jakie to dziwne. Dawniej, jeszcze parę miesięcy temu tak czekałam na wiadomości od niego, teraz wydają mi się takie odległe i puste. Pisze, że był na działce, w myjni samochodowej, pojechał kogoś odwiedzić… Jakie to banalne wszystko! Co się zmieniło? On? Ja? My, których tak naprawdę nigdy nie było? Jak ja się mogłam w nim zakochać? Podobno miłość jest ślepa, ale żeby aż tak?? Pamiętam jak kiedyś Javi powiedział przy okazji sprawdzania naszego tekstu dotyczącego obchodów św. Jacka, że to jest dla niego trudne, bo wydaje się „tan, tan fuera de su realidad” No właśnie, tan fuera… I gdzie ja byłam przez ostatni rok? Obok mojej rzeczywistości? Miłość jest ślepa, głucha i kompletnie niedorozwinięta. Nie wiem, nie mam ochoty odpisywać. W ogóle na nic nie mam ochoty. Chyba wyłączę komórkę i spróbuję gdzieś znaleźć miejsce na prowizoryczny nocleg. Najpierw trzeba przeżyć noc, potem przede mną Argentyna, później się zastanowię co z tak zwanym życiem zrobić… Zasypiam już prawie, a po głowie plącze mi się jakiś wers z „Pauli” Isabel Allende: „pamiętaj, że inni boją się bardziej niż ty”

17.07.2008 Buenos Aires J

Nareszcie!!!Po pierwsze – jest gorąco. Przygotowałam się na zimę, a tu jest chyba ze 30°C. Szok – muszę drastycznie zmienić moją garderobę – nabyć jakieś letnie buty, kilka podkoszulek i tym podobnych rzeczy, bo w ciuchach, które przywiozłam ugotuję się żywcem. Javi mówił, że jest ciepło, ale nie przypuszczałam, że aż tak. Musiałam wyglądać jak kosmitka, gdy wytoczyłam się z lotniska w swetrze, polarze i kurtce zimowej J Czekali na mnie z Ewą. Ale fajnie wysiąść gdzieś na drugim końcu świata i znaleźć się wśród przyjaciół! Prosto z lotniska pojechaliśmy do Romana, a potem do jakiejś lokalnej knajpy cos zjeść. Javi cos wybrał, nie pamiętam co, chyba byłam zbyt oszołomiona podróżą, pierwszymi wrażeniami z „Boskiego Buenos”, ludźmi… Zupełnie do mnie nie docierało, co się wokół mnie dzieje. Pamiętam tylko, że jedzenie było super, że próbowaliśmy wszystkiego po trochu (jakieś smażone bakłażany, ravioli, ryba??)i że na ścianach były portrety Carlosa Gardela. Javi chyba tłumaczył dlaczego, ale nie pamiętam. Może był to lokalny patriotyzm, knajpa określonego typu czy faktycznie miejsce, w którym bywał sam Maestro Gardel przed laty?

Po kolacji pojechałam z Ewą do jej hotelu (jest tu od kilku tygodni w pracy i udało mi się trochę na waleta do niej wprosić). Padłam.

18.07.2008 Buenos Aires

Pierwsze wrażenia ze stolicy? Obudziłam się sama w obcym, hotelowym pokoju i trochę trwało zanim dotarło do mnie gdzie jestem i co robię. Ok. – Argentyna. Pokój Ewy. Wakacje…Telefon Javiera nie odpowiada. Nie wiem co robię źle i przez co powinnam dzwonić, żeby usłyszeć po drugiej stronie jego głos. Może nie będę tracić czasu, po prostu wyjdę i się rozejrzę, a potem zapytam Ewę o ABC korzystania z telefonu w Argentynie.

Człowiek uczy się na błędach – zauważyłam to zaraz po wyjściu z hotelu, jak w pierwszym „cambio” chciałam wymienić dolary na pesos. Okazało się, że bez paszportu ani rusz, a ja zostawiłam paszport w sejfie u Ewy, a szyfr oczywiście uleciał mi z głowy (mam jakieś niejasne wspomnienie z rana – Ewa susząca włosy i dająca mi jakieś wskazówki przed wyjściem, z których pamiętam tylko tyle, że były wypowiedziane na głos. Tylko, że  głos ten stał się natychmiast częścią mojego snu, zamienił się w duże, andyjskie motyle i poleciał daleko, daleko stąd). Dobrze, że nie wpadłam na świetny pomysł zostawienia karty do bankomatu razem z paszportem i mogę z niej teraz skorzystać w celu zaspokojenia pierwszego głodu.

Siedzę w miłej knajpce na ul. Santa Fe (mniej miłej) i pijąc pierwszą argentyńską cafe con leche obserwuję ze spokojem mijających mnie ludzi. Na ulicach raczej brudno, ale dziwnie swojsko, ma się wrażenie, że cały świat wybrał się na spacer ulicami Buenos Aires – w ciągu 10 minut widziałam wszystkie możliwe karnacje skóry, kilku chasydów, parę gejów, ze trzech wyprowadzaczy psów, jakieś dzieciaki w sztywnych szkolnych mundurkach… Niesamowite, że Ci wszyscy ludzie czują się Argentyńczykami, że się dogadują, asymilują, mówią tym samym językiem. Nawet psy sprawiają wrażenie zaprzyjaźnionych mimo różnych ras, wielkości, przyzwyczajeń. Spacerują dostojnie na długich smyczach wyprowadzaczy, jakby to było takie zupełnie naturalne. Ciekawe czy szczekają wszystkie po argentyńsku? Ciekawe czy wszyscy tu myślą, że ja też jestem stąd? Zaczynam się tak czuć. Nikt nie zwraca na mnie uwagi jak w innych krajach, gdzie zawsze czułam się inna, nikt nic ode mnie nie chce. Mam wrażenie, że mogę przesiedzieć w tym miejscu cały dzień gapiąc się na ulicę i nikt nawet nie przyjdzie sprzątnąć mojej filiżanki zanim o to nie poproszę. Coraz bardziej mi się tu podoba…

Dobra. Idę dalej. To miasto jest zupełnie inne niż myślałam. Spodziewałam się czegoś bardziej kolonialnego, jakiegoś baroku z jednej strony i biednych, rachitycznych domków – plomb z drugiej. Tymczasem architektura przypomina trochę ulice Paryża, choć jest w niej coś nieuchwytnego i przysadzistego zarazem. Jakby jakiś trochę złośliwy duch miejsca przeżuł wszelkie Paryże, Madryty i Londyny, zrobił z tego mieszankę, doprawił na modłę latino i pokazał w nieco krzywym zwierciadle, dodając gdzieniegdzie balkony, balustrady czy niesprecyzowane napisy. Stoję na Calle Cordoba i nie mogę się napatrzeć na wspaniałe XIX wieczne gmachy dookoła. Uśmiechają się do mnie…

Pora lunchu, idę na spotkanie z Ewą. Zaczynam się martwić, że nie mogę skontaktować się z Javim. W ogóle wydaje się na razie taki daleki, jakbyśmy przez ostatni tydzień nie wymienili tych wszystkich maili, telefonów, nie próbowali sobie nawzajem pomóc…

Nareszcie się udało – oczywiście w numerze zabrakło jednej szóstki. Ale skąd ja mogłam o tym wiedzieć? Popołudnie z Javim – krótki spacer, wizyta w legendarnej kawiarni z dobrych czasów tego miasta, spacer po bogatej dzielnicy willowej, herbatka u Cioci. Fajnie, chociaż Javi żyje jeszcze problemami z Jalalem, sprawia wrażenie nieobecnego, a ja sama nie wiem czy powinnam próbować mu pomóc czy lepiej po prostu przeczekać i być gdzieś obok, gdybym okazała się potrzebna. Veremos.

Wieczorem – pierwsza lekcja tanga. Okazało się, że wylądowałyśmy z Ewą i jej koleżankami z pracy w tym samym miejscu, w którym byłam wcześniej z Javim. Śmieszny zbieg okoliczności. Lekcja dziwna, prowadzący pokazał nam pierwsze kroki, zostawił nas w kącie, żebyśmy sobie poćwiczyły i zajął się osobami bardziej rokującymi nadzieję. Na szczęście jakiś miły staruszek wziął nas w obroty, dzięki czemu chociaż kilka kroków udało mi się zapamiętać:

Tango (1-8)

Łokcie niżej niż piersi, stopy piętami do siebie, dumny, ale nieobecny wzrok. Lewa noga do przodu, prawa do boku w tył, na 5 skrzyżowanie, w tył 6-8. Zamiast ostatnich kroków w tył , można zrobić „ochos” do przodu albo do tyłu i kończyć 6-8 jak w kroku podstawowym J

19.07.2008

Włóczę się po mieście, trochę śladami Gombrowicza, trochę swoimi własnymi, trochę, żeby zobaczyć najważniejsze atrakcje turystyczne (zboczenie zawodowe), trochę beż żadnego celu, ale z tym zwyczajowym w tego typu sytuacjach napięciem łowcy czekającego na jakiś ciekawy moment, na sytuację, która pozwoliłaby na konfrontację wyobrażeń z zastaną rzeczywistością.  Kolejne spostrzeżenie jest takie, że wszystkie kobiety noszą tu długie włosy – szok. Zwróciłam na to uwagę rano i naprawdę przez cały dzień nie zauważyłam żadnej a krótkimi. Farbowanych też jest mało, ale ściętych na krótko – NIE MA…

Już w luksusowym nocnym autobusie (coche-cama) do Bariloche. Rano pożegnałam się z Javim (leci samolotem i będzie tam trochę wcześniej), posnułam się trochę po Retiro i, wczesnym popołudniem, z zapasem książek i innych zapełniaczy czasu, zapakowałam się do środka. Fajnie – u nas jeszcze trochę zejdzie zanim turyści zaczną podróżować w takich dobrych warunkach, a obsługa będzie aż tak profesjonalna. Naprawdę –  jest o czym pisać. Pilot super – kompetentny, pomocny, chętny do rozmowy (jak wszyscy tutaj), kilka dobrych filmów, jedzenie wegetariańskie (dzięki Javi za pamięć), miejsce do spania wygodne…

Najpiękniejsze miało jednak dopiero nadejść. Obudziłam się nad ranem już w PRAWDZIWEJ ARGENTYNIE!!Początkowo to taki krajobraz nostalgiczny Z Andami w tle, trochę nużący, trochę dziwny. Z czasem jednak pojęłam, że to coś więcej niż krajobraz, coś co można określić jednym słowem: „PATAGONIA”,  wiedząc, że to słowo tylko dla wtajemniczonych, słowo, które mieści w sobie tysiąc innych określeń, a którego nie da się tak naprawdę wypełnić treścią. Patagonia, to Patagonia. Tak jak Himalaje to Himalaje, a Księżyc – Księżyc. Uświadomiłam sobie (to banalne, ale nigdy wcześniej o tym nie pomyślałam), że są różne piękna, że nie wszystko w życiu da się ze sobą porównać. Bo cóż wspólnego mają ze sobą: piękno gór, monotonny krajobraz Patagonii i uśmiech tajemniczej Giocondy?? Andy w swej monochromatycznej powadze zmuszają do powrotu w czasy czarno-białych pocztówek, każą pamiętać, że stoją tu od zawsze, że pamiętają czasy wojen i pokojów, nędzy i bogactwa, są ponad tym wszystkim. Są.

20.07.2009

Jesteśmy w Raju!! Javi nie przesadzał, Bariloche jest przepięknym miasteczkiem położonym w samym sercu gór (widok na Cerro Catedral!!!), nad brzegami lśniącego jeziora Nahuel Huapi[1]. Chyba nie muszę nawet jeść  kwiatu calafate, żeby chcieć tutaj wrócić… Dzisiaj mamy plan typowo turystyczny – Circuito Chico z Javim jako rasowym przewodnikiem i jego kuzynem – Edu. Oj, będzie się działo J

Bariloche – Punto Panorámico – Colonia Suiza – Lago Moreno – Cerro López – Lago Escondido – Villa Tacul – Puerto Pańuelo – Hotel Llao Llao (nazwa z języka mapuche nawiązuje do żółtych grzybków („el pan de Indio”) – pasożytów rosnących na los ńires y los coihues)

Javi w roli głównej. Oprócz niego jeszcze rozliczne playitas, bosquecitos con arrayanes i nie tylko, miradores, Padi – przyjaciel z dzieciństwa sprzedający własnoręczne wyroby artystyczne pojawiającym się tutaj czasami turystom, pyszna, gorąca czekolada… Jestem oczarowana, zaczarowana, moja dusza tu zostaje i nieprędko zobaczę ją z powrotem… Głupi też Jalek, że nie przyjechał!

21.07.2008

Za namową mamy Javiera jedziemy na spotkanie z Cerro León (987 m. n.p.m.). Po drodze zabieramy Mayę i syna Padiego y Luli (za cholerę nie pamiętam jak miał na imię) i jedziemy zwiedzać wulkaniczne jaskinie. Jemy tam jakieś śniadanie, potem jedziemy z kilkoma innymi turystami na parking u podnóża bazaltowych skał, gdzie przechwytuje nas Guido – lokalny przewodnik. Idziemy, co jakiś czas stając, by posłuchać jego ciekawych opowieści o skomplikowanej geologii i historii tego obszaru. Wędrówka kończy się tajemniczym tunelem, w który zagłębiamy się powoli uprzednio uzbroiwszy się w kaski. Na końcu duża (ok. 50 m), bogato urzeźbiona jaskinia wulkaniczna. Fajna, opłacało się przyjechać. Oglądamy jeszcze ryty naskalne zostawione tu niegdyś przez Indian i powoli wracamy do samochodu. Towarzyszą nam nieziemskie widoki na jeziora, kordylierę i step. Wciąż nie mogę się do nich przyzwyczaić, to jak sen…

22.07.2009

Wspaniały, patagoński dzień już niestety za nami. Zaczął się może niezbyt szczęśliwie (samolot Jalego Paryż – Bariloche odjechał z jednym miejscem pustym. Jali już nieodwracalnie został we Francji), ale rozwinął w sposób nieprawdopodobnie pozytywny. Po późnym jak zazwyczaj śniadaniu pojechaliśmy drogą nr 40  jakieś 120 km do El Bolsón – uroczego miasteczka położonego w prowincji Río Negro, u stóp Cerro Piltriquitrón (co w języku Indian Mapuche znaczy podobno coś nie do końca wykonanego). Po drodze Javi opowiadał z zapałem i z tym, jedynym w swoim rodzaju, patriotycznym błyskiem w oczach, o wszystkich mijanych miejscach i chwilach spędzonych tu z przyjaciółmi i rodziną. Słuchając go z zaciekawieniem, równocześnie wgapiałyśmy się z nosem przy szybie w przesuwające się za oknem krajobrazy –  patagoński step, kordylierę, polodowcowe jeziora o tajemniczych nazwach: Gutiérrez, Mascardi, Guillelmo… Całą drogę towarzyszył nam przebój „Sem voce” Arnalda Antunesa, nie wiedzieć czemu adekwatny do samopoczucia co poniektórych. A może nawet wszystkich…

W lokalnej restauracji zjedliśmy deser o wdzięcznej nazwie demencja de frambuesas (rozkosz, niebo w gębie i takie tam) i udaliśmy się na zwiedzanie miasteczka. Zwiedzanie to może trochę za dużo i za bardzo „po europejsku” powiedziane, bo oprócz jakiegoś dziwnego pomnika, kilku ulic i przereklamowanego hipisowskiego targu z lokalnym rzemiosłem nie bardzo było co oglądać. W przeciwieństwie do Europy, tutaj nie zwiedza się miast, które wydają się tylko koniecznym dodatkiem do otaczającej przyrody – tutaj chłonie się krajobrazy, uczy się natury podglądając ją u źródeł.

Po krótkim spacerze ruszyliśmy łatwą, ale malowniczą górską ścieżką wiodącą do schroniska pod szczytem Cerro Piltriquitrón. Z platform – widoki  nieziemskie,  w „Bosque Tallado” – rzeźby z drewna wykonane przez różnych artystów z całego kraju tworzące coś w rodzaju naturalnej galerii sztuki na wolnym powietrzu. Na końcu znakowanej ścieżki – super schronisko. Niby prymitywny, drewniany barak, ale jednak coś wyjątkowego – w środku jacyś przypadkowi ludzie grający na gitarach, dziewczyna na oko 16 letnia zajęta przygotowywaniem mate, chłopak w podobnym wieku palący w kominku, ich malutkie dziecko na jakimś starym kocu pośrodku izby spokojnie wpatrzone w ogień… Nie wiem dlaczego zachciało mi się płakać. Ze szczęścia? Ze smutku? Z powodu braku takiego miejsca, gdzie moje dziecko (moje dziecko??) mogłoby kiedyś czuć się bezpiecznie w otoczeniu Matki Natury? Spojrzałam na Javiego. Płakał. Więc to nie tylko we mnie ten obrazek wzbudził takie gwałtowne uczucia, które stanęły w gardle i nie potrafiły w żaden sposób wydostać się na zewnątrz? Przeniosłam wzrok na koty snujące się dookoła, Javi wbił palce w kubek i tak pozostał przez dłuższą chwilę czekając aż wzruszenie rozpłynie się w wypełnionej dymem izbie.

Miałam ochotę zostać tam na noc, po raz kolejny poczułam niezwykłą przynależność do tego miejsca, nieznanych ludzi, którzy stanowili na pierwszy rzut oka jakąś mieszankę między znanymi mi dobrze wszędobylskimi alpinistami, a włóczącymi się i dosiadającymi do rozpalonych ognisk osobnikami typu bieszczadzki Majster Bieda, do dziwnego kraju – wyspy wszelkich życiowych rozbitków…

W drodze powrotnej męczyłam Javiera pytaniami dotyczącymi tutejszych Indian, w głowie mi się nie mieściło, że prawie ich już nie ma, że zostali zepchnięci na margines, a jedynymi widocznymi śladami ich obecności są nieliczne rezerwaty, muzea i szeroko pojęta toponomastyka… Gawędząc tak, podjechaliśmy do czegoś w rodzaju baru. Pojechalibyśmy pewnie spokojnie dalej gdyby nie indiańska flaga powiewająca dostojnie na wietrze i stanowiąca jakby żywy głos w naszej, dopiero co zakończonej dyskusji. Bar okazał się zamknięty, ale właściciel (Yuyo) wart był kilku spędzonych tu chwil. Zdecydowanie mój typ. Na dodatek rozkręcający „pulperię” – nawiązujący do dawnych tradycji wiejski lokal, coś pomiędzy magazynem, restauracją, a centrum życia towarzyskiego społeczności lokalnej. Przy herbatce dowiedzieliśmy się, że interesuje się zwyczajami Indian, próbuje jakoś je odtworzyć, jest w trakcie rozkręcania biznesu turystycznego. Hmm. Nie dosyć, że przystojny, to jeszcze inteligentny i kreatywny… (niestety niedługo potem, w nieoczekiwany sposób okazało się, że zajęty od jakiegoś czasu i na dodatek posiadający prześliczną, malutką córeczkę. Szkoda, już sobie siebie wyobrażałam gdzieś pośród tych indiańskich portretów i suszących się skarpetek J)

23.07.2008

Jali jednak przyjeżdża. Szok. Nie wiem dlaczego oni zawsze kochają się i tęsknią za sobą na zmianę. Jak jeden szaleje i żyć nie może, drugi się obraża i robi wszystko, żeby wymazać partnera z życia. Potem następuje nieoczekiwana zmiana miejsc i wszystko zaczyna się od początku. Teraz jesteśmy na etapie – Jali kocha, wydaje całą kasę, żeby kupić bilet lotniczy (bo ten wcześniejszy mu przepadł w poprzednim etapie zwątpienia) i przybyć, zapominając o wszystkim, co złe, Javi natomiast jakby zapomniał o tych kilku dniach, kiedy robił wszystko, by Jali przyjechał. Teraz zamiast się cieszyć, przyjął minę „wisi mi to” i całą energię poświęca na przygotowania do urodzin Mamy. Jezu – chyba nigdy nie zrozumiem facetów, niezależnie od tego czy są hetero czy homo, jeden diabeł J

Stanęło na tym, że nikt nie wyjdzie po Jalego na lotnisko, pojedziemy razem do restauracji włoskiej obchodzić (jak się miało potem okazać nigdy nie kończące się) urodziny Fatmy, a on dojedzie taksówką. Nie do końca mi się podoba takie rozwiązanie, ale chyba nie mam nic do gadania, zarówno Ewa jak i Javi myślą, że to dobry i jedyny możliwy do zrealizowania pomysł. Nie mówiąc o mamie Javiera, która delikatnie mówiąc nie przepada za „tym chłopakiem”, który, sprawił, że jej syn cierpi od dłuższego czasu. W sumie ma trochę racji, chociaż pewnie ze strony Matki, to wygląda zupełnie inaczej, niż z naszej perspektywy, jest bardziej zero-jedynkowe i biało-czarne, bo Syn zawsze ma rację. A nawet jeśli nie ma, zawsze pozostaje jedynym synem…

No dobra – jesteśmy już wszyscy. Na razie atmosfera napięta, rozmawiamy na poziomie wrażeń z podróży i stopnia rozgotowania makaronu. Ludzie, czyście powariowali wszyscy? Mam ochotę wstać i zacząć na nich krzyczeć, żeby przestali zachowywać się jak dzieci. Nie robię jednak nic, jem spokojnie pyszne skądinąd gnocchi, od czasu do czasu zerkając tylko na Ewę, która sprawia wrażenie trochę rozbawionej, a trochę zażenowanej całą sytuacją.  Po jakimś czasie atmosfera nieco się rozluźnia, wracamy do domu, Jali pada ze zmęczenia, my jakoś obok siebie krążymy myśląc każdy o swoich sprawach i uważając, by nikogo niczym nie urazić jakimś nieprzemyślanym gestem czy słowem. Jakoś tak bardzo „correct” się zrobiło i nie ma to nic wspólnego ani z kasą ani z polityką…

Może to dobry moment, żeby krótko napisać o mamie Javiera. No więc, kobieta jest super, ale wytwarza wokół siebie trudną do opisania aurę niezłomności (słysząc jej opowieści z dawnych czasów, już nie mam wątpliwości czemu Javi „salió así”). Nie wiem o co chodzi, ale obie z Ewą staramy się zachowywać tak, żeby nie sprawić jej (i Javiemu) zawodu – przypominamy sobie na szybko wszelkie nauki z dzieciństwa na temat dobrze wychowanych panienek i staramy się je wprowadzać w życie. Pomagamy w domu, sprzątamy po sobie, odpowiadamy na telefony, robimy zakupy i nawet trochę gotujemy (głównie Ewa, bo ja jestem w tym beznadziejna, za to sprawdzam się przy myciu naczyń). Javi też jest zupełnie inny przy mamie, może nie bardziej ułożony, ale na pewno nie do końca ujawniający swoje prawdziwe „europejskie” oblicze. A może jest wręcz odwrotnie, tu jest prawdziwym Javim, a my znamy jego drugie, bardziej swojskie wcielenie? W każdym razie dochodzi do komicznych sytuacji, bo Fatma i tak wie o wszystkim, co chcemy (Javi chce) przed nią zataić, a zadawane przez nią pytania zdają się tylko potwierdzać jej domysły odnośnie tego gdzie był i co robił Javi w czasie, gdy go nie było w zasięgu wzroku J. Strasznie mądra kobieta, osobowość z żelaza, mieszanka legendarnej Mama Grande i arystokratycznej damy z towarzystwa. I jak tu nie czuć respektu?

24.07.2008

Zrobiliśmy sobie dzisiaj piknik nad jeziorem Traful. Wyglądało to pewnie trochę jak parodia pikniku, bo zamiast usiąść spokojnie nad jeziorem i zajadać zabrane z domu smakołyki, trzęsąc się z zimna biegaliśmy wokół nich opatuleni w kurtki, czapki, szaliki i rękawiczki (el viento patagónico), od czasu do czasu tylko coś podjadając. Nikt nam nie powiedział, że pikniki zimą to taki sobie pomysł.

Jazda przez Valle Encantada zrobiła na mnie ogromne wrażenie – wyłaniające się za każdym zakrętem różnokolorowe, wielokształtne skały, chmury przesuwające się leniwie po niebie… Dokonałam przy okazji ciekawej obserwacji – tutaj się trochę inaczej zwiedza. Dla mnie meritum jakiejkolwiek wyprawy stanowi zobaczenie wszystkiego, co jest do zobaczenia, wejście gdziekolwiek się da, przeczytanie wszystkich informacji itp. Javi za to potrafi jechać gdzieś setki kilometrów tylko po to, żeby zjeść coś w znanej knajpie i wcale nie musi wiedzieć, co jest dookoła. Nie mieści mi się to w głowie, ale to pewnie wynika z mojego kulinarnego barbarzyństwa – mogę nic nie jeść byle tylko jak najwięcej zobaczyć, a jak już jem, to prawie zawsze jest mi obojętne co (to pewnie wpływ dzieciństwa i typ homo sovieticus, który reprezentuję, ale naprawdę jedzenie jest dla mnie tylko funkcją przetrwalnikową, jak spanie czy inne potrzeby fizjologiczne). Na szczęście Ewa ma chyba podobnie (Viva Polonia!). Po leniwym nadjeziornym nicnierobieniu, po prostu musiałyśmy zrobić coś aktywnego, żeby nie zwariować. W związku z powyższym wlazłyśmy na pierwszą lepszą górkę tylko po to, żeby na nią wleźć (bo przecież „droga jest celem”), rozejrzałyśmy się z lubością po dolinie i zbiegłyśmy (a raczej spłynęłyśmy z błotem) do samochodu, w którym spali w najlepsze nasi przyjaciele nie do końca rozumiejący nasze potrzeby, ale z pobłażaniem się na nie godzący…

25.07.2008

Ostatni dzień Ewy – szkoda. Po pierwsze żałuję bardzo atmosfery i tego całego bycia razem w grupie (no i towarzystwa Ewy oczywiście), po drugie trochę się boję – bądź co bądź zostaję sam na sam z Javim i Jalim, a z nimi nigdy nic nie wiadomo. Jedno jest pewne – nudzić się nie będę, rozrywkę psychologiczno-społeczną mam jak w banku J

Ostatnia w tym składzie wycieczka – tym razem wjechaliśmy kolejką (teleférico) na Cerro Otto, pooglądaliśmy wspaniałe widoki, spożyliśmy gorącą czekoladę i w takich sobie humorach wróciliśmy do domu na obiad. Po południu wpadłyśmy z Ewą na świetny pomysł i poszłyśmy zwiedzać Muzeum Patagońskie. Niby to jedyne takie miejsce w Bariloche, ale jakoś do tej pory nie było czasu, więc czemu nie zrobić tego ostatniego dnia? Wzięłyśmy mapę z zaznaczonym muzeum i niewiele myśląc ruszyłyśmy w drogę. Jali w ostatniej chwili też zdecydował się na spacer, ale po kilkunastu minutach marszu stwierdził, że woli odpocząć i wrócić do domu. OK. Spojrzałyśmy na mapę, ale ponieważ byłyśmy już w połowie drogi, a dobrze nam się gadało, poszłyśmy dalej. Po jakiejś półgodzinie zaczęłyśmy się trochę niepokoić. Miasto właściwie się kończyło, wokół nas widać było już tylko pojedyncze domki, okolica nie wyglądała na bardzo „muzealną”. Po chwili doszłyśmy do miejsca, gdzie, zgodnie z mapą, powinno być muzeum. Zamiast niego wyłoniło się jednak zza zakrętu coś w rodzaju schroniska. Spojrzałyśmy na siebie, potem na mapę i dostałyśmy takiego ataku śmiechu, że aż musiałyśmy przysiąść na poboczu. Okazało się, że w legendzie mapy nasze muzeum widnieje pod numerem „1” i nawet doszłyśmy w realu pod jedynkę, z tą tylko różnicą, że na mapie było kilka jedynek w różnych kolorach, czego wcześniej nie zauważyłyśmy. Muzeum zaznaczono na czarno tak, ze zlewało się z tłem i trudno się go było dopatrzeć, za to bazę noclegową naniesiono na jaskrawożółto, stąd bez zastanowienia ruszyłyśmy na poszukiwania żółtej jedynki, która okazała się w rzeczy samej schroniskiem młodzieżowym J

Inna sprawa, że trzeba być nami (mną), żeby szukać muzeum (jedynego zabytku w mieście) tak daleko od centrum i nie zorientować się wcześniej, że coś jest nie tak. Żeby to chociaż było pierwszy raz, ale niestety miałam już kilka podobnych sytuacji w moim żałosnym życiu –  chociażby nocną jazdę do Harklowej, która okazała się nie tą Harklową (no ale kto przypuszczał, że w polskich górach są dwie??).

No dobra – wróciłyśmy prawie biegiem do centrum, wpadłyśmy do muzeum, zobaczyłyśmy może jedną dwudziestą zbiorów i musiałyśmy szybko wychodzić, żeby spotkać się z chłopakami i jechać prosto na lotnisko. Na pytanie Javiera jak podobało nam się muzeum starałyśmy się nie odpowiadać chyba ze trzy razy zmieniając temat…

Ewa wyleciała… buuuuu!!

26.07.2008

Oczywiście znowu zrobiłam coś totalnie na opak. Wysłałam wczoraj Jankowi SMSa z życzeniami urodzinowymi  o miesiąc za wcześnie i  na dodatek w środku polskiej nocy. Chyba każdy taki gest z mojej strony utwierdza go w przekonaniu, że jestem szalona. Dosyć tego! Niech każdy sobie myśli, co chce, ja już etap oswajania się w społeczeństwie mam za sobą, jestem, jaka jestem i nienajgorzej mi z tym J

W ogóle to bardzo fajny górski dzień dzisiaj spędziłam. Javi podwiózł mnie pod Cerro Catedral skąd wyruszyłam na kilkugodzinny spacer do schroniska Frey. Myślałam, że śnieg na tyle zasypał wytyczony szlak, że nie uda się tam dotrzeć, ale na szczęście droga okazała się zadziwiająco przyjemna. Tylko niektóre małe wodospadziki były zamarznięte i trzeba było uważać, by się nie poślizgnąć i nie polecieć w dół wraz z patagońską wodą. Reszta super, zwłaszcza podejściowe widoki ze spalonego lasu na lago Gutiérrez i cerro Ventana. Trochę zdziwiły mnie tylko piętra roślinności, które sprawiają tu wrażenie odwróconych. Na dole jest rzadki las i skały, po których spływają leniwie kaskady wody, wyżej – coś w rodzaju trzciny i drzewa poowijane szczelnie w „brodę diabła” (rodzaj porostu). Po drodze schronisko „Piedritas”- najbardziej niesamowite i chyba najmniejsze, jakie w życiu widziałam. Szkoda, że nikogo w środku nie zastałam. Bardzo bym chciała spotkać pomysłowego właściciela/właścicielkę, kogoś, kto wykorzystał ostaniec skalny na jedną ze ścian, zabudowując go z pozostałych, odkrytych stron drewnianą palisadą i tworząc w ten sposób dwa mikroskopijne pomieszczenia – sypialnię na 2-3 osoby (mocno do siebie przytulone i z gatunku tych nie wiercących się przez sen) i „kuchnię” o kubaturze może 2mł. Sam Frey, poza zapierającymi dech w piersiach widokami, trochę przereklamowany  – dwa kamienno-drewniane budynki, trochę map wspinaczkowych na ścianach, w środku żywego ducha. Nie bardzo wiedziałam jak się zachować, byłam głodna i zmarznięta, a w kuchni kusiły słoiczki z kawą i ciastkami. Jeżeli jest tak jak w Polsce, to chyba mogę z tego skorzystać… Po krótkim namyśle zrobiłam sobie mate, zjadłam kilka ciastek (słonych jak jasny gwint) i zostawiwszy trochę drobnych i kartkę z podziękowaniami, ruszyłam w drogę powrotną. Tym razem było już trochę mniej przyjemnie – zaczął padać śnieg, prawie straciłam w zadymce widoczność, a patagoński wiatr robił wszystko, żeby zepchnąć mnie ze szlaku. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i po kilku minutach walki z żywiołem znalazłam się z powrotem w ramionach opiekuńczego lasu (el bosque de lenga). Schodziłam prawie biegiem by zdążyć przed zmrokiem. Już u podnóża Cerro Catedral, w złapanym na stopa jeepie  dopadło mnie uczucie znużenia i odrętwienia znane tylko tym, którzy zostawili za sobą góry, a ich ciało powoli zaczyna wypełniać uczucie ciepła. Chyba nikt nie wątpi, że ten prymitywny błogostan w połączeniu z przepięknymi widokami i łykiem świeżej wody można nazwać szczęściem. No dobra, jest jeszcze miłość i inne takie, ale to niezupełnie to samo…

29.07.2008. Puerto Madryn

Wczoraj o tej porze piliśmy cafecito w poczekalni surrealistycznej wioski Paso de los Indios. Miałam wrażenie, że cała miejscowość składa się tylko ze stacji benzynowej, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę i z tej dziwnej poczekalni, gdzie można się ogrzać przy piecu i rzucić oko na asortyment sklepiku, do którego, oprócz kawy, zaliczyć można (dosłownie): dwa soczki egzotyczne i kilka paczek chusteczek higienicznych. Nocleg spędziliśmy w hoteliku w los Altares, gdzie najpierw nie zastaliśmy nikogo (mimo, że hotel był otwarty i na dobrą sprawę mogliśmy pewnie wejść prosto do któregoś z pomieszczeń i położyć się spać), potem, gdy już udało nam się namierzyć „recepcjonistkę” w pobliskiej knajpce, okazało się, że nie ma ciepłej wody ani ogrzewania. Cóż – zjedliśmy spaghetti z widokiem na pustkę i szczękając zębami pobiegliśmy do wskazanego nam pokoju. Nie myjąc się (na samą myśl o zimnej wodzie ciarki nas przechodziły) i niewiele mówiąc, zalegliśmy pod stosami koców, w które zaopatrzyła nas zapobiegliwa „Pani – typowa Patagonka”(jak nazwałam ją od razu w myślach). Zasnęłam po sekundzie od zamknięcia oczu. Rano całą siłą woli zdobyłam się na umycie zębów w lodowatej wodzie, zjedliśmy coś na szybko w znanym już barze i ruszyliśmy dalej. W planie było dotarcie do Punto Tomba i oglądanie pingwinów, ale jak zazwyczaj bywa plany-planami, a życie toczy się swoim torem. Droga do Punto Tomba była totalnie rozkopana, pingwiny pojechały na wakacje… No dobra – w poczuciu, że wykonaliśmy kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty, wróciliśmy kilkadziesiąt kilometrów i skierowaliśmy się w przeciwną stronę.

W samochodzie na chwilę zapadła ciężka cisza – Javi zamilkł i sprawiał wrażenie winnego, bo obiecał Jalemu te pingwiny, a jakoś ciężko mu wytłumaczyć, że niektórych sytuacji nie da się przewidzieć, i nikt do niego nie ma najmniejszych pretensji. Nie wiem czy raczej oglądać krajobrazy czy próbować coś mówić. Chciałabym, żeby Javi zrozumiał, ze naprawdę wszystko nam się tu podoba i naprawdę jesteśmy mu bardzo wdzięczni za odkrycie przed nami prawdziwej Patagonii – za tę drogę, za zachód słońca nad Atlantykiem, pustynię, pancerniki…

Minęło trochę czasu, puściliśmy „Piatnicę”, potem piosenki dla dzieci Marii Eleny Walsh (czasy Porto Alegre mi się przypomniały i aż łza w oku zakręciła na wspomnienie pierwszych lekcji z Javim i, jakby nie było, mojego pierwszego kontaktu z Argentyną, który, kto by przypuszczał?, po kilku latach miał znaleźć swój finał, a może tylko kolejny etap? w tej właśnie podróży) i śpiewając o „Ziemniaczanej Królowej” i „Świecie do góry nogami” potoczyliśmy się dalej.

Jali zapadł w drzemkę, ja, trochę z ciekawości, trochę, żeby jadący przez monotonny teren Javi nie zasnął za kierownicą, zaczęłam wypytywać go o różne tutejsze anegdoty. Zeszliśmy na czasy odkrywania (a może raczej podbijania) tych ziem przez Europejczyków. Jakże śmieszne się wydają ich opinie o tutejszych Indianach Mapucze, których uważali za gorszych, bo kiedy w Europie królował Renesans, oni żyli z daleka od tak zwanej Cywilizacji. Tylko po co miałby im być Renesans? Tutaj sednem i jedynym sensem są otaczające nas jak przed wiekami góry, skały i jeziora, architekturą – drzewa poskręcane przez wiatr i piasek przenoszony bezustannie z miejsca na miejsce… W Europie był też barok, klasycyzm, historyzm i setki innych „izmów”, tutaj – góry stoją, jak stały patrząc w swej powadze na wszelkie zmiany i uśmiechając się nieco ironicznie.  Cóż znaczy tu Renesans? I po co on, komu i do czego potrzebny? Chyba zaczynam rozumieć dlaczego Argentynę „zwiedza się inaczej” J

Wysiedliśmy na chwilę z samochodu, by załatwić potrzeby fizjologiczne i… zobaczyłam najpiękniejsze i najbardziej rozgwieżdżone niebo w życiu. Coś niesamowitego! Cały wieczór prześladował mnie ten widok, a w nocy przyśniła mi się ta historia:

El pichi Kelleń

Gdzieś niedaleko jedynego w okolicy domu otoczonego szpalerem wysokich i smagłych od wiatru topoli, w pewnej małej, ukrytej przed oczyma nieprzyjaciół norce, przyszedł na świat pichi Kelleń. Pierwszy obraz, który zapamiętał, był piękny i straszny zarazem – powoli, jak oczy noworodka, otwierała się przed nim gwiaździsta przestrzeń patagońskiej nocy. Z ciemności wyłaniały się kolejne gwiazdy przybierając kształty figur, kwiatów i zwierząt; to zbliżały się, to oddalały, oswajając malucha ze swą przytłaczającą obecnością. W końcu dwie najjaśniej błyszczące jakby straciły równowagę i – wykonując szereg skomplikowanych akrobacji – opadły szybko na ziemię. Pichi poczuł przez chwilę ich dotyk – jakby świetlisty pocałunek złożony na jego powiekach. Uradował się i przestraszył równocześnie, chciał o coś zapytać, ale nie zdążył – noc odeszła rozpływając się w różowym świcie stepowego dnia. Kelleń poczuł jak pierwsze promienie słońca ogrzewają jego ciało, zobaczył zarysy bezpiecznej norki, uśmiechnięte pyszczki rodziców pochylone nad nim i trojgiem jego braci, poczuł kojący zapach mleka matki i wtuliwszy się w nią z ufnością, zasnął spokojnie.

Dni mijały jeden za drugim pośród radosnych zabaw z rodzeństwem i nauki podstaw patagońskiego życia (tak, tak pichi też ma swój elementarz – musi nauczyć się jak biegać, by być niezauważonym, jak kopać norki i tunele, w których znaleźć można smaczne i pożywne larwy, które rośliny nadają się do jedzenia, a które mają w sobie truciznę i mogą poważnie zaszkodzić, skąd czerpać wodę w okresie długotrwałych susz…), które stawało się codziennie trochę ciekawsze, dawało coraz więcej możliwości, sprawiało, że każdy dzień kończył się rozmyślaniem nad tym, co przyniesie kolejny świt. A może było coś więcej w tym niecierpliwym oczekiwaniu zmroku? Każdego wieczoru powtarzało się to samo – gdy tylko Kelleń słyszał obok siebie spokojne pochrapywanie bliskich, otwierał szeroko błękitne oczy i długo, z zachwytem wpatrywał się w gwiazdy. Zdawało mu się, że coś do niego mówią, ale nie był w stanie odgadnąć co. Czegoż chcieć mogą odległe, boskie stworzenia od małego, stepowego pichi leżącego na dnie pachnącej trawą i kwiatami norki? Coś jednak się działo – każdej nocy toczyła się między niebem a ziemią bezszelestna rozmowa, której słowa zastępowały niebieskie błyski nieznanego, gwiezdnego alfabetu. Pewnej nocy, gdy zatopiony w myślach Kelleń powoli zasypiał, usłyszał dziwny dźwięk, coś jakby śpiew połączony z delikatnym szeptem. Wytężył słuch i z oddali wyraźnie usłyszał słowa:

– Peludito, chodź do nas, dlaczego tak długo każesz się wzywać?

Kelleń obejrzał się szybko za siebie jakby szukając kogoś, do kogo skierowane było to dziwne zaproszenie, ale nie zobaczył nikogo oprócz śpiących spokojnie braci. Czyż więc gwiazda wzywała naprawdę jego? Czy posiadł nieświadomie umiejętność rozumienia niebieskich głosów?

– Jakże mam pójść, skoro jestem tylko małym patagońskim piche? – zapytał ze smutkiem myśląc w duchu, ze Gwiazdka naigrywa się z jego bezbronności i nierealnych marzeń o wzbiciu się wzwyż, aż po firmament.

– Och peludito, to naprawdę nic trudnego – odpowiedziała zalotnie Gwiazdka – Ja ci pomogę.

To mówiąc, potrząsnęła złotymi warkoczami i na ziemię obok Kelleńa spadły dwa małe, błyszczące promyczki wielkości gałązek krzewu calafate.

– Gwiazdeczko droga, co mam zrobić z twym darem? – zawołał Kelleń, ale ona już zaczęła roztapiać się w pierwszych promieniach porannego słońca.

Przez następne kilka dni piche na próżno oczekiwał ponownego pojawienia się przyjaciółki. Niebo zdawało się milczeć, wszystkie gwiazdy mrugały w ten sam, nieodgadniony sposób, tylko Wielka Niedźwiedzica zdawała się machać od czasu do czasu od niechcenia swa wielką gwiezdną łapą, jakby chciała powiedzieć: „chodź peludito, nie zrobimy ci krzywdy, będziesz wśród nas naprawdę szczęsliwy”

– Ba, łatwo mówić – pomyślał rozzłoszczony swą bezsilnością Kelleń – ale jak to zrobić? Jak wykorzystać dwa malutkie promyczki, by dostać się do gwiazd?

Przez następne noce nie mógł zasnąć, schudł, zgorzkniał, trawiła go gorączka i pragnienie wzbicia się ponad ziemię i wyruszenia po Mlecznej Drodze na spotkanie Gwiazdki. Kilkakrotnie, gdy inni pogrążeni byli we śnie, próbował nawet ułożyć z promyczków coś na kształt drabiny, ale za każdym razem spadał z niej już po kilku chwilach. Próbował też podskakiwać, odbijając się na jednym z promieni, jak na tyczce, ale niezmiennie kończyło się to bolesnym rozczarowaniem – pichi spadał z wysokości, kalecząc sobie łapki i ocierając pyszczek. Wreszcie zupełnie zniechęcony, postanowił pozbyć się nieszczęsnego prezentu – nie namyślając się wiele, cisnął oba promienie z całej siły w niebo, odwrócił się na ogonie i poczłapał zasmucony do norki.

– A więc tak wygląda stracona nadzieja – pomyślał – ma zapach potu, smak kurzu i wbija się kolcami w futerko? Zapłakał. Spojrzał po raz ostatni na niebo, które tak bardzo go rozczarowało i…w miejscu, z którego odszedł zobaczył coś niezwykle dziwnego – dwa rzucone przez niego promienie wciąż unosiły się w powietrzu tworząc jakby trampolinę lekko kołysaną podmuchami patagońskiego wiatru.

– To niemożliwe – zawołał i zamknął przestraszony oczy. Gdy je z powrotem otworzył, trampolina nadal była na swoim miejscu, a na jej końcu pojawiła się dodatkowo znajoma Gwiazdka.

– Chodź peludito – szepnęła – skoro odkryłeś tajemnicę mojego podarunku, już tylko kilka kroków dzieli cię od spełnienia twego marzenia. Wejdź na trampolinę i idź powoli do góry nie spuszczając ze mnie wzroku. Pospiesz się jednak, bo twój czas kończy się wraz z nadejściem dnia. Pamiętaj też, że nie możesz się wahać. Decydując się na gwieździste przestworza, musisz zostawić wszystko za sobą. One są szczęściem, młodością i pięknem, poza nimi nie ma już nic. A teraz w drogę, nie trać więcej czasu! Odwagi!

Przerażony trochę, ale gotowy na wszystko Kelleń ze zuchwałą miną zdobywcy przestworzy chwycił podstawę trampoliny i odważnie, krok za krokiem zaczął wspinać się po niej do nieba. Powoli zmniejszał się dystans między nim, a Gwiazdką, między światem rzeczywistym, a marzeniem, które już wkrótce miało stać się jego codziennością. Codzienność…pomyślał o swojej rodzinie, o matce, która tak wiele go nauczyła, o tacie, który już niedługo się obudzi i zmartwi się bardzo jego nieobecnością, o braciach przewracających się z ufnością na drugi bok…uśmiechnął się do swoich myśli i zrobiło mu się tak błogo, że bezwiednie odwrócił się w stronę domu, stanowiącego już tylko malutki punkt majaczący w oddali, gdzieś u podstaw podniebnej trampoliny. Gdy tylko to uczynił, poczuł, że spada. Nagle zniknęły błyszczące promienie wyznaczające jego szlak, roztopiła się we mgle Gwiazdka, rzucając mu przed zniknięciem spojrzenie pełne dezaprobaty spod swych długich, ślicznych rzęs, rozległ się świst przecinanego szybkim lotem powietrza i Kelleń z hukiem spadł na ziemię na moment przed pierwszym, porannym promieniem słońca oświetlającym wnętrze przytulnej i jakże znajomej norki.

Jeżeli gdzieś, kiedyś spotkacie biegające po patagońskim stepie zwierzątko z pięknymi jak gwiazdy oczyma, nie pytajcie dlaczego odbija się w nich nieskończona przestrzeń nieba. Może po prostu nie potrafiło wykorzystać podarowanej mu nadziei? A może niektóre marzenia nie powinny nigdy się spełniać?

Jeden Kelleń zna odpowiedź na te wszystkie pytania, ale nigdy, nigdy jej wam nie zdradzi. Zresztą, czy na wszystkie pytania jest tylko jedna, zawsze dobra odpowiedź?

30.07.2008 Las Grutas

Jakiś dzień. Środa? Czwartek? Dojechaliśmy do las Grutas – letniskowej miejscowości całkowicie martwej w środku zimy, jaką mamy (MAMY?) teraz w Argentynie. Fajnie znaleźć się w takim miejscu w tak abstrakcyjnym czasie – „centrum” totalnie wyludnione, hotele pozamykane, w jedynej czynnej restauracji kilku miejscowych i jakaś para sprawiająca wrażenie osób zagubionych tu w wyniku jakichś niemierzalnych zbiegów okoliczności jak my.

Cudem znaleźliśmy po dość długich poszukiwaniach otwarty po sezonie motel o wdzięcznej nazwie „Mareas” (fale) i wynajęliśmy w nim trzyosobowy pokój z łazienką i aneksem kuchennym. Trochę mi głupio, że po raz kolejny znaleźliśmy się wszyscy w jednym pokoju (wszystko przez Ewę, która powinna tu być), ale po pierwsze – tak jest zdecydowanie taniej, po drugie – proponowałam wynajęcie dwóch, co spotkało się z ogólną (a przynajmniej Javiera) dezaprobatą. Sama już nie wiem który z nich, w którym momencie jest bardziej za lub przeciw byciu razem. Trochę mi to przypomina wieczne przeprowadzki Daruchny i bezustanne przechodzenie od stanu niepewności, poprzez chwilową akceptację i przyzwyczajenie po skrajne napięcie i nerwowe oczekiwanie na to, co nastąpi. Okropne jest takie miotanie się – na samo wspomnienie przerażenie mnie ogarnia i obiecuję sobie, że nigdy więcej się w nic takiego nie wplączę. I współczuję im obserwując to wszystko z boku. Chyba wiem, co czują i na pewno nie wiem, jak im pomóc i co zrobić, żeby było lepiej…

Javi śpi i strasznie chrapie, Jali rozpyla po całym pokoju zapach wody różanej i innych jemu tylko znanych specyfików pielęgnacyjnych, ja juz padam powoli nie zważając na mokre włosy i na fakt, że jutro wstanę maksymalnie potargana. Uśmiecham się do tej myśli. Na pustyni, w sercu Patagonii, w wyludnionym hotelu „Mareas” mogłabym równie dobrze w ogóle nie wstać…

Zmieniając temat – bardzo fajny dzień już prawie za nami – nocleg w Puerto Madryn, poranna wycieczka do Puerto Piramides, gdzie udało nam się zobaczyć z łódki kilka wielorybów (a raczej fragmentów ich ogonów gdzieś daleko w wodzie, ale i tak było warto), kilka punktów widokowych z pingwinami-maruderami (nareszcie punkt „pingwiny” możemy odhaczyć), fokami i słoniami morskimi, pizza w malutkiej rodzinnej knajpce i wreszcie nocna jazda do las Grutas przy akompaniamencie nieocenionej Marii Eleny Walsh i popijaniu parzącej usta mate przygotowywanej bezpośrednio na tylnym siedzeniu samochodu.  Wrażenia z łódki niesamowite – byliśmy tak blisko ballenas, że mogliśmy obserwować jak się wynurzają, zbliżają i oddalają, przepływają przed, za i pod naszą łódką… Z ciekawostek opowiadanych przez miejscowego przewodnika dowiedziałam się, ze wieloryby przypływają tu specjalnie na czas rozrodu i że na jedną samicę przypada kilku samców, które ze sobą nie walczą, jak słonie morskie, ale pomagają sobie nawzajem, by skutecznie zapłodnić samicę,  po czym wspólnie opiekują się przez rok młodymi. Po tym czasie samica odchodzi, a młode zaczynają samotne, dorosłe życie…

31.07.2008 Półwysep Valdes

01.08.2008 Comallo

Ruszyliśmy „całą rodziną”(czyli z Mamą Javiera) do Comallo!! Kilka godzin drogi przez wertepy, pisk opon, pył, kurz i już mogliśmy zobaczyć miejsce skąd wyrosły javierowe korzenie (jaka woda, taka rusałka, jak mówią najstarsi górale). W trakcie odwiedzin w kilku domach szczelnie wypełnionych bliższą lub dalszą rodziną naszego przyjaciela, udało nam się wysłuchać niesamowitych opowieści o kolonizowaniu miasteczka przez libańskich emigrantów, wśród których był też ojciec Javiego, latach dobrobytu, młodości Fatmy i czasach jej niepodzielnych rządów w miejscowym szpitalu, pociągach, po których została już tylko surrealistyczna stacja w środku pustyni. W drugim lub trzecim domu urwał mi się wątek – przestałam się zastanawiać kto jest kim, skąd się wzięli ci wszyscy wujkowie i ciocie o egzotycznych imionach, kto co robi i gdzie mieszka… Pod koniec dnia pogrupowałam ich według kodu kulinarnego – u siostry Mamy jedliśmy obiad, u cioci – pyszne bułeczki dopiero co wyjęte z piekarnika, u wujka – cafe con leche… Uff, Jali jakoś lepiej sobie poradził. Ale czy to moja wina, że moja rodzina składa się z Mamy, Taty, Brata z żoną i trzech wujków z żonami i dziećmi? Naprawdę nie jestem w stanie wyobrazić sobie więcej osób nazywających się rodziną i utrzymujących ze sobą bliskie kontakty, a już na pewno przerosła mnie rodzina Javiera, która z każdą chwilą wydaje się pęcznieć, mnożyć, splątywać i pojawiać w bliżej nieokreślonych kombinacjach i miejscach.

03.08.2008 Bariloche po raz ostatni

Wracam z Bariloche i po raz pierwszy w życiu czuję, że robię błąd, że lepiej było zostać w tym nieznanym, pięknym kraju i zacząć coś robić zupełnie od nowa. Tylko co? Dom Kultury? Projekt w stylu Radikal Schick? Truskawkowy sklep? Kino? Restaurancito? Coś zupełnie innego? Czy takie marzenia mogą przybrać realny kształt? A jeśli tak, to czy wtedy traci się na zawsze coś, co jako marzenie jest nieosiągalne i przez to piękne?

Javi prawie płakał przy pożegnaniu, ja wytrzymałam w pozornym spokoju aż do zajęcia w coche-cama  miejsca nr 27, potem też coś we mnie pękło. Smutno strasznie stąd wyjeżdżać. Jak można zostawiać za sobą cały horyzont, niebo najpiękniejsze na świecie, jezioro otoczone  górami? Czy Javi ruszając stąd kiedyś w bliźniaczym do mojego autobusie przed czymś uciekał czy świadomie podjął decyzję  o niekończącej się podróży do Europy? Co sprawia, że skądś wybiegamy w popłochu, a inne miejsce mniej lub bardziej świadomie wybieramy wiedząc, że to jest właśnie to, w którym chcemy zapuścić korzenie? A gdzie ja mam żyć? Które „spalić fale”, żeby poczuć się na swoim miejscu[2]? W jaki mur walić głową, żeby się odnaleźć? Gdzie ulokować  Wolność, żeby nie straciła daty ważności?

04.08.2008 Przestworza gdzieś między Argentyną, a Madrytem

Już w samolocie do Madrytu. Zamykam oczy i próbuję zatrzymać uciekające argentyńskie obrazy – niekończące się urodziny Fatmy, wspólne gotowanie, gra w szukanie hongitos i cinco puntos z Mayą, inne zabawy z całą trójką dzieci Moniki i Edu, jedzenie chivito, wspólne śpiewanie, gra w szachy w barze Che Guevarra, Wielka i Mała Niedźwiedzica spacerujące po patagońskim niebie, chmury płynące zaraz obok i przechodzące gdzieś na horyzoncie w zaróżowioną zmrokiem pustynię, bosquesito przemierzane wspólnie na nartach ostatniego dnia mojego pobytu w Bariloche… Tyle różnych zdarzeń, wspaniałych chwil, niezatartych wspomnień, kolorów, obrazów, dźwięków…

Tak bardzo Ci jestem wdzięczna Javi za to wszystko. Nawet nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak wiele dla mnie zrobiłeś. Kiedyś zdobędę się na odwagę i Ci o tym powiem. Albo wyślę Ci to wszystko do przeczytania, bo tak jest łatwiej. Niech to będzie mój wkład w tworzenie Patagonia Nación i początek walki o władzę dla „San” Javiera…

Gracias!

t.

P.S. Może jeszcze krótkie wyjaśnienie dlaczego spisuję to wszystko i uzupełniam pod koniec lutego 2009, czyli jakby  nie było, po  ponad pół roku od powrotu z Argentyny. Odpowiedzi jest nawet kilka. Po pierwsze – Javi znowu jest w Bariloche, a jego wiadomości i pozdrowienia z tych wszystkich miejsc, w których byliśmy razem przynoszą żywe wciąż wspomnienia. Poza tym, wczoraj, dzięki Bibiemu i jego magicznym zaproszeniom, trafiłam do opery na koncert Sinfonietty Cracovia i zespołu Machina del Tango wspieranego przez cudowny głos Susanny Moncayo i ze zdwojoną siłą wróciły nocno-poranne, nostalgiczno-melancholijne klimaty Patagonii. I, last but not least, jednak wciąż żałuję, że wsiadłam do tego cholernego samolotu skierowanego pyskiem w stronę Europy…

nieruchoma podróż

przez powiekę czasu podróż nieruchoma

początkiem ocean, metą niewiadoma

motylim skrzydłem w niebyt wystrzelona

niesłyszalna litania – autospowiedź z życia

tragiczna, komiczna, głupio nieskończona

zamknięta na wieki i nie do odkrycia…

ruda jesień splątana w  sieci złego losu

w papilarne linie gdzieś niknących głosów

i cóż, że motyl na niebie się mieni

dźwięki, jak rosy krople unosząc w przestworza?

cóż z tego, że piękny, że tonie w zieleni?

spadnie w swym locie niechybnie do morza…


[1] Właściwa nazwa to San Carlos de Bariloche (od fundatora Carlosa Wiederholda –Niemca przybyłego tu w 1895 r.), miasteczko położone w prowincji Río Negro, nad jeziorem Nahuel Huapi (Park Narodowy o tej samej nazwie), posiadające ok. 130 000 mieszkańców, duże centrum narciarskie (na podstawie: Patagonia 2008, s.43)

[2] W nawiązaniu do meksykańskiego filmu „Quemar las naves” (palić fale) Francisco Franco z 2008 r, który przypomniała mi dziś Ewa.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u