Zielone wzgórza Afryki…i goryle w Kongo – Anna Kocot

Tanzania, Burundi, Rwanda, Kongo DR, Uganda, Kenia, Etiopia

Termin: 22.06.– 23.08.2009

Trasa: Dar Es Salaam, Zanzibar, Arusza, Ngorongoro, Serengeti, Mwanza (jezioro Wiktorii), Bujumbura, La Pierre de Stanley, jezioro Tanganika, Kigali, Gisenyi (jezioro Kivu), Ruhengeri, wulkan Bisoke, wulkan Mikeno, Goma, Lac Verte, Kisoro, jezioro Mutinda, wyspa Itambira (jezioro Bunyoni), Rwenzori, Murchison Falls, Kampala, Nairobi, Mombasa, Lamu, Szela, Masai Mara, Moyale, Addis Ababa, Lalibela, Bahir Dar (jezioro Tana), wodospady Tys Ysat, Gonder, Harar, Dire Dawa

Ekipa: 3 osoby

Przeloty: Warszawa – Zurych – Dar Es Salaam (Swiss), Addis Ababa – Frankfurt – Pyrzowice (Lufthansa) – 3200 PLN

Przypomina mi się moje afrykańskie safari. Ktoś zapomniał korkociągu i przez kilka dni musieliśmy żyć o samej strawie i wodzie.

W.C. Fields

Zamiast spodziewanego cytatu z Hemingwaya – złota myśl amerykańskiego komika. W Afryce trudno odkryć jakąś terra incognita, my również podróżowaliśmy „tam, gdzie wszyscy”. Obawiałam się też, że nie ma nic nudniejszego pod słońcem niż opisywanie Serengeti, ale na szczęście zwierzątka były niegrzeczne. Jak zwykle, podróżowanie po Afryce okazało się pasmem przygód i niespodzianek.

Tanzania

Magiczne słowo „Zanzibar” przywołuje obrazy przeszłości: dekadencka, jakby zagubiona w czasie i wielości stylów starówka przypomina Wenecję czy Lizbonę, kulturowa mieszanka będąca rezultatem wielowiekowej wymiany handlowej tworzy współczesną wieżę Babel. Zanurzamy się w plątaninę wąskich uliczek: dzielnica arabska, indyjska, Beit El Sahel i Beit El Ajab…

Płynąc na Zanzibar szybkim promem przeżywamy „gniew oceanu” w wersji light. Do Dar Es Salaam powracamy płynącym przez 12 godzin promem nocnym: płacimy za bilety drugiej klasy, ale załoga statku zamyka wszystkich białasów w kabinie klasy pierwszej, by uniknąć ich wizyty na dolnym pokładzie. Udaje mi się obejrzeć go w drodze z naszego VIP-owskiego salonu do WC: z podłogi wyrastają pod sam sufit barykady pudeł, paczek, kanistrów, ludzie leżą tłumnie na podłodze, gdzie się tylko da, wśród gór śmieci i rozprutych aż do trzewi foteli.

W Dar przepłacamy bilety, by dostać się bez rezerwacji do ekspresowego autobusu jadącego do Aruszy – obsługa autobusu wyrzuca 3 pasażerów, by zrobić dla nas miejsce. Słowo „express” oznacza w Afryce dosłownie wsiadanie i wysiadanie w biegu. Do Aruszy docieramy już po zamknięciu wszystkich biur, ale „This Is Africa” – dzięki rozesłaniu wici udaje nam się załatwić safari na następny dzień, po godzinach pracy.

Wyruszamy na bezkresne równiny Serengeti, z których nagle wyrastają, jak dziwnie upozowane figury szachowe, poruszający się z wystudiowaną gracją Masajowie. Kruchą architekturę ich smukłych, giętkich ciał odchylonych pod dopasowanymi do siebie kątami podtrzymują laseczki. Z dala ich postaci wyglądają jak mahoniowe rzeźby. Niekończącą się równinę ocieniają aż po horyzont parasolki drzew akacjowych. Docieramy do krateru Ngorongoro: jego ogromne, szmaragdowe przestrzenie przemierzają niezmierzone ilości zwierząt: słonie, lwy, zebry, nosorożce, gepardy, antylopy gnu, hipopotamy, hieny, strusie, pelikany… udaje nam się zobaczyć Wielką Piątkę już podczas 2 pierwszych dni pobytu. W ciemnościach na campingu szaloną gonitwę urządziło stado zebr – o wyjściu z namiotu do WC można było zapomnieć, bo Wielka Pardubicka trwała całą noc. Rano zebry stały grzecznie w rządku i udawały, że to nie one rozrabiały w nocy. Wyruszamy do Serengeti – przeżywamy spotkanie oko w oko ze słoniem, podglądamy śpiące na drzewie stado lwów, a potem scenę z prawdziwego dramatu walki o życie: polowanie lwicy na pędzącą ze wszystkich sił antylopę gnu. Rozbawia nas pojedynek splecionych ze sobą żyraf oraz małpki dokazujące na masce samochodu. Kończymy dzień obserwując stado słoni majestatycznie oddalające się w stronę zachodzącego słońca, jak w hollywoodzkim filmie. Dojeżdżamy do Mwanzy – malowniczo położonego nad jeziorem Wiktorii kurortu, którego cechą charakterystyczną są usiane wzdłuż całego brzegu abstrakcyjne, jakby stworzone przez grupę szalonych malarzy formacje skalne. Przepływamy jezioro promem, następnie wyjętym wprost z opowiadań Mrożka autobusem jedziemy do granicy z Burundi. Droga jest tak wyboista, że kilkakrotnie przeżywamy bombardowanie podręcznymi bagażami samoczynnie wyskakującymi z półek wprost na głowy pasażerów. Kiedy zsuwać zaczęła się pozostawiona przez kogoś zardzewiała piła, do akcji wkroczył kierownik pojazdu. Ale to jeszcze nie koniec festiwalu absurdu: do autobusu wsiadł najpierw Arab z wielkim megafonem, a potem 3 facetów z karabinami, jeden z nich w monstrualnych okularach słonecznych i w koszulce z napisami po czesku: „Dbaj o bezpieczeństwo w pracy”. Czeski film? Koszulka niewątpliwie pochodziła z darów, a uzbrojona trójka była konwojentami w cywilu – północna Tanzania (również Kenia) słyną z napadów drogowych. Po całym dniu jazdy w tumanach pyłu, drogą, której nie mieliśmy na mapie, autobusem, którego nie było w rozkładzie jazdy, docieramy do granicy z Burundi.

Burundi

Kraj, w którym niedawno zakończyła się wojna domowa, wita nas brakiem wody i prądu. Przez Muyingę docieramy do Bujumbury, w której udaje nam się odnaleźć La Pierre de Stanley – legendarne miejsce spotkania Stanleya z Livingstonem. Kamień, przy którym padły pamiętne słowa: „Doctor Livingstone, I presume?”, znajduje się poza miastem, w malowniczym górskim zakątku porośniętym bananowcami. Trafiamy na uroczystości związane ze świętem państwowym – w centrum Bujumbury odbywają się defilady i pochody, obserwowane przez tłumy Burundyjczyków stojących przy drogach, wiszących na wszystkich płotach i drzewach. Odwiedzamy plażę Sagga i spacerujemy wzdłuż jeziora Tanganika – widoki na okoliczne góry przypominają Alpy. Po krótkim pobycie żegnamy ten malowniczy górski kraj i wyruszamy na północ – udaje nam się otrzymać wizę do Rwandy na przejściu granicznym, bez uprzedniego zalogowania na stronie rządowej.

Rwanda

Malowniczy obrazek z upiorną przeszłością w tle. Kigali Memorial Centre to miejsce, którego nie można ominąć przy zwiedzaniu stolicy. Muzeum upamiętniające masakrę z roku 1994 próbuje udzielić odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że „ludzie ludziom zgotowali ten los”. Wystawa prezentuje filmy z relacjami nielicznych świadków, narzędzia zbrodni, szczątki ofiar, przedmioty ich osobistego użytku, zdjęcia i filmy dokumentalne.

Po wizycie w muzeum można dostać gęsiej skórki widząc na ulicy ludzi z maczetami – używanymi w Rwandzie jako narzędzie rolnicze.

Kraj nie bez powodu nazywany jest „ojczyzną tysiąca wzgórz” – zachwycają nas łagodne pagórki poprzecinane kwadratami pól, mieniące się dziesiątkami odcieni zieleni. Zza zakrętów nagle wyrastają pionowe ściany porośnięte bananowcami, wśród których prześwitują plamy domków w kolorze ochry i czerwonej ziemi. Dojeżdżamy do Gisenyi, na rwandyjską riwierę. Spacerujemy wzdłuż brzegów jeziora Kivu, podziwiając przepiękne widoki i luksusowe rezydencje, z rozpędu dochodzimy do granicy z Kongo. Falstart, do wjazdu do tego kraju pozostał jeszcze tydzień.

Odwiedzamy Virunga – pasmo wulkanów położonych na granicy Rwandy, Ugandy i Kongo. W Ruhengeri rozpoczynamy trekking z uzbrojonymi rangersami na mierzący 3711m.n.p.m. wulkan Bisoke. Pierwszy etap wspinaczki wiedzie przez dżunglę – podziwiamy niesamowitą, gęstą roślinność tworzącą tajemniczą, baśniową scenografię, jakby wymarzoną do „Hobbita”. Pokonujemy strome ściany, zmagamy się z błotem, podglądamy baraszkujące małpy i znajdujemy twarde dowody pobytu słoni i bawołów na naszym szlaku. Trudy wspinaczki opłacają się – po kilku godzinach naszym oczom ukazują się majaczące w dali szczyty wulkanów Karisimbi w Rwandzie i Mikeno w Kongo. Panorama z wysokości ponad 3.000 metrów jest bajeczna, szczyty wulkanów zdają się unosić lekko nad otulającymi je mgiełkami. Na szczycie Bisoke odnajdujemy piękne jezioro kalderowe, w którym odbijają się chmury – wizja jak z obrazu Magritte’a. Otaczają nas monstrualnej wielkości lobelie, a rzeczywistość staje się nierzeczywista – okalające szczyty wulkanów cienkie nitki utworzonej przez chmury poświaty sprawiają nieziemskie wrażenie, spotęgowane bujnością egzotycznej zieleni. Ten widok jest jednym z najpiękniejszych, jakie można zobaczyć w Parc National des Volcans. Po raz drugi odwiedzimy go już po przeciwnej stronie granicy.

Kongo DR

Do Kongo weszłam na czworaka o 4 nad ranem – nie zmieściłam się z plecakiem pod szlabanem, na dodatek trzeba było w ciemnościach znaleźć i obudzić śpiący personel przejścia granicznego i prosić facetów w płaszczach jak z „Matriksa” ozdobionych kałasznikowami o otwarcie granicy. Nawet jak na ogólnoafrykański poziom biedy, warunki życia, które zastaliśmy w Kongo, były straszliwe: chatki z patyków, folii po darach ONZ-owskich, byle jakich desek, gliny, szmat, gigantyczne kolejki do ujęć wody, kobiety przycupnięte wokół setek żółtych kanistrów…Dla mnie symbolem tego kraju pozostanie drewniana hulajnoga, którą dzieci potrafią przewieźć nawet do pół tony bananów i wody. Proste urządzenie, które żywi kraj.

My udajemy się do kongijskiej części Virunga, by zobaczyć największą, liczącą 34 osobniki, rodzinę goryli górskich żyjących w tym rejonie. Towarzyszą nam przepiękne widoki na poszarpany szczyt rwandyjskiego wulkanu Saybinyo oraz charakterystyczna smukła sylwetka wulkanu Mikeno, najwyższego w paśmie Virunga. Naszą przygodę z gorylami rozpoczynamy w Ruhengabu: we wspinaczce towarzyszą nam czterej rangersi z bronią i maczetami. Dowódca oddziału, Yaya, ma najwyżej 18 lat. Po 2 godzinach wędrówki przez wioski, pola i wzgórki, podczas której możemy obserwować tonący w chmurach szczyt Mikeno, docieramy do dżungli i rozpoczynamy wspinaczkę po stromych ścianach liczącego 4445 metrów wysokości wulkanu. Przedzieramy się przez poszycie tak wysokie, że znika w nim całkowicie dorosły człowiek – stąpamy ścieżką utworzoną za pomocą maczety, czasami całkowicie nikniemy w gąszczu i ciemności. Podłoże utworzone przez ścięte maczetą gałęzie i krzewy jest tak wysokie, że można się w nim całkowicie zapaść. Wędrówka po „jądrze ciemności” jest fascynująca – przed nami wyrastają monstrualnej wielkości ściany roślinności, tworzące złowrogie, dziwaczne kształty. Panuje całkowita cisza, wśród której przyczaja się mgła. Przyroda kongijska jest dzika i nieujarzmiona. Tropiciele włączają co jakiś czas GPS – zapada wtedy całkowita cisza, a na monitorze można zobaczyć ponumerowane plamki – poruszające się goryle, które rangersi znają po imieniu. Zdobywamy pionowe ściany wulkanu, wchodząc zakosami i walcząc z kłującymi i parzącymi roślinami – krążymy w wielu kierunkach na wysokości 2.300 m, tropiciele wciąż spisują z GPS-a namiary, po czym zmieniają kierunek wspinaczki (stado wciąż się przemieszcza). Dla rozrywki bujamy się razem z rangersami na lianach, Kongijczycy pokazują nam też, w jaki sposób zakładają pułapki na kłusowników. Nadal namierzamy…Tropimy… Po półtorej godziny wspinaczki wytropiliśmy wielką kupę, z której Yaya wydłubał 2 włosy i podsunął nam pod nos, tryumfalnie oznajmując: „Silverback!!!!!” Chwilę później trafiamy na stado. Rangersi wręczają nam ochronne maseczki i ruszamy na spotkanie. Jako pierwszego spotykamy goryla – wandala, który nie zważając na to, że przebywa w parku narodowym, całkowicie zdemolował drzewo, na którym siedział, łamiąc go, gryząc, a na koniec do reszty zwalając. Yaya podchodząc z maczetą do kępy roślinności, którą przerzedza jednym ruchem, odsłania nam widok na samicę z maleństwem. Spotkanie z naturą jest naprawdę bliskie – często znajdujemy się w odległości nawet tylko 2 metrów od małp. Nagle zza krzaków wybiega wprost na nas silverback, przywódca stada oraz autor gigantycznej kupy w jednym, i zaczyna gwałtownie nacierać. Przeżywamy chwilę grozy, gdy z całym impetem zmierza w naszym kierunku półtonowa masa futra. Yaya zapanował nad nieporządkiem w przyrodzie i uspokoił stado białasów – panika trwała tylko przez chwilę, silverback zatrzymał się sam w odległości około metra od nas i zaczął nam się z ciekawością przyglądać, po czym odwrócił i wrócił do swoich przywódczych zajęć. Z zarośli zaczęły wyglądać ciekawskie maluchy, podglądamy ich zabawy – małpki skaczą po drzewach, okręcają się wokół lian, szaleją i popisują się. My też jesteśmy obserwowani przez goryle: ogromnych rozmiarów zwierzaki, ubrane w czarne futra, przycupnięte pod krzakami śledzą nas swoimi myślącymi oczami, w których czasami odbija się smutek. Przepisowa godzina pobytu mija w okamgnieniu, zaczyna się ulewa, ostatni widok, jaki nam towarzyszy, to siedzący pod drzewem wielki smutny zmokły goryl. Schodzimy z wulkanu w deszczu, ślizgając się na mokrym poszyciu, chłonąc świeży zapach dżungli. Przemoknięci do nitki wracamy na nocleg do Gomy.

Niepostrzeżenie przechodzimy od „gorilla tracking” do „guerilla trekking” – okazuje się, że nie możemy wspiąć się na wulkan Nyiragongo, który miał być jednym z gwoździ programu tej wyprawy ze względów bezpieczeństwa. Kierownictwo parku narodowego odradziło nam wizytę, ponieważ zbocza wulkanu zostały całkowicie opanowane przez rwandyjską partyzantkę.

Przechadzając się ulicami Gomy można dojść do wniosku, że Kongo to najbardziej religijny kraj na ziemi: obok siebie, w niezmierzonych ilościach, stoją kościoły wszystkich wyznań tego świata. Można też dojść do wniosku, że to najbogatszy kraj świata: ulicami jeżdżą same luksusowe markowe samochody. Ale prawda jest inna: na lotnisku w Gomie co kilka sekund ląduje samolot z pomocą ONZ-owską. Miasto to nawiedziły wszystkie możliwe klęski, włącznie z wybuchem wulkanu, który zmiótł w 2002 roku z powierzchni ziemi połowę jego powierzchni. Goma to współczesne Pompeje – spacerując jej ulicami można dostrzec dolną warstwę – zalane morzem lawy dawne miasto. Na niej zbudowano po wybuchu wulkanu kolejną warstwę domów, wykorzystując w tym celu kawałki lawy. Wybuch Nyiragongo jednocześnie niszczy, ale i buduje Gomę. Ulice miasta to strumienie zastygłej lawy, spod której wyrastają bananowce, w centrum zobaczyć można memento pozostawione przez erupcję: zalaną przez lawę katedrę. Na obrzeżach Gomy również króluje czarna masa powulkaniczna, która pokrywa otaczające ją wzgórza. Pola lawy ciągną się kilometrami, dając pojęcie o rozmiarach katastrofy. Zwiedzamy jeszcze znajdujące się w pobliżu miasta jezioro kalderowe, Lac Verte – przepiękną lagunę w szmaragdowym kraterze – i wracamy do Ugandy malowniczą drogą porośniętą bananowcami. Po drodze podziwiamy wspaniałe panoramy Virunga, Nyiragongo i Albert Rift Valley – przyroda kongijska jest niesamowita, ale to, co zobaczyliśmy oprócz niej, jest na dłuższą metę nie do zniesienia. Na zakończenie pobytu w Kongo namiętnie oglądam w TV reklamy maczet: 2 facetów w moro ścina palmy, a potem z łatwością rąbie wołowinę w sklepie mięsnym. Znaczek firmowy – skrzyżowane maczety informuje o wielofunkcyjności tego produktu.

Informacje praktyczne

Wizy: Tanzania 50$, na lotnisku; Burundi 50$, ambasada w Dar Es Salaam (odbiór w ten sam dzień); Rwanda 60$ na przejściu granicznym (uprzednio należy złożyć aplikację na stronie www.migration.gov.rw ); Kongo 50$ na granicy (uprzednio należy złożyć aplikację w urzędzie imigracyjnym).

Waluty: Tanzania 1$=1315 szylingów, Burundi 1$=1215 franków, Rwanda 1$=560 franków, Kongo 1$=750 franków, ale generalnie wszędzie używa się dolarów

Czas: 1h do tyłu w stosunku do czasu polskiego (letniego), z wyjątkiem Burundi, Kongo i Rwandy (2h).

Safari: Serengeti – Victoria’s Expeditions, Arusza; goryle – daniel_hanamali@yahoo.fr. Żadnej z firm nie polecam.

Trekkingi: Rwanda, wulkan Bisoke 25$ za wstęp do parku narodowego i 50$ za przewodnika.

Rejsy: Tanzania. Szybki prom na Zanzibar 53.000 TSh/os., wolny 35.000TSh/os., jezioro Wiktorii (prom Mwanza – Katanga) 800TSh/os. Wstępy: Zanzibar – Beit El Sahel 3$, Beit El Ajab 3$; Kigali Memorial Centre – wstęp wolny

Noclegi: Tanzania. Dar Es Salaam – Jumbo Inn 60.000TSh/3os., z klimatyzacją i śniadaniem; Zanzibar – Florida 54.000TSh/3os., ze śniadaniem; Arusza – William’s Inn 25$/3os., ze śniadaniem; Mwanza – New Kahungwa Hotel & Guest House 10.000TSh/3os. Burundi. Muyinga – Auberge Central de Muyinga 15.000 FrB/os.; Bujumbura – Le Bouquet 40$/3os. Rwanda. Kigali – Auberge Le Cavern 30.000 FrR/3os.; Gisenyi – Aceuil de Eglise Presbyterienne 9.000FrR/3os.; Ruhengeri – Tourist Rest House 8.000FrR/3os.Kongo. Goma – Bird 40$/3os.

Transport: taxi z lotniska do centrum Dar Es Salaam 3.000TSh, daladala 250 TSh, taxi na Zanzibarze z portu do centrum 3.000TSh, autobus Dar – Arusza 25.000TSh (7h), taxi w Aruszy 1.000TSh, autobus z bramy wyjściowej z Serengeti do Mwanzy 10.000TSh (3h), autobus Mwanza – Ngara (granica z Burundi) 18.000TSh (10h), taxi do granicy 4$, shared taxi z granicy do Muyingi 2000FrB/os., minibus Muyinga – Bujumbura 6.500FrB (3,5h), taxi do La Pierre de Stanley i z powrotem 15.000FrB, taxi na plażę Sagga 4.000FrB, minibus 300FrB, autobus Bujumbura – Kigali 10.000FrB (6h), taxi w Kigali 1.000 FrR, minibus 100FrR, autobus Kigali – Gisenyi 2.300FrR (3h), autobus Gisenyi – Ruhengeri 900 FrR (3h), autobus Ruhengeri – Cyanika 400FrR (2h), shared taxi Cyanika – Kisoro 3750 USh/os.

Przykładowe ceny żywności: Tanzania. Kurczak z frytkami 2.500TSh, herbata 200TSh, woda mineralna 750ml 500TSh, biryani 9.800TSh, sambusa 500TSh. Burundi. Spaghetti 4.000FrB, piwo 1.000FrB, sambusa 350FrB, obiad 6.000FrB, mała woda mineralna 500FrB. Rwanda. Befsztyk 4.000FrR, sok 800FrR, mała woda mineralna 200FrR, lunch 2.000FrR, obiad 1500FrR, sambusa 50FrR, coca cola 250FrR. Kongo. Stek z frytkami 10$, napoje 1- 2$.

Uganda

Pierwszym obrazem z Ugandy, jaki utkwił w mojej pamięci, jest Itambira, wyspa – ogród na jeziorze Bunyoni porośnięta wielokolorową egzotyczną roślinnością. Skrawek raju, ale i szkatułka z niespodziankami. Pierwszą z nich jest położenie: ukryta wśród innych wysp i zatoczek, zanurzona wśród łagodnych szmaragdowych wzgórz sprawia niezwykłe wrażenie pięknej samotni, w której można znaleźć wytchnienie. Drugą niespodzianką jest ukryta w eukaliptusowym gaju urocza chatka z bali z wielkim tarasem, w której spędziliśmy 2 dni. Trzecią niespodzianką okazała się przepyszna, wykwintna kuchnia ośrodka „Byoona Amagara”, w którym mieszkaliśmy. Wszystkie dania zamawialiśmy bez bieżących opłat, zapisując się tylko w księdze gości. Żyliśmy jak we wsi postpegeerowskiej, biorąc wszystko „na zeszyt”. Na wyspę i z powrotem płynęliśmy przez godzinę w drewnianej dłubance, bez trudu mieszcząc się w niej we trójkę z plecakami. Rejs pozwala na podziwianie wielości odcieni zieleni otaczających jezioro Bunyoni malowniczych wzgórz oraz kontrastującej z nimi bujnej roślinności porastającej wyspy.

W Kisoro odwiedzamy ulubiony hotel Diane Fossey – „Tourist Rest House”, z którego roztacza się piękny widok na wulkan Bisoke. Wspinamy się na słynne Cooking Calderas i podziwiamy widok na jezioro Mutinda – przepięknie rozłożone wśród gór, upstrzone wysepkami i zatoczkami.

Udajemy się na krótki trekking w Góry Księżycowe – z Nyakalangija wspinamy się na wysokość 2650 m.n.p.m., do Nyabitaba Hut, pierwszego obozu na szlaku wiodącym na szczyty Rwenzori. Podziwiamy pasmo gór Portal, pokonujemy przejścia przez drabinki, mostki, rzeki. Szlak wiodący przez dżunglę jest, jak zwykle, malowniczy i dość wyczerpujący. Po powrocie na dół okazuje się, że kurs wymiany dolara, jaki oferują nam we wsi, jest tak niekorzystny, że decydujemy się na wypad do banku w Kasese. Wynajmujemy boda boda, pakujemy się na niego wraz z kierowcą we trójkę, a cały wypad awansuje do miana gwoździa programu tego dnia. Po 2 godzinach spędzonych na motorze bolało mnie wszystko, ale przeżycie było niezapomniane: szalona jazda po bezdrożach i wybojach przy wyłączonym silniku (jadąc z góry Ugandyjczyk oszczędzał na benzynie), masowa paniczna ucieczka przerażonych kur i kóz wałęsających się po drodze, nieustanne machanie rękami do wszystkich pozdrawiających nas przechodniów, komary w oczach i czerwony pył w zębach, zesztywnienie trzymanych w pozycji „na żabkę” nóg, wspaniałe pejzaże, powiew wiatru i wolności.

Malownicze widoki i przebiegające przez czerwonoziemistą drogę pawiany towarzyszą nam, gdy jedziemy wynajętym samochodem z Masindi do Paraa. Płyniemy przez 2 godziny w górę rzeki do wodospadu Murchisona. Z wody wystają wielkie cielska hipopotamów, które od czasu do czasu parskają i strzygą uszami, a zanurzając się, pozostawiają na powierzchni wody tylko peryskop: uszy i nos. Wzdłuż brzegów rzeki przechadzają się stada słoni, antylop, nad którymi przelatują kormorany, bociany i czaple. Na brzegach rzeki w pobliżu wodospadu czają się tłumy krokodyli z szeroko rozdziawionymi paszczami. Jacht dowozi nas do maleńkiej przystani na skałkach, ostatniego punktu, do którego może bezpiecznie dopłynąć, i wysadza przy tabliczce „Beware of crocodiles”. Wspinamy się przez dżunglę na kolejne punkty widokowe położone na wzgórzach, aż dochodzimy do szczytu Murchison Falls – tarasów, z których można podziwiać gardziel szalejącego wodospadu. Hektolitry wody rozbryzgują się między skałami, tworząc widoczną z dali wielką kipiel oraz obłok pary wodnej. Najpierw pozujemy do zbiorowych zdjęć wycieczkom szkolnym z Kampali, potem białym turystom ze statku wycieczkowego, który przypłynął po kilku godzinach, by odebrać nas z przystani na skałkach. Po Paraa rozeszła się wieść gminna, że „jest grupa, która wspięła się na wodospad Murchisona”, i gdy turyści zobaczyli trójkę rozbitków oczekujących na statek ratowniczy, zawzięcie nas obfotografowali. Zostaliśmy bohaterami pokładowymi – robili z nami wywiady, a załoga przyniosła nam picie (naiwnie zawierzyliśmy informacjom z przewodnika LP, że na szczycie wodospadów jest stara stacja rangersów, w której można kupić napoje – w rezultacie wzięliśmy ze sobą za mało wody i usychaliśmy z pragnienia). Docieramy do Kampali – szalonego mrowiska, w którym godzina szczytu w ruchu ulicznym trwa przez całą dobę – pojazdy wszelkiego sortu ocierają się o siebie, a każdy manewr wykonywany w tych warunkach wydaje się szczytem ekwilibrystyki. Podróżowanie po Ugandzie dostarcza wiele rozrywki – Ugandyjczycy są mistrzami upychania ludzi w środkach transportu publicznego i wykazują przy tym mnóstwo poczucia humoru i autoironii. Na każdym postoju następuje atak sprzedawców przekąsek, którzy próbując sprzedać swoje produkty dosłownie wpychają się do środka oknami lub biegają po wnętrzach autobusów. Rezultat: mały samochód osobowy nie ma w ogóle szans ruszyć z miejsca z powodu oblężenia przez tłum szaszłyków. Gdy na dworzec w Kabale wjechał autobus, przewoźnicy, którzy chcieli znaleźć klientów na dalszą trasę, wspinali się do okien i dosłownie wyrywali pasażerów z siedzeń, wyciągali ich przez okno i prowadzili do swojego pojazdu. Ubaw mają przy tym absolutnie wszyscy. Obowiązkowym elementem transportu w Ugandzie jest kura. Nie zdarzyło mi się jechać minibusem, w którym by jej nie było. W shared taxi bagaże zawsze wystają z bagażnika na zewnątrz, niezależnie od przywiązania ich sznurkiem, tankowanie może odbywać się za pomocą plastikowej butelki, którą przez całą drogę musi trzymać jeden z pasażerów, bo kierowca nie ma po temu warunków (nie dość, że musi trzymać kierownicę, to gniecie się z przodu z trójką innych pasażerów, z których jeden siedzi na jego fotelu). Pasażerów w minibusie nigdy nie jest tak dużo, żeby nie dopchać po drodze jeszcze więcej. Każdy przystanek oznacza przetasowania we wnętrzu pojazdu: przesadzanie i dopychanie. Ale dzięki temu nikt, kto stoi przy drodze, nie zostaje bez pomocy. Bagaże leżą pod siedzeniami, na podłodze oraz na dachu. W większości Ugandy nie ma asfaltu, każda podróż oznacza tumany pyłu wciskającego się w każdą szparę pojazdu: kilka warstw brudu na twarzy, ubraniu i w bagażach. Podróż jednak przebiega w pogodnej atmosferze – ludzie przymusowo stłoczeni na maleńkiej przestrzeni szybko zaprzyjaźniają się, bawią, żartują, często biorą na kolana obcych sobie ludzi lub tłoczą warstwami w 6 osób na 3-osobowym siedzeniu. Najweselszy minibus, jakim jechaliśmy w Ugandzie, przytrafił nam się w drodze z Fort Portal do Hoimy. Pobiliśmy rekord pojemności: do 14-osobowego matatu wepchnęło się 25 dorosłych, 5 dzieci i przepisowa kura (w koszyku na dachu). Po drodze wcisnął się przez okno (przez drzwi już się nie dało) jeszcze jeden pasażer, z kijem w ręku. Przez resztę drogi trzymali go na kolanach pasażerowie z tylnego siedzenia (w pozycji leżącej). O dziwo, w tym matatu siedział też pasażer business class – facet w eleganckim garniturze zajmował w pojedynkę całe 1 siedzenie.

Kenia

Od pewnego czasu każdy barak w Afryce nazywa się „Obama”. Nie inaczej jest w Kenii – prezydentomania przejawia się nie tylko w produkcji gadżetów z portretem Obamy, ale i w nazewnictwie budynków. Zwiedzanie Kenii rozpoczynamy od wybrzeża: płyniemy maksymalnie zapchanym promem miejskim na wyspę Lamu, kenijski Zanzibar. Zatrzymujemy się w „Casuarinie” – położonym nad brzegiem oceanu zabytkowym hoteliku z wysokimi schodami, wąskimi korytarzami i uroczymi zaułkami oraz tarasem widokowym ze służbową małpką i żółwiem. Spacerujemy po starówce – dumie kenijskiej kultury swahili. Zaglądamy do muzeum miejskiego mieszczącego się w zabytkowym forcie, muzeum Lamu oraz zrekonstruowanego tradycyjnego domu swahili. Z dachu fortu rozciąga się fantastyczny widok na starówkę – plątaninę wąziutkich uliczek, w której skrywają się małe meczeciki, warsztaty rzemieślnicze i sklepiki. Ciekawostką starego miasta są słomiane strzechy zdobiące szczyty niektórych budynków oraz fakt, że jego całość została zbudowana z koralowca. Tradycyjny rejs imieninowy odbywamy w klasycznej łodzi dhow. Balastujemy podczas rejsu na rufie, ale jeden z członków naszej załogi dodatkowo używa w tym celu długiej deski, na której zwisa daleko poza pokład. Dopływamy do miasteczka Szela, w którym swoje luksusowe wille zbudowali wielcy tego świata, m.in. księżniczka Karolina z Monaco. W Szeli znajduje się otoczona wydmami malownicza plaża – w godzinach przedpołudniowych, zanim pochłonie ją przypływ, można przespacerować się wzdłuż Oceanu Indyjskiego lub podziwiać z niej przepiękne rezydencje w miasteczku. Zanurzone w bujnej egzotycznej roślinności kenijskie Saint Tropez może też poszczycić się zabytkiem z listy UNESCO – pięknie odnowionym, pochodzącym z XII wieku meczetem piątkowym. Nie przewidując, że krótki spacer po plaży zakończy się długą wędrówką po starówce Szeli, zostawiam buty przy oceanie i odbywam podróż „boso przez świat” – zwiedzam warsztaty rzemieślnicze, szkołę, luksusowe hotele ukryte w zaułkach zbudowanego z koralowca miasteczka. Planujemy powrót do Lamu brzegiem oceanu, ale przypływ sprawia, że musimy wrócić okrężną drogą przez wydmy.

Wracamy na ląd – o świcie na przystani wśród załóg promów rozgrywa się brutalna walka o klienta: pasażerom wyrywa się bagaże i wpycha ich do łodzi. Maksymalnie napakowane promy (ludzie siedzą na burtach, rufie, dziobie, stoją w środku) wyruszają dopiero wtedy, gdy nie da się już wcisnąć nawet szpilki. Załoga naszego statku przed wypłynięciem wyrzuca na brzeg wariata, który zaczął błogosławić na drogę wszystkim pasażerom. Około 300 metrów przed drugim brzegiem, na którym czekają wszystkie autobusy do Mombasy, zabrakło nam paliwa. Po dolaniu do baku benzyny z butelki dopłynęliśmy jeszcze jakieś 200 metrów, ale autobusy zaczęły już odjeżdżać. Bez nas, bo w tym czasie sterczeliśmy jakieś 100 metrów od brzegu. Zaczęliśmy wrzeszczeć, okazało się, że na przystani stał kierownik naszego autobusu, który przytrzymał go jeszcze chwilę, gdy nasz silnik zakasłał i zdołaliśmy dobić do brzegu.

Docieramy do Mombasy – muzułmańskiej enklawy przybrzeżnej, spacerujemy po mocno zaniedbanej starówce i zwiedzamy zbudowany przez Portugalczyków Fort Jesus. Oglądamy też odbywający się na dziedzińcu fortu przegląd dziecięcych zespołów muzycznych. Jako że Mombasa jest miastem o proweniencji mocno omańskiej, korzystamy z uroków typowo arabskiej sokopijalni serwującej owocowe szejki mleczne. I jeszcze anegdota na temat tego, jak działa handel w Afryce. Idąc ulicą Suwenirową usłyszałam nagle za plecami dziki wrzask: „I have a sitting zebraaaaaaa!!!!!!!!” Pomyślałam, że to jakiś wariat, ale chwilę potem okazało się, że to właściciel sklepu z pamiątkami, do którego doszły wieści, że na innym końcu miasta spytałam, czy mają siedzącą zebrę. Zaprosił mnie do sklepu, okazało się, że rzeczywiście ma gadżet, którego szukam. Pół godziny później zostałam wyrzucona z supermarketu za wejście na salę z zebrą.

Centrum Nairobi podziwiamy z lotu ptaka, wjeżdżając w tym celu na taras widokowy wieży Kenyatta Conference Centre. Wyruszamy na safari do Masai Mara, zatrzymując się po drodze na punkcie widokowym – panorama Wielkiej Doliny Ryftowej przykuwa uwagę na dłużej. Znów rozciąga się przed nami nieskończona równina – jak w Serengeti. W przeciwieństwie jednak do tego ostatniego, w Masai Mara spotykamy bardzo niewiele zwierząt – rozmiary parku są nieporównywalnie mniejsze niż w Tanzanii, poza tym wyemigrowały one właśnie do Serengeti. Po powrocie do Nairobi wybieramy się na kolację pożegnalną (pożegnanie z Kenią) do legendarnej restauracji „The Carnivore”, w której spróbować można dziczyzny, a mięsa wszelkiego rodzaju serwowane są prosto z rusztu na talerz klienta, aż do chwili, gdy ten zasygnalizuje, że nie może już pochłonąć więcej, zdejmując ze stołu flagę z napisem „The Carnivore”. Po lokalu snują się olbrzymie, puszyste, zadowolone z życia koty firmowe.

Załatwiamy wizy do Etiopii i jedziemy miejskim autobusem „City Hoppa” na przedmieścia Nairobi, do muzeum Karen Blixen. Dworek, w którym mieszkała pisarka, otaczają rozległe ogrody, położone, według jej własnych słów „u stóp góry Ngong”. Ciekawostką muzeum są polskie wydania jej książek, salonik z porcelaną wyśmiewaną przez Finch – Hattona, biblioteka pisarki, jej zdjęcia z okresu pobytu w Kenii, oryginalnie zachowana sypialnia, kuchnia i łazienka.

Nairobi słynie z korków, w drodze powrotnej utykamy na jednej z centralnych ulic, a ponieważ, jak wiadomo, „piechotą szybciej”, wysiadamy z autobusu i przyłączamy się do fali zniecierpliwionych pasażerów maszerujących wzdłuż poboczy.

Opłacamy się mafii somalijskiej, kupując bilety na „Moyale Bus Service”(ich legalnie działający w Kenii interes) i wyruszamy do Etiopii legendarną trasą Nairobi – Moyale, słynącą z fatalnego stanu drogi oraz napadów dokonywanych przez Masajów i Samburu. Na dworzec znajdujący się w somalijskiej dzielnicy slumsów jedziemy firmowym wozem safari (właściciel firmy, z którą zwiedzaliśmy Masai Mara uparł się, że nie puści nas do Eastleigh samopas – rezultat: odbywamy safari po slumsach). Popularny zwrot „złapać autobus” okazał się adekwatny do naszej sytuacji: autobus do Moyale, zamiast stać na terminalu, krążył po dzielnicy, trzeba go było znaleźć i dosłownie złapać. Godzina odjazdu również nie miała nic wspólnego z opisaną na bilecie, podobnie jak czas jazdy, przewidywany oficjalnie na 16 godzin. Staczamy bitwę z somalijskimi bagażowymi, którzy wobec braku chęci z naszej strony do zapłacenia im za ich usługi zrzucają nasze bagaże z dachu autobusu na ziemię – po głębokim przemyśleniu dochodzimy do wniosku, że ich żądania są ze wszech miar słuszne. Plecaki wracają na dach. Naszymi towarzyszami podróży okazują się nasi ulubieni Ugandyjczycy, 13 członków sekty religijnej „Alive Stream” w drodze na szkolenie w Addis Ababie. Pierwszy przystanek nastąpił już 5 minut po wyjeździe z dworca – na zakup jedzenia. Gdy wyjeżdżamy poza Nairobi i zaczynają się wyboje, po autobusie zaczynają fruwać spadające z półek Biblie Ugandyjczyków. Gdy przez szpary między szybami zaczyna wpadać do środka pył, zapychamy dziury ugandyjskimi kserówkami kazań. Szosa jest absolutnie pusta – żadna szanująca się firma transportowa tędy nie jeździ. Docieramy nocą do Isiolo – podczas postoju dosiadają się Kenijczycy, ale pomimo że autobus już pęka w szwach, kierowca nie rusza. Wobec buntu pasażerów, którzy awanturują się, że autobus stoi w Isiolo już 3 godziny, somalijski kierowca zachowuje stoicki spokój: „Jak wam się nie podoba, to wysiadajcie!” i flegmatycznie kupuje od jadącej autobusem handlarki pęk qatu. Kierownik dworca w Isiolo, w czerwonej wełnianej czapeczce krasnoludka i w ciemnych okularach noszonych w środku nocy, powiedział mi, że jadę najgorszym autobusem w Kenii po najbardziej beznadziejnej drodze w tym kraju i osobiście odprowadził mnie do WC. Po podłodze walają się już góry śmieci i gałązki przeżuwanego przez wszystkich qatu. Mija przewidywane 16 godzin jazdy, my nadal stoimy w Isiolo. Ruszamy w końcu, ale autobus co chwilę zatrzymuje się na pustyni, częściowo ze względu na ciągłe naprawy. Pasażer udający się w podróż Somalijskimi Liniami Prawie Że Autobusowymi powinien wziąć pod uwagę, że podczas jazdy nastąpić mogą przerwy na: jedzenie, tankowanie, zakupy, naprawy autobusu, WC, zbieranie pasażerów oraz przerwy nie-wiadomo-po-co. Poszczególne podtypy przerw nigdy nie mogą się ze sobą łączyć. Na drugi dzień doszły do tego przerwy na moją biegunkę, dzięki którym zwiedziłam między innymi kenijskie koszary. Do wnętrza pojazdu wnoszone są sterty desek, gigantyczne toboły, po drodze dosiada się też uzbrojony ochroniarz. O 5 nad ranem w autobusie pojawiają się Masajowie Podłogowi. Ze względu na brak miejsc najpierw stoją, ale ponieważ ciągle się wiercą, szturchając przy tym pasażerów plastikowymi pochwami swoich mieczy i dzidami, ludzie każą im usiąść. Kiedy siedzą, kręcą główkami i bez przerwy łaskoczą mnie po nogach uplecionymi na głowach sztywnymi antenkami z koralików. Jeden z Masajów ma nawet na czubku głowy wmontowane sztuczne różyczki. Ale szczytem wszystkiego jest, gdy wracając z WC zastaję siedzącego już bezczelnie na moim miejscu Masaja z różyczkami. Bezlitośnie go wyrzucam, co o dziwo, obywa się bez awantury i użycia miecza. Wschód słońca na pustyni – wszyscy faceci wysiadają i zbiorowo sikają, stojąc wianuszkiem dokoła autobusu. Przystanek we wsi Marsia zamieszkanej przez wojowniczy, trudniący się napadami drogowymi lud Samburu: wszyscy ostrzegają nas, żeby niczego nie dotykać, bo panuje tu epidemia cholery. Pustynne krajobrazy wzbogacają się o ciekawe formacje skalne. Po 27 godzinach jazdy Ugandyjczycy zaczynają się zbiorowo modlić: „Boże, spraw, żeby nie było więcej przystanków!” W Marsabit następuje kolejna kilkugodzinna przerwa. Potem zbiórka „dobrowolnych datków”, żeby policji chciało się nas eskortować. Wreszcie, po 36 godzinach jazdy, o 1.30 nad ranem, docieramy do Moyale. Ale granica jest zamknięta. Idziemy do hotelu – zasłużony odpoczynek zakłócają nam wchodzący bez przerwy do naszego pokoju bez pukania: kierownik hotelu oraz sąsiedzi, którzy chcą ładować komórki w naszych kontaktach.

Etiopia

Zwiedzanie Etiopii przypomina po trosze podróż przez palimpsesty historii – kraj ten szczyci się swoją odrębnością kulturową, ja jednak przez cały czas miałam wrażenie obcowania z wehikułem czasu, który przenosi mnie raz do wczesnochrześcijańskiej Armenii czy Syrii, innym razem do świata arabskiego czy Bizancjum. Mit założycielski Etiopii odzwierciedlający się w legendzie o pochodzeniu króla Menelika (syn królowej Saby i króla Salomona) znajduje potwierdzenie w rysach twarzy mieszkańców tego kraju – widać w nich wymieszanie żywiołu arabskiego z lokalnym, afrykańskim. Z Jemenu, i generalnie, Półwyspu Arabskiego wywodzi się tradycja picia kawy, żucia qatu czy picia herbaty z kardamonem. Patrząc na malowidła w kościołach widziałam styl charakterystyczny dla Konstantynopola czy kościołów syryjskich, ale i cerkwi prawosławnej. Wykute w skałach miasto Lalibela przypomina jordańską Petrę, ale też kościoły w Armenii. Ceremoniał kościelny i wygląd księży również przywołuje echa prawosławia i kościoła ormiańskiego. Średniowieczny globalizm?

Wizytę w Etiopii rozpoczynamy „ab ovo”, czyli od Muzeum Narodowego w Addis Ababie, którego najcenniejszym eksponatem są szczątki najstarszego na ziemi hominida, Dinknesh, noszącego popularną międzynarodową nazwę Lucy. W katedrze Świętej Trójcy odwiedzamy grobowce Hajle Selassje i jego żony – monstrualny, przyciężki granitowy wybryk włoskiego Art Deco, wyglądający jak pokraczny przycisk do papieru.

Uczymy się lokalnych obyczajów podróżnych: o 5 nad ranem następuje szturm tłumu na dworzec autobusowy i walka o miejsca oraz o klienta. Wszystkie autobusy wyruszają o 6 i docierają do punktu przeznaczenia o 17, i wtedy dworce są ponownie zamykane na noc. Długa trasa oznacza nocleg po drodze, ponieważ przejazdy trwają 2 dni. Z powszechnym potępieniem społecznym spotykają się wszelkie próby otwarcia okna w autobusie – narodową obsesją Etiopczyków jest unikanie przeziębienia – ludzie chodzą rano opatuleni kocami, chustami, szalami i czym się tylko da. Przez cały pobyt w tym kraju nie udaje nam się rozszyfrować reguł rządzących długością przerw na śniadanie i lunch. Kiedy kierownik autobusu zapowiada 20 minut przerwy, przybiegamy zziajani i czekamy na pozostałych, bo przerwa okazuje się 45-minutowa. Kiedy zapowiadają półgodzinną przerwę, dławimy się i parzymy lunchem, bo przystanek ostatecznie trwa tylko kwadrans. Dla uniknięcia stresu (autobus jest w stanie wyruszyć bez policzenia pasażerów, dwa razy nawet byliśmy świadkami, jak kierowca zostawiał ludzi w restauracji i odjeżdżał, innym razem przestawił nasz autobus w inne miejsce dworca) zaczęliśmy wozić własne zapasy, a podczas przerw piliśmy tylko herbatkę i szliśmy do WC. Wobec braku znajomości języka amharskiego istotne jest, by mieć w autobusie kogoś zaprzyjaźnionego, kto mówi trochę po angielsku, i jest w stanie poinformować o długości przerwy. Gdy etiopscy pasażerowie zaakceptowali i polubili faranji, z reguły w naszym kierunku wędrowały „ziarenka smaku” (Etiopczycy to naród podgryzaczy, ciągle skubią jakieś ziarenka i orzeszki) lub częstowano nas qatem. Z tyłu autobusu zawsze siedzi ktoś, kto śpiewa lub klaszcze w rytm płynącej z głośnika ogłuszającej muzyki.

Nie gustowaliśmy w jedzeniu indżery, ale daliśmy się zaprosić w Lalibeli na domową ceremonię parzenia kawy i odwiedziliśmy legendarną gospodę „Torpedo” w celu spróbowania teju w wersji „strong” (słynna etiopska mieszanka miodu, wody i chmielu). Okazało się, że nazwa lokalu nie kłamie.

Podziwiamy mistyczną atmosferę Lalibeli – kompleks wykutych w czerwonych skałach klasztorów skrywa się we wnętrzu niezwykle malowniczego, kontrastującego z nim swym bogactwem zieleni pasma gór Lasta. Perła architektury sakralnej średniowiecza nieodłącznie wpisuje się w bajeczne krajobrazy górskie, jest jak szkatułka z kolejnymi warstwami skarbów. Labirynt omszałych różowych skał, blask świec, rytmiczne murmurando modlitw, ukryte w półmroku ikony… Wędrujemy skalnymi kanionami, stąpamy boso po kamiennych podłogach kościołów. Symbolika zbudowanej przez króla Lalibelę utopijnej Nowej Jerozolimy jest niezwykle bogata, każdy szczegół i przedmiot ma odniesienie do Biblii, najbardziej podoba nam się symboliczna wędrówka z Bet Lehem do Bet Mercurios – podążamy po omacku ciemnym wąskim przejściem podziemnym symbolizującym piekło, by z trudem wydostać się po stromej ścianie w kierunku jasnego klasztoru symbolizującego niebo. Zamysł przyświecający budowniczym Lalibeli przypomina szaradę – za poszczególnymi budowlami kryją się koncepcje religijne (np. Bet Giorgios to Arka Noego pochylona w stronę góry Ararat), odzwierciedlane później w symbolice krzyży przechowywanych w kościołach (w strukturę krzyża lalibelskiego wpisany jest plan kościoła Bet Giorgios). W Etiopii wszystko musi mieć symboliczne znaczenie: ilość okien, krzyży, obrazów, kolumn, znaczące są imiona ludzi. Groteskowym dodatkiem do serialu „Pan Samochodzik i tajemnice Lalibeli” są sceny odgrywane przez księży poproszonych o prezentację skarbów przechowywanych w poszczególnych kościołach. Kapłan przynosi krzyże, zakłada ciemne okulary i pozuje do zdjęcia robiąc nieprzenikniony wyraz twarzy a’la James Bond.

Odwiedzamy charakterystyczne okrągłe klasztory ze spadzistymi dachami na jeziorze Tana: po godzinnym rejsie docieramy na półwysep Zege i podziwiamy kolorystyczne szaleństwo XVI-wiecznych ikon: bizantyjskie twarze nakreślone prostą – jakby prowadzoną dziecięcą ręką – kreską, twarzyczki aniołków o lekko arabskich rysach i wielkich migdałowych oczach zapatrzonych w bezczas, sceny z Ewangelii, ale i żywotów lokalnych świętych. W drodze powrotnej zwiedzamy źródła Nilu, mijając papirusowe łódki lokalnych rybaków. Zanim odwiedzimy wodospady na Nilu, urządzamy wycieczkę w przeciwnym kierunku: pejzaże gór, do których wiedzie ścieżka biegnąca od mostu portugalskiego, są urocze. Wracamy na właściwy trakt – przyjazd nad Tys Ysat w porze deszczowej to świetny pomysł – wodospad wygląda naprawdę imponująco.

Wizyta w Gonderze wywołuje Brechtowski efekt obcości – skąd rycerski zamek w środku Afryki? Podziwiamy arabsko – europejską mieszankę stylów architektonicznych budowli króla Fasilidesa. Zachwyca nas kompleks łaźni królewskich z wrośniętą w mury plątaniną korzeni drzew, jak w Angor Wat. Zaglądamy do słynnego kościoła Debre Birhan Selassje: z sufitu uśmiechają się dziecięce twarzyczki aniołków. Nie można mówić o jakiejkolwiek regularności w ich układzie: pozornie monotonny motyw w każdym ze 104 przypadków zrealizowany został inaczej. Twarze różnią się rysami, stopniem przekrzywienia lub odwrócenia. Żart artysty.

Wspinamy się do kompleksu Mentewab Kuskuam – ruiny zamku przypominałyby Pieskową Skałę, gdyby nie rozciągająca się z ich murów panorama gór i miasta. Zaskakująca okazuje się skromność, z jaką pochowana została żona Fasilidesa, cesarzowa Mentewab. Jej szczątki wciśnięto w maleńką, liczącą ok. 1 metra długości trumienkę wraz z dwójką innych zwłok. Sama trumna ukryta jest w ciemny kącie i przykryta kawałkiem materiału. Muzeum, w którym znajduje się – trudno to nazwać grobem – miejsce spoczynku cesarzowej, jest całkowicie ciemne, zwiedzamy je ze świecami sznurowymi w rękach.

O ile Etiopia jest wyspą chrześcijaństwa na morzu afrykańskiego islamu, o tyle Harar jest wyspą islamu na morzu etiopskiego chrześcijaństwa. Zwiedzamy starówkę, podążając wielokolorowymi wąskimi, krętymi uliczkami, wśród których znalazły swą kryjówkę meczeciki, tradycyjne wielobarwne domy hararyjskie, grobowiec Aw Abadir (założyciel miasta), marabuty, fabryka kawy, meczet piątkowy. Zwiedzamy muzeum – dom Ras Tafariego i dom Rimbauda (o wiele lepiej utrzymany niż jego dom w Adenie). Bierzemy udział w wieczornym pokazie karmienia hien, będącym lokalną atrakcją, ja również korzystam z okazji i osobiście podaję mięsożercy trochę padliny na kiju.

Odwiedzamy jeszcze na krótko Dire Dawa – miasteczko jest kolorowe i gwarne, z bardzo ładnym meczetem piątkowym w centrum, i wracamy do Addis Ababy.

Etiopia jest krajem mocno akcentującym swoją odrębność: inna religia, język, obyczaje, kalendarz, czas… A jednocześnie nosi w sobie wiele warstw kulturowych zaczerpniętych z innych krajów – stopionych z własnymi w jedną całość.

W czasie tej podróży poznaliśmy wiele różnych obliczy Afryki Wschodniej, dotknęliśmy różnych sfer kulturowych, jednak po powrocie do kraju mam wrażenie, że wszystkie odwiedzone przez nas kraje były elementem jednej układanki o nazwie „Afryka”.

Przykazania podróżnego w swahili

Safari njema – udanej podróży

Marufuku kutafuna tambuu/ khuber ndani ya boti – żucie tytoniu jest na tym statku surowo wzbronione (prom na Zanzibar)

Linda omugugu gwawe wenka – bagaż przewozimy na własne ryzyko pasażera (matatu w Ugandzie)

Ogłoszenie w recepcji hotelu “London Guest House” w Mombasie: „ No unmarried couples, no myrrha, no drugs, no alcohol”

Informacje praktyczne

Wizy: Uganda 50$ na granicy; Kenia 25$ na granicy; Etiopia 20$, ambasada w Nairobi (odbiór w ten sam dzień)

Waluty: Uganda 1$=2000 szylingów, Kenia 1$=70 szylingów, Etiopia 1$=12,5 birr

Czas: 1h do tyłu w stosunku do czasu polskiego (letniego). Etiopia – 6 h do przodu.

Safari: Masai Mara – Twining Safaris, Nairobi. Nie polecam.

Trekkingi: Uganda, Rwenzori 40$, Murchison Falls 10$

Rejsy: Uganda. Dłubanka po jeziorze Bunyoni 3.000 USh/os., rejs do Murchison Falls: jacht do podnóża wodospadu 150$/4os., w cenie powrót statkiem wycieczkowym. Kenia. Prom na Lamu 50 KSh/os., dhow z Lamu do Szela 500 KSh/3os. Etiopia. Jezioro Tana 150b./os.

Wstępy: park narodowy Murchison Falls 30$; Lamu – fort i muzeum 500 KSh/os., swahili house 500KSh/os.; Mombasa – Fort Jesus 800KSh; Nairobi – Kenyatta Conference Centre 400KSh/os., muzeum Karen Blixen 800KSh/os., The Carnivore 18$/os.;Addis Ababa – Muzeum Narodowe 10b/os., katedra 30b./os.; Lalibela 300b./os./5 dni; klasztory na jeziorze Tana po 30b./os. za każdy; Tys Ysat 15b./os.; Gonder – zamek i łaźnie Fasilidesa 75b./os., Debre Birhan Selassje 25b./os.; Mentewab’s Kuskuam 25b./os.; Harar – dom Rimbauda 10b./os., muzeum Ras Tafari 20b./os.

Noclegi: Uganda. Itambira – Byoona Amagara 27.000USh/3os.; Kisoro – Virunga 10.000USh/3os.; Nyakalengija – Ruboni Community Centre 25.000USh/3os.; Masindi – Karibuni 25.000 USh/3os.; Kampala – L’hotel fiancee 25.000USh. Kenia. Lamu – Casuarina Rest House 400KSh/os.; Mombasa – Tana Rest House 200KSh/os.; Nairobi – Terminal 2200KSh/3os; Moyale – Sherif Hotel & Lodge 200KSh/os.Etiopia. Moyale – Koket Borena Moyale 100b./3os.; Awassa – Salam Pension 220b./3os.; Addis Ababa – Baro Hotel 195b./3os.; Dessie – Betel 75b./3os.; Lalibela – Asheton 150b./3os.; Bahir Dar – Bahir Dar Hotel 60b./os.; Gonder – Belegez Pension 200b./3os.; Dejen – Dil Betigil 50b./3os.; Harar – Thewodros Hotel 120b./3os.

Transport: minibus Kisoro – Kabale 10.000USh (3 – 5h), shared taxi Kabale – jez. Bunyoni 3.000USh/os., autobus Kisoro – Mbarara 20.000USh (5h), minibus Mbarara – Kasese 10.000USh (3h), shared taxi Kasese – Ibanga i Nyakalengija 28.000USh, autobus Kasese – Fort Portal 5.000USh, minibus Fort Portal – Hoima 20.000USh (6,5h), minibus Hoima – Masindi 5.000USh (2h), taxi w Masindi 3.000USh, taxi Masindi – Paraa 120.000USh (1,5h), autobus Masindi – Kampala 8.000USh, taxi w Kampali 5.000USh, autobus Kampala – Nairobi 40.000USh (12h), autobus Nairobi – Mombasa 700KSh (8h), autobus Mombasa – Lamu 500KSh (7h), autobus Nairobi – Moyale 1800KSh (16 – 36h), autobus Moyale – Awassa – Addis Ababa 124b. (2 dni), taxi w Addis A. 40 – 50 b., na lotnisko 80b., minibus 0,8 -2b., autobus Addis – Dessie – Lalibela 119b. (2 dni), autobus Lalibela – Gashema – Bahir Dar 20b.+ 60b. (2h + 6h), tuktuk Bahir Dar – Tys Ysat i z powrotem 200b./3os., autobus Bahir Dar – Gonder 35b. (3,5h), tuktuk w Gonderze 20b., autobus Gonder – Dejen – Addis 119b. (2 dni), autobus Addis – Harar 85b. (12h), minibus Harar – Dire Dawa 12b. (1h)

Przykładowe ceny żywności: Uganda. Woda mineralna 1,5l 1000USh, obiad 7.500 USh, piwo 2.000 USh, kanapka z tuńczykiem 5.500USh, herbata 1.500USh, sok 2.000USh, duża pizza 18.000USh.Kenia. Herbata 15 KSh, obiad 150KSh, coca cola 30 KSh. Etiopia. Herbata 1b., kawa 2- 4b., obiad 40b., spaghetti 15b., piwo 6b., lunch 25b.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u