Toto Mzungu na Czarnym Lądzie (Tanzania, Kenia) – Natalia Tokarczyk

Uczestnicy:
Natalia, Mariusz i Maksymilian (nasz rezolutny pięciolatek) Tokarczykowie

Termin:
21.06- 11.07. 2012 (wracam do domu ja) i 14.07 (po kilku dniach spędzonych nad
Morzem w okolicach Mombassy, wracają Mariusz i Maksiu)
Wizy:
Kenia- 50$, ważna na 90 dni, o wizę staraliśmy się na lotnisku w Mombassie
Tanzania- 50$, ważna również na 90 dni, staraliśmy się o nią na mało
uczęszczanym przejściu granicznym w okolicy miejscowości Taveta w Kenii.
Waluta:
Kenia- szyling kenisjki (KES) – 100 KES =3,5 PLN
Tanzania- szyling tanzański (TZS)- 100 TZS= 0,18 PLN
Szczepienia:
szczepionka przeciw żółtej febrze wymagana jest przy wjeździe do Tanzanii
oraz w Kenii, jeśli wjeżdża się doń z innego kraju afrykańskiego, z uwagi
na wysokie zagrożenie malarią nasz syn przyjmował lek Malarone Junior,
w drodze działań prewencyjnych nacieraliśmy się też preparatem o
wysokiej zawartości DEET (34%), a także dokonywaliśmy co wieczór
dokładnych oględzin moskitier, do których reparowania niezwykle przy-
datny okazał się nasz mały zestaw igieł i nici
Rady praktyczne:
przed wyjazdem dużo czytałam (i oglądałam) na temat rodzaju
ubrań, jakie powinny znaleźć się w plecaku podróżnika zmierzającego do Afryki. Królowały tam przewiewne, lecz szczelne kreacje w kolorze khaki, beżu, brązu. Rzeczywistość wyjazdu ,,globtroterskiego”, zwłaszcza z ruchliwym dzieckiem u boku, zweryfikowała te zalecenia- następnym razem weźmiemy więc tylko i wyłącznie długie spodnie w kolorze wojskowej ,,panterki”- nie dość, że Mariusz, który takie posiadał, nigdy nie wyglądał na ,,nie-dopranego” , to jeszcze jako domniemany wojskowy- cieszył się nieraz specjalnymi względami i szacunkiem miejscowych.

Dzień 1, kiedy ostrożna ciekawość popycha nas w spotkaniu z Afryką

,,Czy to twój pierwszy raz w Afryce?” zapytał mnie ciemnoskóry towarzysz podróży, w autobusie zmierzającym z płyty lotniska na terminal.
,,Byłam już na północy”- odparłam, wspierając się geograficznym podziałem kontynentów, znanym mi od dziecka.
,,Gdzie?”- nie dawał za wygraną tamten, ,,W Maroku i Egipcie”- wyliczyłam jednym tchem.
,,Ach, w takim razie to twój pierwszy raz tutaj. Welcome in Africa!” zakończył radośnie, gdy drzwi pojazdu rozsunęły się i zaskoczeni panującym wokół chłodem, pomknęliśmy na terminal lotniska w Addis Abebie, stolicy Etiopii, skąd mieliśmy lecieć dalej- do Mombassy, przybrzeżnego miasta w Kenii. W oczekiwaniu na lot, z braku miejsc siedzących w niewielkiej, zaniedbanej hali, skąd kursowały połączenia z innymi państwami Afryki, rozsiedliśmy się na podłodze i obserwowaliśmy poruszający się z wolna kolorowy tłum, mieszankę kultur niemal z całego globu, a także, kątem oka, wyświetlane na kilku ekranach atrakcje zachęcające do odwiedzin Etiopii.
Naszą podróż rozpoczęliśmy 21 czerwca, kiedy tuż po dwunastej zeszliśmy do pobliskiego miasta na pociąg. Mieszkamy w Szwajcarii, ale startowaliśmy z portu lotniczego Malpensa we Włoszech, od którego dzieli nas 200 kilometrów. Tym razem ( po wypróbowanych już opcjach samochodowej i autostopowej), postanowiliśmy jechać pociągiem. Samolot odlatywał po 21, więc czasu było sporo. Zza szyb podziwialiśmy piękne alpejskie krajobrazy i cieszyliśmy się na tę podróż w nieznane jak dzieci, albo ptaki tyle co wypuszczone z klatki szarej codzienności. Nasz syn podzielał tę radość. Wszelkie środki transportu, choćby miał w nich spędzać i całe dnie, są dlań prawdziwą atrakcją, toteż trudno się dziwić, iż podróż najpierw pociągiem, potem w małym miasteczku miejskim autobusem, następnie podziemną koleją na lotnisko i wreszcie samym samolotem, bynajmniej go nie znudziła. Po posiłku serwowanym w środku nocy, zasnął wygodnie w fotelu i spał tak aż do rana, kiedy to wylądowaliśmy w Addis Abebie. Jedną z tych rzeczy, których możemy pozazdrościć my-dorośli, podróżującym dzieciom, jest właśnie ten cudowny dar wysypiania się w każdych warunkach i w (niemal) każdej pozycji
Wczesnym popołudniem, w strugach deszczu, wylądowaliśmy w Mombassie. Gdy samolot podchodził do lądowania, z ciekawością przykleiliśmy nosy do szyby, żeby zobaczyć jak wygląda to miasto, pierwsze, jakie przyjdzie nam zobaczyć na Czarnym Lądzie. Z perspektywy lotu ptaka od razu niemal rzucił się nam a w oczy panujący na dole rozgardiasz. W miejsce betonowej metropolii, jakiej moglibyśmy się spodziewać, zobaczyliśmy metropolię raczej drewnianą. Z bliższej perspektywy dało się już dojrzeć tłumy ludzi i ulice pełne błota. Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że Mombassa to najbiedniejsze miasto, jakie dotychczas odwiedziliśmy. Gdyby wziąć pod uwagę miarę wskaźnika PKB na osobę, (w 2012 roku wyniósł on tutaj 1802 $, w porównaniu do 20592 $ dla mieszkańca Polski), nie myliliśmy się wcale.
Dotarłszy na lotnisko, wypełniliśmy najpierw posłusznie wszystkie papierki potrzebne do uzyskania wizy, następnie zapłaciliśmy za nią 50$ od łebka, uśmiechnęliśmy się do kamery przy stanowisku pogranicznika, ,,zeskanowaliśmy” sobie całe dłonie i same kciuki w celu uwiecznienia naszych linii papilarnych i po tych wszystkich zabiegach, wreszcie mogliśmy pójść przed siebie, na spotkanie z przygodą. Pierwszą osobą, która zadeklarowała pomoc w jej odnalezieniu, był dość nachalny taksówkarz, który nakłonił nas do kursu w cenie 2000 szylingów kenijskich (co jest równowartością ok. 70 zł), do wskazanego przez siebie hostelu. Taksówkarz uderzył prosto w naszą potrzebę bezpieczeństwa, a że byliśmy w Afryce po raz pierwszy, podświadomy mechanizm nie pakowania się w kłopoty, wygrał tym razem walkę z poczuciem dania się wystrychnąć na dudka, i tak oto pojechaliśmy wśród ulic pełnych chaosu, błota i rozgardiaszu, do przyjemnego starego budynku, ogrodzonego ze wszystkich stron, ze strażnikiem w budce, który się tu nudził przez całą dobę. Miejsc w pokojach już zabrakło, mieliśmy do dyspozycji bambusową chatę, gdzie spało kilku globtroterów, jednak moskitiera nad łóżkiem, które mielibyśmy zająć, świeciła dziurami. Zdecydowaliśmy się więc na namiot, za którego rozbicie przyszło nam zapłacić 1500 szylingów. Z ogrodzonej twierdzy wyszliśmy na spacer, uważając jedynie, by nie powracać zeń po zmroku ( ktoś nam szepnął w międzyczasie, iż dwie turystki zostały tu całkiem niedawno pozbawione dobytku przez kieszonkowców grasujących po zmroku.) Pełni obaw, udaliśmy się w kierunku wybrzeża. Tutejsi ludzie patrzyli na nas ciekawie, bez cienia agresji. Strach powoli ustępował miejsca radości z odkrywania tego zakątka ziemi. Na plaży wezbrał się wiatr, tu i ówdzie siedzieli przytulając się zakochani, grupki przyjaciół podjadały coś i rozmawiały. Kupiliśmy smażone banany i poszliśmy na krótki spacer. Po chwili niebo zachmurzyło się i w jednej chwili, runęły na nas strugi deszczu. Nie zdążyliśmy się przed nimi ukryć i wszystkie ubrania mieliśmy do wymiany- tu należy wspomnieć, że w równikowym wilgotnym klimacie ich wysuszenie w ciągu jednej zaledwie nocy, nie jest sprawą oczywistą. Cóż, wróciliśmy do namiotu, skorzystaliśmy z prysznica, ulokowaliśmy Maksymiliana w namiocie, gdzie po krótkiej chwili odpłynął w krainę snu, odprowadzany przez kojące krople deszczu spadające wciąż jeszcze na tropik, a sami usiedliśmy w przestronnym hallu, przeglądając pozostawione tu przez innych turystów przewodniki. Poznaliśmy tu też młodego chłopaka z Niemiec, który wraz z dziewczyną przemierzał Afrykę od południa, już od ponad dwóch miesięcy. Podzielił się z nami swoim doświadczeniem, wskazując zwłaszcza na dość powolne w gruncie rzeczy środki transportu publicznego tego kontynentu i poradził niczego nie planować co do minuty. Po krótkiej rozmowie, wskoczyliśmy jeszcze do basenu. Nieco w myśl zasady: ,,Jak mamy wakacje, to trzeba z nich korzystać”, bo pogoda pływaniu raczej nie sprzyjała- wciąż padało, nie było ciepło, a na dodatek raz po raz zrywał się nad naszymi głowami (reszta na szczęście balansowała już pod powierzchnią wody) porywisty wiatr. Tak wyglądała nasza pierwsza noc pod równikowym niebem. Otuliwszy się ręcznikami, które nie miały prawa wyschnąć do poranka, wróciliśmy do namiotu, by wypocząć przed kolejnym dniem.

Dzień 2, w którym łamiemy zasadę nie włóczenia się po zmroku

Wcześnie rano, gdy tylko niebo rozjaśniło się na tyle, aby wyjścia poza teren 3hotelu nie można już było nazwać ryzykownym, ruszyliśmy na ulice. Środek transportu, wszędobylski i niedrogi tuk-tuk, czyli trójkołowy motor z przyczepą zdolną pomieścić kilku pasażerów, nie dał na się długo czekać. Prowadził go Hindus, który zatrzymawszy się gdzieś na środku trasy, przekazał nas innemu, swojemu bratu. Pojechaliśmy do centrum Mombassy, w miejsce, z którego odjeżdżały autobusy w stronę granicy z Tanzanią. Czekaliśmy właśnie wśród innych pełnych nadziei pasażerów, kiedy okazało się, że autobus odwołano. Postanowiliśmy więc jechać do Voi, miasta na trasie wiodącej do Nairobi, z którego chcieliśmy złapać coś na własną rękę. Znaleźliśmy na wpół zapakowane matatu, które jechało do przygranicznej miejscowości 3Taveta. Matatu to było kiepskiej jakości mini- busem z wytartymi siedzeniami i niewyobrażalną wręcz liczbą (500.000 i więcej) przejechanych kilometrów (…), w którym upychano ze dwa razy większą liczbę pasażerów, niż przewidywała jego instrukcja użytkowania i dopiero po napełnieniu wozu, ruszano przed siebie. Problem stanowiły miejscowości przesiadkowe, kiedy spora część pasażerów dojeżdżała do kresu swej podróży, trzeba było czekać aż matatu zapełni się od nowa, przez co droga dłużyła się w nieskończoność. W związku z dużą konkurencją na rynku transportowym ( ale przecież i dużym nań zapotrzebowaniem, prywatne samochody należały tu bowiem do zaszczytnych przywilejów), każde matatu obok kierowcy, miało na pokładzie także swoistego ,,naganiacza”, który wysiadał z pojazdu będącego wciąż jeszcze w ruchu, szukał chętnych pasażerów, biegając wśród tłumu ulokowanego na skraju drogi, wykrzykując głośno kierunek, w którym jego bus podążał, następnie wskakiwał w pędzie do pojazdu nabierającego już prędkości i zbierał pieniądze od tych, którzy wsiedli, uprzednio niejednokrotnie targując cenę za bilet.
Matatu do Tavety po raz pierwszy odmówiło posłuszeństwa tuż za granicami miasta, z którego wyruszyliśmy. Pękła jedna z opon. Po niespiesznej wymianie, kierowca ruszył dalej. Przy ubitej drodze, w jednej z maleńkich wiosek, z pojazdu zaczęła tryskać gorąca woda. Coś nie grało z termostatem, lub z chłodnicą. Wysiedliśmy więc na zewnątrz, a kilku wybranych poczęło pchać samochód pod górkę. Z górki zjechał swobodnie i udało się przy tym uruchomić jego silnik na kilka kilometrów. Pasażerowie zajęli swoje miejsca w biegu, aby po krótkim odcinku drogi opuścić je na nowo. Podczas przymusowego przystanku, zapoznaliśmy się z niektórymi z nich. Podpytywali ciekawie skąd jesteśmy, a na wieść, iż z Europy, wyobrażali sobie bogactwo, którym jesteśmy na co dzień otoczeni. Jedna z młodych, najbardziej śmiałych dziewcząt, z niemowlęciem na ręku, prosiła o pomoc w znalezieniu jej pracy, przy czym nie robiło jej różnicy czy miałaby to być posada w Polsce, skąd pochodzimy, czy też w Szwajcarii, w której mieszkamy. Dla większości napotkanych przez nas w podróży ludzi, Europa oznaczała po prostu bogaty kontynent, wolny od nierównego podziału dóbr materialnych. Gdy matatu stało już na poboczu dobrą godzinę, wokół nas zebrała się spora gromadka dzieci, które z ciekawością przyglądały się zwłaszcza Maksymilianowi. ,,Muzungu!”- krzyczano za nami w każdym miejscu, w którym się pojawiliśmy. Oznaczało to tyle co ,,Biały człowiek!”. Gdy jednak zza naszych pleców wyłaniała się mała sylwetka naszego dziecka, lub jego głowa wyglądała ciekawie na zewnątrz autobusu, zaraz rozlegały się okrzyki: ,,Toto Muzungu! Toto Muzungu!”- czyli Mały Biały Sądząc po ich intensywności i ciekawości, z jaką dzieciaki przybiegały zobaczyć białego chłopca, można by przypuszczać, iż wiele z nich widziało młodego przedstawiciela naszej rasy po raz pierwszy. Większość turystów, z którymi tubylcy mają do czynienia, to ludzie dorośli, często także w wieku emerytalnym. Nawet i w sercu Europy, jak powszechnie wiadomo, społeczeństwo się starzeje, czego nie można powiedzieć o tym afrykańskim. Widzieliśmy tu bowiem głównie dzieci, które w każdym mieście i każdej wiosce, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wysypywały się na ulice. Te starsze nosiły maluchy na rękach. Każda niemal kobieta trzymała na plecach mały pakuneczek zawinięty w chustę- wtulone w nią niemowlę. Żadna nie używała przy tym wózka- zresztą przemierzanie nim tutejszych wertepów mijało by się z celem. Dzieci było więc całe mnóstwo, dorosłych nieco mniej, a starszych nie widzieliśmy niemal w ogóle. Trudno się dziwić- średnia długość życia w Kenii to zaledwie 55 lat. Podczas gdy maluchy bawiły się w najlepsze na poboczu, dorośli nie kryli zniecierpliwienia. W końcu wsiedliśmy do podstawionego busa, z nadzieją iż ten jest w nieco lepszym stanie technicznym, i ze sporym opóźnieniem, właściwie już w porze zmierzchu, dotarliśmy do Tavety. Czasu na zwiedzanie małej wioski nie mieliśmy wcale, znaleźliśmy więc pospiesznie taksówkę do granicy, współpasażerów na dokładkę ( dwójkę dzieci, które jechały do sąsiedniej Tanzanii jako wolontariusze przy organizacji dziecięcych zawodów futbolowych) i przejechawszy granicę, w totalnej ciemności, dojechaliśmy do pierwszej wioski po stronie tanzańskiej. Najpierw trzeba było wymienić pieniądze. Okazało się to możliwe w jednym z tutejszych sklepów. Mariusz musiał więc szybko przerzucić się na nowy kurs i policzyć skrzętnie czy wymiana była opłacalna. Na początku naszej podróży ustaliliśmy sobie, że po zmroku nie wychylamy nosa z miejsca, w którym będziemy spać…A jednak zasadę tę mieliśmy złamać już drugiego dnia naszego pobytu w Afryce. Mieszkańcy małej wioski patrzyli na nas ciekawie. Od wielu z nich dało się wyczuć zapach alkoholu, który wraz z upływającymi minutami po zmroku, wydawał tylko się nasilać. W ścisku wsiedliśmy w końcu do matatu jadącego do Moshi. Podróż ciągnęła się w nieskończoność. Na każdym z przystanków podbiegała do nas grupka podchmielonych osób i raz po raz walili oni otwartymi dłońmi w karoserię starego wozu. Dla zielonego umysłu, takiego jak nasze w tamtym momencie, wyglądało to jak ostrzeżenia przed groźną bójką, jak ostatnie próby ugaszenia wulkanu przed jego erupcją… Cóż, szczerze powiedziawszy, mieliśmy niezłego pietra. W dodatku po drodze okazało się, że zostawiliśmy nasz aparat fotograficzny w kenijskiej taksówce. Na szczęście Rosa, dziewczynka, która jechała z nami od granicy, zapisała numer do kierowcy. Zaoferowała także przywiezienie zguby, jeśli będzie wybierać się z powrotem do granicy, odebrać z niej jedną z piłkarskich drużyn. Zapisaliśmy jej numer telefonu i po dotarciu na dworzec autobusowy w Moshi, zapakowaliśmy się do taksówki i pojechaliśmy do małego, przytulnego hoteliku, gdzie doba kosztowała ok. 20 $ ze śniadaniem w cenie. Poczucie bezpieczeństwa, jakiego doświadczyliśmy po długiej włóczędze w ciemności, było po prostu cudowne… Z drugiej strony strach przed afrykańską nocą został nieco oswojony i czuliśmy podskórnie, że złamanie tej zasady, może przydarzyć nam się w tej podróży jeszcze niejeden raz. Zwłaszcza, gdy wziąć pod uwagę, że noc na równiku przychodzi już o siódmej wieczorem…

Dzień 3, w którym pomimo gęstych chmur, widzimy szczyt Kilimandżaro i odzyskujemy zagubiony aparat

Po śniadaniu złożonym z tostów, jajek na twardo i mnóstwa owoców do wyboru, wybraliśmy się na miasto. Ulice pełne były straganów, ludzie krzątali się tu dosłownie wszędzie i ciężko było na ten widok zgodzić się z opinią, że Afrykańczycy mają leniwą naturę. Znalazłszy pierwszą lepszą taksówkę, wytargowaliśmy cenę dojazdu na pobliskie lotnisko. Jego pracownik zadzwonił do pilota mieszkającego w pobliżu i umówił nas na lot tego samego popołudnia. Moshi leży u stóp najwyższej góry Afryki- Kilimandżaro. Wycieczka na jej szczyt przekraczała nasze możliwości czasowe (mieliśmy niecałe trzy tygodnie w Afryce, a wychodzi się tam kilka dni), kondycyjne ( Maksiu to co prawda doświadczony piechur, ale wysokość 5895 m n p m jest dlań jeszcze nieco wygórowana) i finansowe ( za każdy dzień pobyt w parku Narodowym zapłacić trzeba ok. 60$, oprócz tego należy doliczyć koszty utrzymania przewodnika, kucharzy i tragarzy- inaczej ponoć się nie da). Postanowiliśmy więc podglądnąć nieco wspaniałego szczytu z powietrza, choć tego dnia niebo było mocno zachmurzone i nic nie wskazywało, aby do popołudnia miało się przejaśnić.
Tymczasem wróciliśmy do Moshi pieszo. Na miejscu odwiedziliśmy kilka agencji organizujących wypady na safari. Raz wszedłszy na pogawędkę z przewodnikiem, trudno było nam wyjść z powrotem. Choć, w przeciwieństwie do handlarzy w krajach arabskich, z którymi mieliśmy styczność, a którzy są prawdziwymi mistrzami manipulacji, ci w Afryce nie byli jednak obdarzeni wielką siłą przekonywania. Ponadto, wbrew opinii głoszonej w przewodnikach po Kenii i Tanzanii, nie było praktycznie mowy o dużym zbijaniu z pierwotnej ceny. Czasem towarzyszyło nam wrażenie, że handlarze woleli nie zarobić nic, niż nieco mniej. Poza tym ceny safari nie należały do najniższych. Aby pocieszyć się nieco po nieudanych próbach wykupu wycieczki na spotkanie z dziką przyrodą, postanowiliśmy napełnić żołądki czymś wyjątkowym. Znaleźliśmy hinduską knajpkę, gdzie można było zjeść smacznie i tanio. Nasz obiad kosztował 10 tys shilingów (czyli w przeliczeniu 20 zł). Ponadto dokupiliśmy sobie komplet leków na malarię, choć tego, co rzeczywiście nam sprzedano, nie mogliśmy być pewni.
Na lotnisku pilot uruchamiał już swoją awionetkę. Był to Anglik, który od urodzenia mieszkał w Zambii, teraz zaś osiadł się w Tanzanii. W małym samolocie było miejsca akurat dla nas- Mariusz usiadł z przodu, a ja z Maksiem z tyłu. Pas startowy na kameralnym lotnisku, otoczony był zewsząd polami uprawnymi, z których spoglądali na nas ciekawie zgięci w pół rolnicy. Rozwinęliśmy prędkość potrzebną, aby unieść się w górę i po chwili trzęsącej jazdy w wertepach, unieśliśmy się nad pola, nad zwrócone ku nam głowy, nad zabudowania hangaru, nad drewniane chaty i nieco bogatsze domy Moshi. Polecieliśmy w kierunku Kilimandżaro, nie widząc niemal nic na horyzoncie. Po krótkiej chwili byliśmy już nad obszarami Parku Narodowego, pod nami istniała tylko zieleń, coraz to inne warstwy roślinności wspinały się po górskim zboczu. Aby zobaczyć szczyt, o ile w ogóle było to możliwe, musieliśmy wzbić się w chmury. W ich gęstwinie nie widzieliśmy zupełnie niczego, i choć byliśmy zaopatrzenie w nawigacyjne urządzenia, uczucie latania w gęstej jak mleko mgle, napawało lekkim strachem. Po kilku minutach zobaczyliśmy pierwsze promienie słońca, przebijające przez mgłę. A potem…obraz, o jakim nie śmieliśmy nawet marzyć. Szczyt najwyższej góry Afryki lśnił w słońcu. Z każdej strony otaczała go biała pianka puchowych chmur. Na szczycie błyszczała warstwa śniegu. Nasz pilot wyciągnął telefon i pstrykał jedno zdjęcie za drugim, mówiąc, że czegoś tak pięknego jeszcze nie widział. Wkrótce chmury nieco się rozrzedziły, a my z pewnej odległości widzieliśmy wyraźnie z profilu pozostający w słońcu szczyt, warstwę chmur, a pod nią ocienione pagórki pokryte drzewami. Lot trwał nieco ponad godzinę, zapłaciliśmy zań 300 euro, ale widoki, jakich uświadczyliśmy były po prostu bezcenne.
Wieczorem, z telefonu na recepcji naszego hotelu, próbowałam dodzwonić się do Rosy. Nie odpowiadała. Oprócz jej numeru, mieliśmy jeszcze ten do taksówkarza po kenijskiej stronie, ale obawialiśmy się, że jak zadzwonimy, to i tak się nie zrozumiemy. Gdy pod drzwi hotelu przyjechał przewodnik wycieczek, z którym umawialiśmy się na ,,super świetna ofertę safari” tego popołudnia, zauważył zaraz naszą frustrację. Zadzwonił do taksówkarza w naszym imieniu. Dogadaliśmy się ile ma wynosić opłata za znalezisko (nasz aparat na jego tylnym siedzeniu) plus za benzynę i fatygę dla kierowcy. Po chwili, w totalnej ciemności jechaliśmy z powrotem ku granicy. U celu zatrzymaliśmy się w knajpce na pieczoną koźlinę (polecaną gorąco przez naszego kierowcę), colę i wodę mineralną. Okoliczni mieszkańcy poczęli z ciekawością zbiegać się wokół nas i zagadywać: ,,A to wy, od zgubionego aparatu”. Wieści rozchodziły się zaskakująco szybko. Moment oddania zguby, pomijając jednak chwilę przekazu pieniędzy, uwieczniliśmy aparatem tylko my, choć spodziewaliśmy się, że i kilka lokalnych dziennikarzy zainteresuje się tematem Jakaż radość ogarnęła nas na widok naszego starego, obklejonego brzydkimi taśmami dla niepoznaki, sprzętu! Zdjęcia nie poszły na zmarnowanie, będzie relacja i pokaz slajdów dla rodziny i znajomych! W dobrych nastrojach i nieco już zmęczeni, wróciliśmy do hotelu i odmówiwszy kierowcy wyjechania z nim na safari ( choć z psychologicznego punktu widzenia, gdy wypada czymś za coś się odwdzięczyć, było to dość ciężkie zadanie, wziąwszy pod uwagę, że ten nie chciał dać za wygraną) , zasnęliśmy spokojnym snem w przytulnym hotelowym pokoju.

Dzień 4, kiedy docieramy do wioski, której nie ma na mapie

Choć wedle planów mieliśmy wyruszyć o bladym świcie, około szóstej rano, skończyło się na tym, że zjedliśmy w spokoju śniadanie (serwowane od siódmej trzydzieści) i spacerkiem, niespiesznie ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Na dworcu jak to na dworcu- tłum naganiaczy otoczył nas z pytaniem :,,Gdzie jedziecie?”. Czasem lepiej było udawać, że nigdzie, i szukać autobusu z pożądanym celem podróży wypisanym na kartonowej tabliczce. Ale nie zawsze tak się dało; bywało, że środków transportu stały nieprzebrane liczby, tabliczki były niewyraźne, albo cała struktura dworca rozciągała się na terenie kilku kilometrów (jak miało się okazać, wygląda to na przykład w kenijskiej stolicy). Tym razem znaleźliśmy mały autobus zmierzający do Arushy. Doszliśmy do wniosku, że stamtąd bliżej na safari, które nas interesowało, więc i konkurencja większa, i ceny, kto wie, może i mają tendencję do malenia? Z Arushy dojechaliśmy do małej mieściny, której nazwy nawet nie ma na mapie, a która leży niedaleko parku Ngoro Ngoro. Spośród kilku innych rezerwatów przyrody leżących w pobliżu, postanowiliśmy odwiedzić właśnie ten, bo oprócz dzikich zwierząt na wolności, sam w sobie był on nie lada atrakcją- rozległym kraterem po wulkanie wybuchłym tu około dwa, trzy miliony lat temu.
Wioska, w której się znaleźliśmy skupiała się w centrum, na rozległym ubitym placu o czerwonawym, ognistym odcieniu ziemi. Naokoło stały niskie zabudowania, okalające szczelnie plac. W środku były sklepy i byle jakie hotele. W centrum placu stały kolorowe autobusy, jeepy i matatu, ludzie toczyli się w tę i we w tę, nosząc towary wszelakiej maści na plecach. Była też olbrzymia butelka coca-coli, z okienkiem na wysokości środkowej części, przez które spoglądała sklepikarka, z całym asortymentem napojów za plecami. Nocleg, tani i dość kiepskiej jakości guest-house, znaleźliśmy nieco z boku. Kosztował nas 20 tys szylingów (40 zł), w łazience zastaliśmy dziurę i podpórkę na nogi w miejsce ubikacji, a woda była tylko zimna (choć nie stanowiło to wyjątku w porównaniu z dotychczasowymi noclegami). Porzuciwszy zbędny balast w postaci wielkich plecaków na podłodze w wynajętym pokoju, ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Przechadzało się tędy wielu Masajów w czerwonych szatach, z dzidami w ręku, z kolorowymi irokezami na głowie i dużymi kolczykami w uszach, w butach wykonanych na bazie starych opon i …niezmiennie z najnowszymi modelami telefonów komórkowych w dłoniach. Szukaliśmy kogoś, kto mógłby zabrać nas na safari, ale w mieścinie nie było żadnych, tak wszędobylskich w większych miastach, agencji podróży. Zapytaliśmy więc w jednym z drogich hotel i tym sposobem załapaliśmy się na wyjazd wraz z parą turystów z Hiszpanii. Dzień zwieńczyliśmy zjedzeniem mega porcji frytek z keczupem i powolnym spacerem, podczas którego zarówno my, jak i tambylcy, przyglądaliśmy się sobie nawzajem z zaciekawieniem, a dzieci poczyniły nawet próby wspólnej zabawy. O dziewiętnastej zmierzchało. Zgasła odsłonięta żarówka w nieprzyjemnej łazience z zatkanym odpływem, wtuliliśmy się w siebie i śpiwory, bo temperatura na zewnątrz nie należała do wysokich, i oddzieleni od komarów pozszywaną naprędce moskitierą, usnęliśmy w końcu po długim dniu podróży.

Dzień 5, w którym jedziemy na samo dno wygasłego krateru wulkanicznego i …nie oglądamy lwa z bliska

Poranek kolejnego dnia należał do najchłodniejszych, jakie przeżyliśmy w Afryce. Pozapinani po uszy w polarach, wyszliśmy na plac czerwony (sic!), gdzie umówiliśmy się poprzedniego dnia. Kierowca jeepa kluczył w poszukiwaniu nas najpierw po okolicznych hotelach, nie wziął jednak pod uwagę tych najtańszych. Widocznie nie wierzył, że Europejczycy, pławiący się na co dzień w luksusach, dadzą radę przejść samodzielnie te pięćset metrów dzielących nas od placu, a potem marznąć tam jeszcze kilkanaście minut. W końcu wpakowaliśmy się do obszernego wozu, wyposażonego w podnoszony dach. Pojechaliśmy przed siebie, przy czym jazda przebiegała niemal nie zakłócenie, aż do bramy wjazdowej do Parku Ngoro Ngoro. Tam czekaliśmy na pewno bitą godzinę, załatwiając wszystkie niezbędne formalności. Mgła rozsiadła się wygodnie wokół nas. Siąpiło z nieba. Przyglądaliśmy się innym turystom, zniecierpliwionym podobnie jak my. Jedynie oswojone z ludźmi małpy stanowiły jako taką atrakcję, wspinając się bez skrępowania na dachy samochodów i podchodząc do nas na wyciągnięcie ręki w oczekiwaniu na drobną zapłatę za ten gest śmiałości. W końcu ruszyliśmy do Parku. Droga była wyboista i otoczona buszem, raz po raz mijaliśmy masajskich pasterzy z kijami, poganiających stada kóz. Nie pasowali do naszego wyobrażenia o safari, na którym co krok czai się drapieżny i głodny lew, gotów rzucić się na pierwszą żywą istotę spotkaną na swej drodze. Tym bardziej byliśmy zaskoczeni, gdy zobaczyliśmy ludzi w dole krateru, który stanowił właściwą część rezerwatu. Oprócz nich były tu także niezliczone rzesze dzikich roślinożerców; bawołów, antylop gnu i gazeli. Spoglądaliśmy na nie z zaciekawieniem- oto widok, który znaliśmy jedynie z telewizyjnych programów przyrodniczych, rozciągał się teraz przed naszymi oczyma. A jednak krwawe akcje, jakich pełno w dokumentach o życiu na sawannie, nie wystąpiły tu w ogóle. Mało tego! Króla zwierząt mieliśmy okazję zobaczyć zaledwie raz, z odległości kilkudziesięciu metrów, kiedy to leżał leniwie w trawie, nie reagując na hałas przejeżdżających obok samochodów. Z takiej samej odległości dane nam było dojrzeć zarys czarnego nosorożca, który jest tu gatunkiem unikatowym. Poza tym widzieliśmy kilka hien, strusi, hipopotamów, guźców…wyliczanie wszak i tak nie ma sensu, chodzi o wrażenie, jakie widok każdego z nich w nas powodował… Na terenie Parku spacerować nie można, więc z ulga przyjęliśmy wiadomość o przerwie na lunch nad brzegiem małego jeziora. Posiedzieliśmy na brzegu, rozprostowując nieco kości. A potem z powrotem na pakę- w poszukiwaniu dzikich okazów, jakich jeszcze nie widzieliśmy. Jeśli chodzi o ceny tego jeepowego wypadu, wypadały one dość pokaźnie- dzień oglądania zwierząt w ich naturalnym środowisku kosztował nas 300$, z czego 110 $ to opłaty za wstęp do Parku.
Z safari wróciliśmy wczesnym wieczorem. Wbrew planom spędzenia w wiosce jeszcze jednej nocy, postanowiliśmy złapać matatu w kierunku drogi na południe kraju. Zatrzymaliśmy się w Karatu, gdzie dość szybko udało nam się znaleźć przytulny hostel. Było już dawno po zmroku, ale niewielka mieścina nie wyglądała na niebezpieczną, poza tym puste żołądki skutecznie wygnały nas z pokoju w poszukiwaniu strawy- usiedliśmy w pobliskim barze, gdzie serwowali nasze ulubione danie ostatnich dni, frytki z keczupem(!). Od razu dołączyło się do nas dwóch tubylców, z którymi przegadaliśmy cały wieczór. Mówili o natężeniu komarów w porze deszczu, o rządowej akcji rozdawania moskitier, o swej pracy kierowców ciężarówek. Zaraz też z ciemności poczęły się wyłaniać małe sylwetki ciekawych dzieci, których było tu wszędzie pełno i uświadomiliśmy sobie, że są one dużo mniejsze niż ich rówieśnicy w Europie. Na oko trzy-latek okazywał się mieć na karku już dwa razy tyle lat, więc przestawało dziwić, że takie maleństwa bawią się już we własnym gronie, bez nadzoru rodziców. Gdy nasze talerze zaświeciły pustkami, a i rozmówcy rozchodzili się do domów, poszliśmy i my. O szóstej rano nazajutrz, mieliśmy wsiąść w kolejny autobus na drodze do nowych przygód.

Dzień 6, który spędzamy w podskakującym autobusie

Nad ranem wyszliśmy na przystanek i spędziliśmy tam kolejną godzinę, może dwie. Tuż obok nas umościła się pani sprzedająca coś o wyglądzie gorącej czekolady, inni podróżni, zbierający się coraz tłumniej na wąskim terenie, chętnie korzystali z jej przenośnej jadłodajni, zagryzając do napoju słodkie naleśniki. Było nadzwyczaj chłodno. Po jakimś czasie na miejsce zaczęły podjeżdżać kolorowe gigantyczne autobusy i tłum nieco się rozrzedził. Przyjechał także i nasz. Jazda na tylnych siedzeniach, które jako jedyne pozostały wolne, wiązała się z podskakiwaniem niemal do sufitu przy pierwszej nierówności. Na początku było to nawet zabawne, ale po kilku godzinach jazdy zaczęliśmy się niecierpliwić. Tak czy siak mogliśmy dzięki temu nawiązać nić porozumienia z współpasażerami, przed każdą mieściną wszyscy spoglądaliśmy bacznie na znaki drogowe jeśli ktoś z nas zauważył ten wskazujący na zbliżający się próg, unosiliśmy się nieco nad siedzeniami, aby nie ucierpieć zbyt przy opadaniu w dół. A potem cieszyliśmy się wspólnym sukcesem. O zmroku dotarliśmy na miejsce, przejeżdżając tego dnia w sumie około pięciuset kilometrów. Znaleźliśmy się w Kahamie, mieście położonym na północnym wschodzie Tanzanii. Wyruszyliśmy na poszukiwania noclegu, bo choć to miasto nie było naszym punktem docelowym, to o podróży w nocy mogliśmy zapomnieć. Większość połączeń nie funkcjonuje bowiem w Tanzanii po zachodzie słońca. Tym razem spora część napotkanych guest- housów była już pozajmowana, w końcu trafiliśmy na wolny pokój, ale jego stan, nie wdając się w szczegóły, można by z pewnością nazwać fatalnym. Chcąc nie chcąc przespaliśmy w nim kolejną noc, aż do szóstej rano, kiedy czekał na nas kolejny autobus.

Dzień 7, gdy zmieniamy kolor skóry na czerwony, oglądamy zza szyb najbiedniejsze oblicze Afryki i docieramy nad Tanganikę

Poranek okazał się chłodny. Wsiedliśmy do autobusu, jak zwykle na tylne pozycje. Nie tyle z własnego wyboru, co z braku innych miejsc, rezerwowanych przez pasażerów na długo przed wyjazdem. Tuż obok nas usadowiła się nowocześnie ubrana kobieta i spoglądając na wtulonego we mnie Maksia, pożyczyła mi chustę, abyśmy mogli nieco się ogrzać. Pogadałyśmy po angielsku przez jakieś pół godzinki, po czym elegancka dama objawiła swe prawdziwe oblicze- była handlarką wspaniałymi specjałami kosmetycznymi- przez kolejną część drogi zachwalała wszystkie swe produkty, chodząc tam i z powrotem, pozwalając wszystkiego dotknąć, powąchać, a nawet zaaplikować. Znalazłszy wśród pasażerów kilku nabywców, wysiadła z autobusu po jakichś dwóch godzinach drogi, w każdym razie w miejscu, gdzie wciąż była ona asfaltowa. Wkrótce bowiem nasz wielki, kolorowy autobus wjechał na bitą drogę o czerwonawej barwie. Kierowca nie zwalniał, więc czuliśmy dotkliwie każdą jej nierówność, podskakując pod sam sufit (ach, te tylne miejscówki!). Poza tym, mimo szczelnie pozamykanych okien, kurz wdzierał się do wnętrza pojazdu przez wszystkie szczeliny, tak że u kresu podróży byliśmy brązowo-pomarańczowi od brwi po palce u stóp. Nasze plecaki, umoszczone nad podwoziem, również znacząco zmieniły barwę. Bita droga wiodła przez dziką sawannę. Tu i ówdzie migały nam maleńkie wioski z chatami krytymi strzechą, z małymi kościołami, szkołami bez okien i drzwi i rzadkimi, brudnymi ujściami wody, przy których kotłowali się ludzie z plastikowymi wiadrami. Można było odnieść wrażenie, że wielki, nowoczesny świat tu po prostu nie docierał, ludzie żyli dokładnie tak samo, jak sto, a może i więcej lat wstecz. Dzieci wysypywały się na ulicę gromadnie, bo autobus to tu pewnie coś niecodziennego. Starsi siedzieli przed skromnymi domami, a najstarszych, nie można było dostrzec w ogóle. Oglądając filmy dokumentalne o afrykańskich krajach, tak właśnie zawsze wyobrażałam sobie ten kontynent. Tyle, że tu nie dzielił mnie od niego szklany ekran, i z całą dobitnością, docierała do mnie bieda i nieszczęście żyjących tu ludzi. Maleńka wioska, daleka od zepsutej cywilizacji, mogłaby wydawać się pierwotnym rajem na ziemi. Nie ma internetu, telewizji, supermarketów i samochodów, a człowiek miast zajmować się popadaniem w nałogi i konsumpcjonizm, kultywuje przyrodę i kulturę, żyjąc w ten sam prostu sposób z dziada pradziada. Z bliska widać jednak, że nędza nie daje tym ludziom żadnego wyboru, prymitywne domostwa pozbawione są dostępu do wody, po którą trzeba nieraz dochodzić wiele kilometrów dziennie. Brakuje studni, więc woda jest po prostu brudna, czerpana skądkolwiek bądź, w tych suchych i niegościnnych terenach. Szerzą się choroby. Brakuje podstawowego pożywienia, nie mówiąc już o zrównoważonej w składniki odżywcze diecie. Przemierzywszy setki kilometrów, nie zauważyliśmy żadnego szpitala, więc w przypadku chorób, ludzie zdani są sami na siebie. Malaria co roku zbiera tu swe żniwo1, a ludzi nie stać nawet na moskitiery nad łóżkami. Wątpię, czy mają nawet łóżka z prawdziwego zdarzenia. Sześć procent populacji jest nosicielami wirusa HIV. Średnia wieku ludzi tu żyjących to około szesnaście lat, więc przyszłość dziecka urodzonego w jednej z małych wiosek, nie zapowiada się różowo. Gdy wszystkie te fakty w głowie, połączone z obrazami przed naszymi oczami, dotarły do nas złączone w mieszankę wybuchową, niesprawiedliwy podział dóbr na świecie, przyjął realną bolesną postać przeciętnego mieszkańca Afryki…
Późnym popołudniem, cali ubarwieni kurzem, przyjechaliśmy do Kigomy, miasta leżącego nad jeziorem Tanganika. Wymieniwszy pieniądze w jednym z pilnie strzeżonych przez żołnierzy banków, poszliśmy w stronę jeziora, szukać noclegu. Pokaźny i elegancki hotel okazał się dla nas za drogi, więc snuliśmy się wąską ulicą w upale, kiedy zatrzymał się dla nas pewien kierowca w drogim samochodzie, ubrany pod krawatem. Zawiózł nas do hotelu nieco tańszego, gdzie z radością weszliśmy pod prysznic i poprali na szybko nasze brudne rzeczy. Tak czy inaczej całego kurzu zmyć było nie sposób, jeszcze przez kolejne dni wydmuchiwaliśmy go z nosów Ale efekt po prysznicu i włożeniu czystych rzeczy był- przynajmniej w naszym mniemaniu- szałowy, toteż wyszliśmy pełni energii do życia, na zachód słońca nad Tanganikę. Dzieci pluskały się w ciepłej wodzie, potężne jezioro przybijało do brzegu spokojnymi falami, czerwone słońce tonęło powoli za horyzontem. Wróciwszy do hotelu, spotkaliśmy w nim grupę muzyków reggae, koncertujących w Kigomie nazajutrz. Popularny zespół ze stolicy, ludzie mówiący świetnie po angielsku, więc pogawędziliśmy sobie krótką chwilę. A potem zawróciliśmy pod drzwi pokoju, zaaplikowaliśmy sobie w codziennym wieczornym rytuale krem przeciw komarów, ustawiliśmy wiatrak na najwyższych obrotach i wsunęliśmy się pod lekkie prześcieradła otoczeni zewsząd białą moskitierą.

Dzień 8, podczas którego poznajemy rodziny rybaków znad jeziora

Nazajutrz opuściliśmy hotel i z plecakami na plecach ruszyliśmy na dworzec główny, oddalony nieco od centrum miasta, by dowiedzieć się o której odjeżdżają autobusy do miasta Mwanza, leżącego nad jeziorem Wiktorii. Na miejscu okazało się, że kursują tam jedynie dalekobieżne pojazdy o wczesnym świcie. Znaleźliśmy więc mały hotel tuż przy dworcu, zostawiliśmy w nim nasze bagaże i pojechaliśmy matatu z powrotem do Kigomy, pozwiedzać nieco okolicę. Trafiliśmy między innymi do portu, skąd odpływały statki do Parku Narodowego Gombe, słynącego z występujących tu szympansów. Niestety, podróż tam zajęłaby nam dwa dni, a zegar odliczający dni do powrotu tykał nieustannie. Zatrzymaliśmy się więc na brzegu Tanganiki. Znalazłszy ustronną uliczkę prowadzącą nad jezioro, postanowiliśmy odpocząć nieco na plaży. Wokół nas kłębiły się tłumy tutejszych; dzieci spędzały czas na zabawie, mężczyźni spędzali bydło do wody, by je orzeźwić i obmyć, a kobiety niestrudzenie prały ubrania na brzegu. Raz po raz ktoś wchodził też do wody z pieniącym mydłem i mył po prostu samego siebie.
Rozsiedliśmy się wygodnie na piasku i przyglądali całej tej krzątaninie, czując na sobie i spojrzenia płynące w drugiej strony. Zrazu gromadka dzieci, które bawiły się w pobliżu, zaczęła nieśmiało przybliżać się w naszym kierunku. Na widok aparatu fotograficznego, czmychały gdzie pieprz rośnie, aby potem próbować na nowo swoich podchodów. W końcu przełamaliśmy lody i resztę popołudnia spędziliśmy razem, próbując wyjaśnić dzieciom skąd jesteśmy i nauczyć je kilku słów po polsku i po angielsku. Późnym popołudniem, gdy dzień pracy dobiegał już końca, dzieci zaprowadziły nas do swoich rodziców- rybaków, od których kupiliśmy kilka świeżo złowionych ryb. Jako że nie było sposobu, aby przyrządzić je samodzielnie, powierzyliśmy to zadanie jednemu z kucharzy w pobliskiej restauracji, oczywiście za odpowiednią opłatą.
Przez cały wieczór kursowaliśmy w tę i we w tę niezastąpionymi matatu. Na kolację pochłonęliśmy wielkie talerzy tłuczonych bananów matoke, które smakują wyśmienicie, choć przypominają raczej ziemniaki niż znane nam słodkie, żółte owoce. Podczas spaceru natknęliśmy się na dwójkę dzieci, które bawiły się w betonowej rynnie ściekowej, jak na zjeżdżalni. Maksiu nie dał się długo zapraszać, aby do nich dołączyć. Próbowaliśmy też zadzwonić ze skypie do rodziców, jednak bezskutecznie. Do hotelu wróciliśmy już po zmroku. Zażegnawszy chwilowe kłopoty z dostawą elektryczności i prysznicem w świetle świec- z konieczności, obejrzeliśmy jakiś mało ciekawy program w telewizji (ta przecież stanowiła tu rarytas!) i poszliśmy spać, aby wstać na nogi już o piątej rano następnego dnia.

Dzień 9, w czasie którego jedziemy w kierunku największego afrykańskiego jeziora

Nad ranem, sam dworzec, jak i drogę doń wiodącą, spowijała ciemność. Było chłodno, z ust leciała para. Uliczni handlarze rozkładali leniwie swe stragany, podróżni gromadzili się przy uruchomionych, potężnych autobusach. Podchodziliśmy po kolei do kilku zmierzających do Mwanzy, ale ludzie odpowiadali nam wciąż to samo: ,,Nie mamy już miejsc!”. W końcu, po krótkich pertraktacjach, umościliśmy się tuż obok kierowcy, na płaskim prostokącie wyłożonym wykładziną. Nogi drętwiały tu bardzo szybko, więc co pół godziny zmienialiśmy pozycje. Po jakichś dwóch, trzech godzinach jazdy zwolniło się jedno miejsce siedzące, więc okupowaliśmy je również na zmianę, z zaznaczeniem, iż ten, kto je zajmował, brał Maksia na kolana. Jazda tuż obok kierowcy była świetną okazją do tego, aby poczuć się jak na prawdziwym rajdzie. Autobus pędził cały czas ponad sto kilometrów na godzinę po bitej drodze. Zrazu nie widzieliśmy przed sobą nic, potem wraz z nastaniem świtu, rozciągała się przed nami niekończąca się sawanna. Motorzyści i rowerzyści pierzchali czym prędzej z drogi, umykając gdzieś w zarośla. Piesi, aby pozostać przy życiu, robili dokładnie to samo. Kierowca autobusu, mijając małą wioskę, trąbił tylko w niebogłosy, lecz nie spuszczał nogi z gazu. Był królem szosy tych odludnych okolic.
Jadąc z taką prędkością, nie należy się dziwić, że w oddalonej od Kigomy o 750 km Mwanzie, byliśmy już około piętnastej. Znaleźliśmy dworzec, hotel w jego pobliżu i poszliśmy na zwiady o której nazajutrz odjedziemy stąd ku kenijskiej granicy. A potem, jakżeby inaczej, nad brzeg największego afrykańskiego jeziora. Trafiliśmy akurat na bogatą dzielnicę miasta, wille piętrzyły się tu nad poszarpanym brzegiem, a ulicami pomykały najnowsze modele drogich samochodów. Tuż obok, w portowej przystani, wyległ na ulicę tłum przeciętnej ludności; w poszarpanych, brudnych ubraniach, handlujących byle czym, zalatujących alkoholem. Ten kontrast był w Afryce, jaką zobaczyliśmy, tak wszechobecny, że nawet dla nas, stawał się powoli czymś normalnym…O zmierzchu, maszerując szybko wśród szarych ulic tego portowego miasta, w nadziei prześcignięcia zmroku, zawróciliśmy w kierunku hotelu. Nasze ręce pozostawały wyciągnięte w górę, ale wszystkie przejeżdżające obok nas matatu, były zapchane do granic możliwości. Tak zresztą wyglądało to wszędzie o tej porze dnia. Koniec końców jeden z wozów zatrzymał się dla nas w końcu i zostaliśmy siłą mięśni własnych oraz cudzych, wepchnięci do środka na te kilka przystanków. W hotelu zwyczajowo oprawiliśmy dziurawą tu i ówdzie moskitierę, obejrzeliśmy coś durnego w telewizji i wreszcie zasnęliśmy na rozłożystym materacu.

Dzień 10, w którym wracamy do Kenii

Następnego ranka czekała nas przeprawa w kierunku kenijskiej granicy. Nasz autobus toczył się leniwie, fotele były wygodne, a w przenośnym telewizorze leciały jeden po drugim afrykańskie przeboje ,,na czasie”. Zza okien po lewej stronie pojazdu rozciągał się jednak dla nas widok znacznie ciekawszy- wybrzeże największego z jezior na kontynencie. Jezioro Wiktorii ze swą powierzchnią 68 800 km2 jest niemal dwukrotnie większe od Szwajcarii, zajmującej obszar 41 290 km2.(!) Trudno było to sobie wyobrazić- że za taflą wody, którą stąd dostrzegaliśmy jest jej jeszcze nieskończenie wiele… I tak kilometrami, aż do wybrzeża Ugandy.
Przejście przez granicę z Kenią, wbrew naszym oczekiwaniom, odbyło się szybko i bez zbędnych formalności; w zasadzie to w naszej gestii leżało zameldowanie się przy okienku celnika, do którego wiodła okrężna nieco droga, gdzieś w tyle za granicznymi budynkami. Obok nas przewalał się tędy tłum ludzi, podróżnych i handlarzy, których nikt specjalnie nie kontrolował. Pozostawszy niemal niezauważonymi przez kontrolę celną, nie mogliśmy niestety przejść spokojnie obok ulicznych nawoływaczy, speców do spraw transportu. Ci, jak tylko ujrzeli ,,muzungu”, od razu wystosowali wobec nas stosowne ceny i przekrzykiwali się w ofertach podwiezienia nas do Kisumu. Matatu stały niemal puste, więc wiedzieliśmy, że musimy spędzić jakiś czas na granicy, czekając na kolejnych podróżnych. Zabawne było to, że nawoływacze zarzekali się zawsze z uśmiechem, nawet gdy ich wóz liczył sobie ledwie dwóch, trzech pasażerów: ,, Odjedziemy za pięć, dziesięć minut, nie więcej!”. A potem staliśmy pięć, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści…lub dłużej. Ba, nie warto było już podpytywać niecierpliwie: ,,No, to ile jeszcze?”, bo odpowiedź jawiła się jasna jak słońce :,,Pięć, góra dziesięć minut!!!”.
Po dłuższym oczekiwaniu, przeprawie przez granicę i pokonaniu, bagatela, blisko pięciuset kilometrów, do Kisumu dotarliśmy już grubo po zmroku. W gwarze autobusowego dworca wyłowił nas pewien typ, co nie miał akurat nic innego na głowie, i począł oprowadzać po okolicznych hotelach. W zasadzie było ich tu trochę, ale jawiły się nam w fatalnym stanie ( a do wybrednych klientów, nie ma co ukrywać, naprawdę nie należymy). Brak moskitier czy pleśniejące ściany, to nie był dla nas wówczas największy problem. Chodziło raczej o kwestię bezpieczeństwa. Dworcowy światek rozpływał się właśnie w konsumowaniu alkoholu kiepskiej jakości, stając się coraz to głośniejszy i bardziej zadziorny. Byliśmy jedynymi białymi w tej ponurej okolicy, a tu wieści kto, gdzie śpi rozchodzą się bardzo szybko. W końcu wybraliśmy więc hotel… z solidnymi kratami od zewnątrz, lecz wewnątrz nie ustępujący poprzednim pod względem ohydności. Byle do rana!- powiedzieliśmy sobie płacąc w recepcji 900 szylingów, co odpowiada równowartości ok. 30 złotych. Spaliśmy wysoko, może na trzecim piętrze, ale niespokojny głos ulicy dosięgał nas i tutaj. Cóż, dużo lepiej jest móc wcześniej, w świetle dnia ,,obczaić” sobie miejsce noclegu, ale w podróżach bez sztywnych ograniczeń, różnie z tym bywa, a przygoda ma swoje kolorowe, jak i nieco bardziej szarawe odcienie…

Dzień 11, kiedy pływamy po jeziorze Wiktorii szukając hipopotamów

Nie należy się więc wcale dziwić, że o świcie jak najspieszniej opuściliśmy naszą noclegownię, udając się na poszukiwania kantoru wymiany walut. Szliśmy spacerkiem wzdłuż dworca i wzdłuż ulicznych targowisk, na których handlarze niespiesznie rozkładali swój towar. Na błotnistym terenie leżały owinięte w folię buty i ubrania. Wszystkiemu temu daleko było do choćby najpodlejszego polskiego ciucholandu, a jednak klienci wciąż się tu znajdowali. Po dobrej pół godzinie marszu, znaleźliśmy się wreszcie na ulicy pełnej szyldów ,,Exchange”, a zaopatrzywszy się na powrót w środki do życia, zjedliśmy wspaniałe śniadanie na jednym z krawężników. Potem poszliśmy nad jezioro, choć spacer zakłócali nam co krok przyjaźnie trąbiący kierowcy tuk-tuków. Cóż, tutejsi chyba sądzili, że nogi białego człowieka nie nawykłe są do najzwyczajniejszego chodzenia… W każdym razie cel osiągnęliśmy, w dodatku nie w trójkę, a z jednym miłym chłopakiem, który przyplątał się do nas w charakterze lokalnego przewodnika. Wypiliśmy razem po gazowanym napoju w nadbrzeżnej restauracyjce, pooglądaliśmy nieco kierowców wozów wszelkiej maści, którzy przyjechali tu wypucować na glanc swoje pojazdy (parkując tłumnie w płytkiej wodzie), a w końcu daliśmy się namówić na wycieczkę małą łódką w poszukiwaniu hipopotamów. Godzina tej przyjemności kosztowała tu 2000 szylingów ( nieco ponad 60 zł), ale u celu rzeczywiście dostrzegliśmy ponad powierzchnią wody prychające nozdrza i małe oczy tych sympatycznie wyglądających stworzeń. Poza tym patrzyliśmy na brzeg; na niestrudzonych wędkarzy, bogate kurorty z pięknymi zabudowaniami, wrak potężnego statku, bogatą, zieloną roślinność.
Jeden ze świeżo wyczyszczonych tuk-tuków zatrzymał się dla nas, by zabrać nas na dworzec. Tego dnia chcieliśmy wyruszyć dalej, do Kitale. Minuty oczekiwania na odjazd wkrótce przerodziły się w godziny, ale czas płynął przyjemnie- poznaliśmy w autobusie wyluzowanego inżyniera- rastamana z Mombassy, i jego małą córeczkę. Dzieci wciąż próbowały uruchomić autobus, prześlizgując się podczas chwil nieuwagi na fotel kierowcy, a my rozmawialiśmy sobie o tym i owym. Autobus w końcu wyruszył. Mieliśmy do pokonania niewielki dystans 160 kilometrów. Droga nie była więc długa, ale krajobraz zmieniał się wokół nas nie do poznania- Kitale było miastem położonym na wysokości 1900 m.n.p.m, więc temperatura znacznie się ochłodziła. No i akurat lało jak z cebra! Z plecakami i w kurtach przeciwdeszczowych, skryliśmy się pod niewielkim daszkiem, a gdy niebo nieco się przejaśniło, wyruszyliśmy na poszukiwanie noclegu.
Wszedłszy na przedmieścia, znaleźliśmy tu zaledwie jeden hotel kiepskiej jakości, w opłakanym stanie. Nie było jeszcze ciemno, więc szukaliśmy nadal. W końcu zaczepił nas młody chłopak, oferując pomoc w znalezieniu czegoś w lepszym stanie. Szliśmy tak z nim spory kawał drogi, po czym doszliśmy do kolorowego, wysokiego budynku hotelu. Pokoje były tu przyjemne, no i co najlepsze-po raz pierwszy w tej podróży mieliśmy dostęp do ciepłej wody! Zrzuciwszy z siebie ciężkie plecaki, zbiegliśmy do restauracji na dół i wspólnie z chłopakiem wrzuciliśmy coś na ząb (ze jego zresztą , poradą). Zjedliśmy gotowane krowie żołądki(!), które okazały się jednak całkiem smaczne. Wkrótce po nastaniu zmroku, chłopak pożegnał się z nami i zawrócił do domu. Wychowywał się bez ojca, marzył o studiach, ale jako jedynemu żywicielowi rodziny, ciężko było mu sobie na nie pozwolić… Mimo to, nie wymuszał na nas przysłowiowej ,,jałmużny”, co było zjawiskiem dość niezwykłym wziąwszy pod uwagę całą masę naciągaczy, czyhających tu z ofertą przewodników po mieście bądź po prostu body-quard’ów.

Dzień 12, w którym odkrywamy jaskinię słoni i (na szczęście)nie spotykamy czarnej mamby

Nazajutrz, po obfitym śniadaniu, zostawiliśmy w recepcji nasze obszerne bagaże, i ruszyliśmy z buta na przedmieścia Kitale, w stronę Parku Narodowego Mount Elgon. Mało kto przjeżdżał tę drogą, miejscowi przyglądali nam się z ciekawością, kiedy wyciągaliśmy kciuki w górę. W końcu udało nam się zatrzymać niewielką ciężarówkę. Kierowca podwiózł nas do rozwidlenia dróg, z których jedna, ubita, wijąca się między zielonymi polami uprawnymi, wiodła do Parku. Dzień był słoneczny, a do celu pozostawało jeszcze raptem jakieś…dwadzieścia kilometrów, więc przyspieszyliśmy kroku zakładając dojście jak najdalej się uda. Już po kilkuset metrach, zatrzymał się za nami nowoczesny samochód, którym podróżował starszy Amerykanin z prywatnym przewodnikiem. Oboje w eleganckich spodniach i koszulach, towarzystwo pierwsza klasa. Jak się potem okazało, Amerykanin przyjechał do Kenii w interesach, a dziś miał dzień wolnego, w związku z czym postanowił co nieco pozwiedzać. Dalej pojechaliśmy więc w piątkę. Wokół nas rozciągały się uprawy kawy, która była potem masowo eksportowana za granicę. Jak zapewniał przewodnik, eksportowano wszystko to, co najlepsze, w związku z czym w średniej jakości kenijskich jadłodajniach, można było liczyć co najwyżej na kawę- lurę, bądź, dużo częściej- kubek wrzątku i małą saszetę ,,Nescafe” do zalania.
Wejście do Parku, którego strzegł strażnik w małej budce, wiązało się z uiszczeniem opłaty w wysokości 25 $ od dorosłego i 10$ od dziecka. Już wkrótce otoczyła nas spora gromadka dzikich zwierząt- na wyciągnięcie ręki pasły się tu zebry, charakterystyczne dla tego rejonu Koby Defassa i gazele, oraz wyżej, na drzewach, dorodne małpy. Droga była błotnista i grząska, wkrótce więc cały samochód szczelnie pokryła warstwa upiększającej maseczki. Zatrzymaliśmy się gdzieś na poboczu, by pójść w kierunku jaskini Makingeni. I to nie byle jakiej, ale takiej, którą nocą odwiedzają słonie. Tak czy owak, wejście do niej, do najłatwiejszych nie należało, mijaliśmy śliską, wąską dróżką, spadający nieopodal wodospad, musieliśmy wspiąć się po skałach, aby potem z nich zejść- słowem, trudno było wyobrazić sobie, jak stąpają tędy takie kolosy. A jednak- wewnątrz jaskini zobaczyliśmy ich ślady- na ścianach pokrytych unikatowym mirabilitem, o słono-kwaśnym smaku, które zwierzęta te traktują jako niezłą przekąskę, można było dostrzec ślady ich ciosów. U podnóża jaskini leżały zaś ślady jeszcze bardziej wymowne- potężne kupy, które mogły tu pozostawić jedynie potężne zwierzęta. Jaskinia Makingeni, obok nocnych gości, miała również stałych lokatorów- mnóstwo nietoperzy, które, gdy przyświecić w sufit latarką, kotłowały się niecierpliwie, wbijając kościste skrzydła jedne w drugie- cały sufit był nimi pokryty szczelnie, niczym czarną siatką.
Po odwiedzeniu jaskini, nasz przewodnik zaproponował nam wycieczkę w góry, co oczywiście bardzo nas ucieszyło. Szczerze powiedziawszy, sami pewnie nie odważylibyśmy się na taka wyprawę, bo dzika przyroda wydawała nam się w niektórych swych aspektach zbyt przerażająca. Co innego z kimś, kto wychował się hasając po tutejszych lasach. Dlatego przewodnik, był dla nas swoistym gwarantem bezpieczeństwa. I nie przeszkadzało nam najzupełniej, że zamiast w plemiennym stroju, przechadzał się w eleganckiej koszuli i połyskujących ( z coraz mniejszą intensywnością)butach. Zanim jednak dotarliśmy do celu, nasz drogi, lecz nieco mało przypominający jeepa samochód, ugrzązł na dobre w błocie. Każdy ruch kołami, jeszcze pogłębiał i tak już fatalne jego położenie. Mój mąż wyszedł więc na zewnątrz i nie szczędząc sił mięśni ani też względnie czystego ubrania ( no dobra, tym razem przecież nie była to elegancka koszula), wypchał nas znów na prostą. Co prawda, wyglądał po tym manewrze jak Rambo w dżungli, ale te porównania nie były przecież bardzo nie na miejscu. W dżungli kryją się bowiem prawdziwe niebezpieczeństwa. I tu też, według relacji przewodnika, czyhało jedno z nich- Czarna Mamba. Wąż, po ukąszeniu którego zostaje przeciętnemu człowiekowi jedynie kilka godzin życia. Nasz przewodnik zapewniał, że kilka razy widział w lesie tego gada, splątanego na jednej z gałęzi. Dróżka, którą wspinaliśmy się pod górę, była niezwykle wąska, a wokół niej pięła się dzika roślinność. Wierzcie bądź nie, każda poruszająca się gałązka wydawała się mieć łuski! Na szczęście jednak mamba należy do węży nieśmiałych, w przeciwieństwie do jedynego jadowitego węża, jakiego znamy z naszych polskich ziem ( a nawet z własnego podwórka)- do żmii.
U kresu wyprawy, weszliśmy na płaski, porośnięty suchą trawą szczyt, z którego rozciągał się widok na okoliczne wzgórza. Jak okiem sięgnąć, królowała tu zieleń, nad którą wynosiły się okazałe drzewa akacjowe. Gdzieś w oddali migotały pokryte strzechą dachy ludzkich domostw, otoczone przez symetryczne pola uprawne. Wkrótce jednak musieliśmy porzucić kontemplowanie widoków, bo niebo nad nami zrobiło się niesłychanie groźne- nadciągała burza. Schodząc w dół, napotkaliśmy jeszcze na ogromne drzewo, przy którym zatrzymaliśmy się na chwilę, a potem, niemal biegiem, po ledwo widocznej ścieżynie, którą przepełzają od czasu do czasu groźne gady, znaleźliśmy się na powrót przy samochodzie. Cóż, burza w końcu przewaliła się chyba gdzieś indziej, bo na nas nie spadła ani jedna kropla deszczu.
Wieczorem dotarliśmy do hotelu, by coś zjeść, odebrać nasze plecaki i zastanowić się co dalej. Najwygodniejszym rozwiązaniem byłoby pozostać tu na noc, ale czas przeznaczony na wakacje mijał nieubłaganie, i ciężko było nam zmieścić w napiętym harmonogramie plan odwiedzenia jeziora Turkana na północy Kenii. Szczerze mówiąc, pojawiały i głosy (podpowiadane przez mój zdrowy rozsądek) odradzające ten śmiały plan, wspierane przez opinie z przewodników ( niebezpiecznie, dziko, ktoś tam kogoś porwał, nie ma porządnej drogi itd.)… Opinie miejscowych zdawały się brzmieć bowiem bardzo zachęcająco (pięknie, gorąco, dziewiczo). W końcu zdecydowaliśmy się tam pojechać. Nocnym autobusem. Odjeżdżającym jeszcze tego samego wieczoru.
Na rozległym placu otoczonym bazarowymi budkami i pokrytym mazistą warstwą błota, stał autobus do Lodwar. Kupiliśmy bilety, coś do jedzenia od sprzedawcy prześlizgującego się pomiędzy fotelami i usiedliśmy na miejscach (dwóch, żeby Maks mógł podróżować za darmo). Nadchodziła noc i wkrótce miasto pogrążyło się w ciemności. U czoła autobusu tymczasem, żywiołowy pastor z biblią w jednej i latarką w drugiej ręce, świecił sobie prosto w twarz i przemawiał do pozostających w ciemności pasażerów. Mówił głośno i długo, po czym przeszedł z podzwaniającym od monet kapeluszem, zbierając datki za kazanie. Bardzo chcielibyśmy znać treść jego przemówienia, ale niestety nie wiedzieliśmy nawet jakim językiem się posługiwał ( być może suahili, a być może jednym z plemiennych dialektów).
Minęła godzina dziewiętnasta ( planowy odjazd),a ten wciąż gadał…O dwudziestej kierowca poderwał się do lotu, jednak maszyna odmówiła posłuszeństwa. Potem w dole obok przedniego koła leżała w błocie grupa mechaników, a wokół nich tańczyły światła latarek. Wyruszyliśmy z jakimś trzygodzinnym poślizgiem…

Dzień 13 i 14, kiedy po trudach docieramy do pustynnego Lodwaru i z niego wracamy trzystukilometrową drogą, na której zdarzają się porwania…

W południe autobus zepsuł się po raz drugi. Utknęliśmy w małej plemiennej wiosce. Wokół nas rozciągała się spieczona słońcem ziemia. Wcześniej przejechaliśmy przez kilka wyschniętych rzek. Mechanicy i złote rączki zeszli pod pokład, a część pasażerów powyłaziła na zewnątrz, porozciągać kości. Gdy tylko znaleźliśmy się wśród nich, w ułamku sekundy otoczył nas tłum dzieci. Dorośli poszli w ich ślady, utrzymując jednak większy dystans. Młody chłopak który też podróżował niefortunnym autobusem wyjaśnił nam, że jesteśmy dla tubylców nie lada atrakcją, ponieważ nigdy nie widzieli oni białego dziecka na żywo (!). W krótkiej pogawędce powiedział też, że ci ludzie, żyjąc w odcięciu od świata, zachowali wciąż swoje dawne zwyczaje. Przed malarią chronili się smarując ciało koźlęcą krwią. W każdej sprawie kluczowym było zdanie szefa wioski, który ze srogą miną przyglądał się właśnie grającemu kamieniem w piłkę nożną Maksiowi. Gdy nasz syn kopał i biegł, reszta dzieciarni śledziła go krok w krok, nie dotykając skamieniałej piłki. I tak w kółko, we wzbijającym się coraz wyżej kurzu wokół autobusu. W końcu podstarzały szef uśmiechnął się bezzębnie patrząc na całe to zamieszanie. Odetchnęliśmy z ulgą…
Gdy słońce stało już wysoko na horyzoncie, spece poskręcali autobus i ruszyliśmy przed siebie. W rezultacie u celu podróży, w mieście Lodwar znaleźliśmy się późnym popołudniem. Znalazłszy nocleg, wybiegliśmy na miasto, gdzie dość szybko odnalazł nas chłopak z jeepem, który zaproponował nam wycieczkę nad jezioro Turkana. Droga prowadziła przez piaszczystą sawannę. Co jakiś czas mijaliśmy słomiane osady tubylców. Nad brzegiem jeziora ukazał się nam zachwycający widok. Rzędy palm kołyszące się nad czystą taflą wody w tym zatrważająco suchym terenie utwierdziły nas w przekonaniu, że mimo trudów podróży, warto było dotrzeć aż tutaj…
Przez krótką chwilę cieszyliśmy się spokojem na brzegu, potem ciągnęła już ku nam grupa starszych kobiet, handlarek czym popadnie ( w tym głownie biżuterią własnej roboty). Bardzo ciężko było odmówić ich kupna, i to nie ze względu na piękno wyrobów (mam lekkiego świra zwłaszcza na punkcie kolczyków), lecz na nieustępliwość sprzedawczyń. Tłumaczenie, że nie mamy już miejsca w plecakach, a nosimy je zawsze prawie na naszych barkach, w końcu zadziałało, i kobiety oddaliły się niepocieszone.
Na plaży spotkaliśmy parę starszych turystów. Ktoś tu jednak zaglądał, na piasku stały bowiem chatki skonstruowane na podobieństwo tradycyjnych plemiennych domów, w porażającej cenie ponad stu dolarów za noc(!). Nasze lokum w mieście było na szczęście dużo tańsze, choć bez specjalnych widoków. Cóż, ciemność zapadała tak czy siak o osiemnastej, więc zmęczeni po nocy w autobusie, bez szemrania położyliśmy się do łóżek okrytych moskitierą.
Nazajutrz postanowiliśmy wracać do Kitale. Autobus kursował tylko nocą, a że nie chciało nam się czekać aż do zmroku, umościliśmy się na przystanku autobusowym, czekając na okazję i wypytując przechodniów co i jak z ewentualnym powrotem. Odpowiedzi, jakie usłyszeliśmy, nie brzmiały różowo. Tylko autobusem!- zachęcała nas większość tubylców. Autobusem najbezpieczniej!- potakiwali inni. No tak…Jeszcze w Kitale ktoś nam przebąkiwał o tym, że droga do Lodwar jest niebezpieczna, bo zdarzają się na niej porwania ludzi. I to niebezpieczna w biały dzień, dlatego autobusy kursują w nocy. I biorą żołnierzy na pokład.
Droga, którą przecież już jechaliśmy w dzień (po nieplanowanej awarii) była w bardzo kiepskim stanie. Niegdyś pokrywał ją asfalt, a teraz jego pozostałości z dziurami takiej wielkości, że kierowcy objeżdżali je po piachu. Jechało się tu wolno, w skrajnym upale. W okolicznych wioskach dzieci wylegały na ulice z plastikowymi baniakami, prosząc o wodę. Transporty wody, w potężnych tirach jeździły w tę i we w tę, eskortowane przez militarne wozy.
Pozostawało nam czekać do wieczora, lub próbować jazdy na stopa, licząc na łut szczęścia. Po godzinie oczekiwania ktoś zatrzymał dla nas małą ciężarówkę i już po chwili wdrapaliśmy się na ciasną kanapę za siedzeniem kierowcy. Kierowcy, który jeździł tędy kilka razy w tygodniu i który przeżył napad na własnej skórze. Pewnego dnia kilku napastników z karabinami wyskoczyło na drogę i kazali mu wysiadać z wozu. Oddał im wszystko, co miał, zostawili go w samych majtkach. Mimo to, dalej pracował za kierownicą…
Po kilku godzinach jazdy natrafiliśmy na posterunek wojskowych. Ochrona…owszem, ale za specjalną (niezbyt rozsądną)opłatą, która wydawała się rosnąc wprost proporcjonalnie do liczny wiezionych na stopa białych turystów. Więc z ochrony zrezygnowaliśmy, wlekąc się za ciężarówką z wodą, obstawioną całą ekipą wojskowych. Nasz biedny kierowca chyba milion razy słyszał nasze pytanie: ,,czy tu już jesteśmy bezpieczni?”, aż w końcu dojechaliśmy do posterunku policji, za którym teren był strzeżony lepiej… Za każdym razem, gdy na taki posterunek trafialiśmy, trzeba było uiścić łapówkę za przejazd, ale niebezpieczeństwo porwania zostało zażegnane. Grubo po zmroku dotarliśmy do Kitale i za poleceniem Samuela, kierowcy, zanocowaliśmy w hotelu leżącym tuz przy dworcu, gdzie dwa łóżka i zimny prysznic kosztowały nas jedynie 700 szylingów (czyli ok. 23 złote).

Dzień 15, w którym podążamy w kierunku Mt Kenii

O szóstej rano w Kenii świat wygląda podobnie jak o szóstej popołudniu, jest więc zupełnie ciemno. Na dworcu w Kitale mruczą silniki autobusów i matatu, chmury spalin (chyba nie przechodzą badań na zanieczyszczanie środowiska) ulatują w powietrze. Pozostaje wejść w dziki tłum nawoływaczy i nie dając się zwieść, ani poróżnić (bo jedni naciągali zawsze mnie, inni- Mariusza) wsiąść do właściwego, za cenę jaką podróżują też miejscowi… O szóstej rano wyruszyliśmy więc do Nakuru, gdzie przegapiwszy wysiadkę, musieliśmy wracać do dworca z buta, a potem szukać matatu do Nyeri…Aby nabrać sił w poszukiwaniach, wstąpiliśmy w przesiadkowym mieście na obiad ( pyszne warzywa)… Kolejne kilometry ( przez pierwszą część dnia- 240, a potem, już do Nyeri- 166km) przemierzaliśmy niespiesznie zatrzymującym się co rusz, matatu, a jednak widoki rekompensowały trudy podróży. Zbliżaliśmy się do górskich terenów, po prawej migotał w zachodzącym słońcu Aberdare National Park, a po lewej- Park Narodowy Mount Kenia, którą jednak szczelnie otuliły chmury.
O zmroku byliśmy już u celu, i znaleźliśmy przytulny hotel z widokiem na górę (no tak, nie tym razem, niestety) oraz na okoliczne domki z kurnikami i chlewami Zrobiliśmy sobie owocowe zakupy i owocową kolację, włączyliśmy na pięć minut telewizor ( był tu nawet telewizor, ale że nie puszczali nic ciekawego, to odpuściliśmy na rzecz błogiego snu) no i, przed snem, prania i mycia się w gorącej wodzie…
Och, to pranie…. Przed wyjazdem do Afryki przeczytałam, że najlepszymi kolorami chroniącymi między innymi przed ugryzieniami komarów i tse tse, są naturalne barwy, oliwka, khaki, zgnita zieleń, brąz…Maksiu miał więc w zapasie trzy pary długich spodni o odcieniu kremowym, które…już o poranku stawały się: czerwone od kurzu, brązowe od mokrej ziemi, zielone od trawy… i wielokolorowe, w barwie tego, co akurat jedliśmy. Każdego wieczoru szorowałam je na nowo, ale oryginalnej barwy nie odzyskały już nigdy! W związku z czym postanowiłam następnym razem odziać go w wojskową ,,panterkę”. I nie bawić się w praczkę w równikowym klimacie, ot co!

Dzień 16, w którym otaczamy Górę Mt Kenia z każdej strony, także musi się nam w końcu ukazać

O poranku, po śniadaniu przypominającym obiad i rytualnym wybrudzeniu spodni przez Maksymiliana, byliśmy już na drodze wiodącej do Nanyuki, wyciągając kciuki w górę. Zatrzymał się dla nas matatu, podjechaliśmy jakieś dziesięć, dwadzieścia kilometrów i wysiedliśmy obok znaku wskazującego na bramę Parku Narodowego Mount Kenia. Dzień był pochmurny i sławny szczyt pozostawał w ukryciu, ale nie zniechęceni wybraliśmy się na spacer. Po drodze napotkaliśmy kościół, a w nim świętujących ludzi ( była niedziela). Wszedłszy do środka, ściągnęliśmy na siebie przyjazne spojrzenia tutejszych. Msza była rozśpiewana i roztańczona, niczym najlepszy koncert chóru gospel…
Wychodząc znów na ulice, spróbowaliśmy naszych sił w łapaniu stopa, i już po chwili jechaliśmy z małżeństwem w podeszłym wieku w ich dość wysłużonym samochodzie. Tymczasem na środku drogi zauważyliśmy potężnego słonia, który spłoszony przepadł potem w gąszczu liści.
Nieco wyżej, już za granicami Parku (nie zapłaciliśmy za wstęp, jadąc z tutejszymi), zatrzymaliśmy się w maleńkiej wiosce w górach, gdzie nasz kierowca wynajmował swój dom i jechał właśnie po należny czynsz. Wyszedłszy na zewnątrz, dygotaliśmy z zimna. Nie chciało się zmieścić w głowach, że naprawdę jesteśmy w Afryce!
Na obiad dotarliśmy do Nyeri, a potem znów przejechaliśmy się do Nanyuki, gdzie przypadkiem trafiliśmy na miejsce zetknięcia się ze sobą dwóch półkul ziemi. Ruch turystyczny jakoś zamarł, obok tablicy wskazującej równik stały wiadra z wodą i lejkami, mające udowadniać działanie efektu Coliorisa ( na półkuli północnej woda kręci się w prawo, a na południowej- w lewo), którego jednak nikt tu nie udowadniał…
Po południu delikatne promienie słońca zaczęły przebijać się przez chmury, przechadzając się w okolicy Parku, mieliśmy wreszcie możliwość ujrzenia (choć tylko na moment) szczytu Mt Kenia. Tam na górze, musiało być wspaniale! Gdybyśmy tylko mieli więcej czasu…kto wie, może jeszcze kiedyś go zdobędziemy?

Dzień 17, kiedy nie odwiedziwszy dzikich zwierząt, udajemy się w końcu dalej przed siebie…

Przechadzając się obok równika, znaleźliśmy tabliczkę informującą o rezerwacie dzikich zwierząt w pobliżu Nanyuki. Jako że poprzedniego dnia zmrok był już blisko, postanowiliśmy pojechać tam z samego rana. Cóż, reklama była zachęcająca; lwy także tu mieszkały, a właśnie króla zwierząt nie udało nam się jeszcze zobaczyć!
Z drogi głównej, jeszcze jakieś dwadzieścia kilometrów, trzeba było pokonać po piachu, złapaliśmy więc dwa motory (albo raczej ich kierowcy namierzyli nas, już nie pamiętam) i pojechaliśmy przed siebie. Z początku, nieobyci przecież z taka jazdą, nieco się baliśmy. Było z nami wszak małe dziecko i dwa spore plecaki. Ale potem, z wiatrem we włosach jechało się całkiem sympatycznie.
Na miejscu chłopaki wzięli, co im się należało i grzecznie wysadzili nas przy bramie do parku. Wystarczyło obejrzeć ceny ze wstęp i już zrobiliśmy półobrót na pięcie w tył! Ceny wejścia na teren rezerwatów przyrody i parków w Kenii i Tanzanii są bardzo wysokie. Gdy już raz się tam znajdziesz, to pewnie wejdziesz i przebolejesz te kilkadziesiąt dolarów, ale w porównaniu do innych miejsc na świecie, które mieliśmy okazję odwiedzić, cena wydaje się wprost szokująca! Tym razem był to mały rezerwat, o którym mało kto słyszał….
Na tablicy widniało, że są jakieś zniżki dla studentów, więc postanowiliśmy ich właśnie udawać ( w końcu nie tak dużo czasu minęło, prawda?) Strażnik oddał nam komórkę, a tam szorstkim głosem mówiła do nas właścicielka rezerwatu, stuprocentowo Brytyjka (rozpoznaliśmy po akcencie). Nie i kropka! Choć tłumu turystów ani widu, ani słychu, owa pani nie godziła się na żadne zniżki.
W ostateczności rzeczywiście odwróciliśmy się na pięcie, a potem, wprawiając ten gest w ruch zamaszysty, dojechaliśmy z powrotem do Nanyuki ( za darmo, z dziewczyną, która tam się udawała, a która pracowała na rzecz organizacji pomagającej dzieciom bez domu), a stamtąd od razu do Nairobi.
W stolicy nie mieliśmy zamiaru długo zabawić, więc wymieniwszy pieniądze w kantorze, w wielkim zamieszaniu tutejszego dworca, który zdawał się ciągnąć kilometrami, znaleźliśmy autobus do Namangi, miasteczka leżącego na granicy z Tanzanią. Stąd chcieliśmy nazajutrz wyruszyć na safari.
Po całodziennej podróży (ponad 350 km) dotarliśmy w końcu do celu, gdzie znaleźliśmy tani hotel, w którym nie serwowano posiłków. Głodni jak wilki poszliśmy do pobliskiej restauracji, grubo po zmroku, ale strach znany nam z pierwszego dnia podróży, już dawno ustąpił (może pomogły mu nieco puste żołądki). Miasto nie było prawie oświetlone, za to gwiazdy tliły się tu z podwójna siłą. Z lotu ptaka nikt by nas nie zauważył, ani nas, ani tego tłumu ludzi, którzy się przechadzali ulicami w zupełnej ciemności…

Dzień 18, gdy w kurzu i skwarze oglądamy z bliska słonie i lądujemy nie tam, gdzie zakładała umowa z przewodnikiem

O poranku, z plecakami na plecach i bułkami w ręku wylegliśmy na zakurzone ulice Namangi, idąc w kierunku parku Narodowego Amboseli. Szukaliśmy kogoś, kto mógłby nas tam zawieść, a niewykluczone, że pomimo słabego ruchu taki ktoś szukał w tym samym czasie i nas…Właściwie przewodnikiem mógł tu zostać każdy, wystarczyło, że miał samochód i mówił po angielsku. Wkrótce znalazł się i nasz- skoczyliśmy do jego brata, spakowaliśmy bagaże i już po chwili, ustaliwszy cenę, jechaliśmy grząską ulicą w stronę rozległych sawann.
Wśród wysokich akacji zobaczyliśmy kołyszące się ponad liśćmi długie cętkowane szyje. To najprawdziwsze żyrafy! A w Parku (zapłaciwszy najpierw bilet wstępu, na szczęście za Maksia nam nie policzyli) kilka stad potężnych słoni!!! Tym razem to my czuliśmy się jak zwierzęta w zoo, zamknięci w puszcze samochodu, podczas gdy zwierzęta chodziły sobie swobodnie utartymi szlakami. To jednak zupełnie inne uczucie zobaczyć te kolosy na wolności i dla niego warto wybrać się do Afryki…
Jeśli chodzi o naszych przewodników, szybkość zorganizowania wycieczki była imponująca, jednak , jak się później okazało, zabrakło im zdolności orientowania się na mapie (celowo czy nieumyślnie, kto by ich tam wiedział?) Umówiliśmy się, że wycieczkę zakończymy w małej miejscowości Tsavo, leżącej według mapy jakieś 200 kilometrów od Mombassy. Tymczasem, po przejechaniu wielu kilometrów w piaskowym pyle, bocznymi drogami, znaleźliśmy się o 100 kilometrów dalej na północ, w Makindu.
Innymi słowy, mieliśmy 300 kilometrów do przejechania, by zdążyć na samolot z Mombassy o czternastej następnego dnia…Chcąc nie chcąc złapaliśmy wieczorny autobus jadący w kierunku południowym, i zatrzymaliśmy się na noc w następnej wiosce, której nazwy nawet nie zanotowaliśmy…

Dzień 19, gdy wszystko co dobre się kończy

Właściwie nie wiadomo było ile kilometrów dzieli nas od Mombassy, gdy rankiem złapaliśmy okazję- wygodnego tira, w którym rozłożyliśmy się na tylnej kanapie…Kierowca , jak wszyscy niemal ,,tirowcy” okazał się bardzo rozmowny i opowiadał anegdotki ilu budowniczych drogi w okolicy Parku Tsavo straciło życie z powodu ataku dzikich zwierząt… W Voi przesiedliśmy się do autobusu i tym samym zatoczyliśmy wielkie koło podczas naszej podróży po Afryce… W Mombassie mieliśmy jeszcze wystarczająco dużo czasu, by zjeść pyszny obiad, znaleźć taniego busa na lotnisko (człowiek uczy się na własnych błędach, bo przy okazji przylotu zapłaciliśmy za transport taksówką na oko dziesięć razy więcej), a potem na motorach podjechać tuż pod jego bramy.
Ta ostatnia jazda, jak wisienka na torcie, zwieńczyła naszą podróż do Afryki. Pędziliśmy wśród małych domostw, spacerujących kur i bawiących się dzieci. Wśród powiewającego na wietrze, rozwieszonego prania, kobiet z chustami podtrzymującymi dzieci na plecach, bazarów gdzie towar leżał wprost na ziemi, tlących się tu i ówdzie ognisk. Motory podskakiwały na każdej dziurze, ale kierowcy jechali z wprawą, mijając cienkie przesmyki wśród ulic nadmorskiej Mombassy. Kurz wzbijał się w powietrze. Nie czuliśmy żadnego strachu. Była tylko radość z tego, co tu i teraz i lekka nostalgia, że tym razem nasza przygoda dobiegła końca…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u