Tanzania 2014 – równikowa zima w środku europejskiego lata

Joanna Kusiak

Tanzania 2014 – równikowa zima w środku europejskiego lata

 

Czas: 30 dni na przełomie sierpnia i września 2014 r.

Uczestnicy: Joanna i Tomasz Kusiak oraz Kacper (7 lat) i Nina (5 lat) Kusiak

Informacje praktyczne:

Przejazd: Wrocław – Kudowa Słone – Praga (samochód); przelot: Praga – Stambuł – Arusha, Dar es Saalam – Stambuł – Praga; linie lotnicze Turkish Airlines

Wiza: 50 USD, wersja on arrival, niepotrzebne zdjęcie

W przypadku przylotu z Europy „żółta książeczka” nie była potrzebna, ale zabraliśmy ją ze sobą z potwierdzonym szczepieniem na żółtą febrę

Przewodnik: Bradt – „Tanzania Północna” (po polsku)

Waluta: szyling tanzański

1 USD = 1658 szylingów tanzańskich (Tzs)

Pieniądze wymienialiśmy w kantorach dostępnych w całej Tanzanii, najgorszy kurs był na Zanzibarze w Nungwi (warto podejść do wioski i wymienić w kantorze przy głównej drodze, a nie w biurach przy plaży)

 

Ceny poszczególnych produktów:

Chleb (tostowy, ale smaczny) – 1000 Tzs (za paczkę)

Woda mineralna 1,5 l – 1000 Tzs

Coca – cola 0,5 l – 1600 Tzs

Piwo w restauracji – od 2500 do 4500 Tzs

Obiad – od 8.000 do 14.000 Tzs

Pizza – od 8.000 do 12.000 Tzs

Ananas – 3000 Tzs

Banany (8 sztuk) – 4000 Tzs

Sok z trzciny cukrowej (na ulicy) 0,5 l – 1000 Tzs

Magnesy pamiątkowe – 5 USD

 

Adres email: busiek4@wp.pl

Adres zamieszkania: Joanna Kusiak, ul. Drobuta 24, 51 – 507 Wrocław

 

1 – 3 dzień: Praga

Do Pragi dojechaliśmy samochodem – koszt winiety na miesiąc wyniósł 440 Kc (kupiona na pierwszej stacji benzynowej w Czechach). Hotel zarezerwowałam na brytyjskiej stronie www.hotels4u.com, na której znalazłam lepszą ofertę niż na przykład na booking.com czy agoda.pl (podobna propozycja była na polskiej stronie www.turez.pl). Za pokój 4 osobowy z łazienką i ze śniadaniem w hotelu „A i O” za 3 noce zapłaciliśmy 92 funty (około 460 zł). Pokój był czysty, duży, a śniadania w wersji bufetowej oferowały spory wybór produktów. My byliśmy bardzo zadowoleni z jakości usług w tym hotelu. I zastanawiam się czy płatność w funtach miała znaczenie?

Do stacji metra „Striżkov” mieliśmy około 200 metrów. Po Pradze poruszaliśmy się metrem i tramwajami. Bilet na wszystkie rodzaje komunikacji miejskiej na 72 godziny kosztował 310 Kc (na 24 godziny – 110 Kc). Dzieci do 10 roku życia przejazdy miały gratis.

Ważna informacja dla rodziców podróżujących z dziećmi (i nie tylko): wszystkie toalety były płatne – 10 Kc. Klienci Mc Donalda też płacili.

Zwiedzieliśmy sztandarowe zabytki Pragi. A żywiliśmy się w typowej czeskiej jadłodajni: królowały tam lokalne potrawy w przyzwoitych cenach. Bar „Havelska Kuchyne”  znajdował się koło Vaclavskie Namesti – na rogu ulic Melantrichova i Havelska.

 

4 dzień: transfery Praga – Stambuł – Arusha

Wcześniej przez Internet zarezerwowaliśmy sobie parking niedaleko lotniska (www.parkovisteletisteruzyne.cz, nr tel.: +420 776 488 558) – za 24 dni parkowania na miejscu zapłaciliśmy 1200 Kc. Na lotnisku w Pradze formalności odbyły się sprawnie i polecieliśmy do Afryki z międzylądowaniem w Stambule. Po niespełna 10 godzinnym locie wreszcie znaleźliśmy się w Arushy. Tutaj formalności wizowe i paszportowe trwały już dłużej niż w Pradze, ale przeszły bez komplikacji. Po godzinie 01:00 opuściliśmy lotnisko udając się z oczekującym na nas kierowcą do hotelu „Stereo” (dobra jakość za 50 USD za pokój 4 osobowy z łazienką i ciepłą wodą oraz śniadaniem). Korzystając z podpowiedzi na travelbitowym forum mailowo negocjowaliśmy ceny safari z polecanym „Bobby Camping Safaris”. Wyprawę „skrojono” na naszą miarę uwzględniając nasze potrzeby i pragnienia. Za 6 dni safari dla dwojga dorosłych i dwojga dzieci (Kondoa oraz Parki Narodowe: Tarangire, Serengeti i Ngorongoro) zapłaciliśmy 2500 USD. Cena obejmowała przejazdy jeepem, który mieliśmy tylko dla naszej rodziny, noclegi pod namiotem (sprzęt dostarczony przez agencję, tylko śpiwory mieliśmy swoje), jedzenie, przewodników, kucharza, wstępy do parków, wodę mineralną oraz przywiezienie nas z lotniska do hotelu po przylocie do Afryki. Nie przesyłaliśmy zaliczki, płaciliśmy na miejscu. Dodatkowo płatne były napiwki: dla przewodnia – 15 USD dziennie, dla kucharza – 10 USD dziennie.

 

5 dzień: Arusha

Rano po dokończeniu formalności z naszymi organizatorami safari wyruszyliśmy załatwić inne sprawy organizacyjne (wymiana waluty, zakup biletów autobusowych do kolejnego celu po safari).

Temperatura nas nie rozpieszczała – 20 stopni C tuż poniżej równika! Ale mieliśmy afrykańską zimę.  Arusha to ośrodek turystyki dla wybierających się na safari, ale miasto oprócz bliskości lotniska i wielu parków narodowych nie oferowało absolutnie nic. Prowincjonalna niska zabudowa, trochę asfaltu, wszędzie śmieci. A, co nas zaskoczyło, białych jak na lekarstwo. Ale czuliśmy się tu bezpiecznie. Nawet tak bardzo nas nie zaczepiali. Może dlatego, że nastawiliśmy się na atakowanie nas przez naciągaczy z każdej strony. Czasem chcieli nam coś sprzedać. Oczywiście ceny podawali z księżyca!

Pobyt w tym miejscu pozwolił nam załapać błyskawicznie klimat afrykański. Poszliśmy na pocztę, by standardowo wysłać kartkę do mojej babci. O godzinie 14.00 czasu międzynarodowego (w Tanzanii obowiązuje także czas suahili) pani miała otworzyć okienko. Czekaliśmy długo po tej godzinie i się nie doczekaliśmy. Odeszliśmy w przekonaniu, że to tutaj typowa sytuacja. Nastawiliśmy się, że wiele takich przed nami… Ach, w końcu mieliśmy wakacje.

Obiad zjedliśmy wśród miejscowych (za 2,5 USD na 2 osoby) siedząc na balkonie budynku przy dworcu autobusowym i obserwując niesamowity ruch pod nami. Pakowanie się Afrykańczyków do autobusów było fascynującym widowiskiem! Ilość osób i rzeczy spakowanych do środka i na dach dawno powinno przekroczyć możliwości objętościowe autobusu. Czy afrykańskie autobusy są z gumy po raz pierwszy mieliśmy okazję sprawdzić za 6 dni.

 

6 dzień: safari: Kondoa

Jak budzik zadzwonił o godzinie 5.20, to w pierwszej chwili nie wiedziałam, o co chodzi. Za chwilę mieliśmy już telefon do pokoju, czy na pewno już wstaliśmy, bo jeep czekał. O godzinie 6.00 ruszyliśmy na naszą wyprawę safari. Ale gwoli wyjaśnienia – zwierzęta oglądaliśmy dopiero w dniu następnym, gdyż zaczęliśmy od podróży „dla mnie” czyli malowideł naskalnych w Kondoa.

Podróż była cudowna. Wjechaliśmy w Afrykę wiosek budowanych z gliny i zwierzęcego łajna, zagród z gałęzi i kolczastych krzaków, pomarańczowych dróg, sawanny, wyschniętych rzek, kobiet noszących wodę w kubłach na głowach, dzieci biegających boso w pyle i mężczyzn przesiadujących bez celu gdzie popadnie. Prawdziwa Afryka. Nie to co zapyziała Arusha. Afryka o jakiej dopiero co czytałam u Kapuścińskiego, który tu przecież był tak dawno temu! Oczywiście reprezentowałam zachwyt z punktu siedzenia w jeepie i obserwatora tego zapylonego pomarańczowego świata prostoty, ale i … biedy. Dla nas to była atrakcja, egzotyka, dla nich proza życia – nie do pozazdroszczenia.

Po około 6 godzinach jazdy po afrykańskich bezdrożach dotarliśmy na camping położony na wzgórzu. Roztaczał się przed nami widok na malownicze góry i sawannę porośniętą od czasu do czasu akacjami i baobabami. Te afrykańskie krajobrazy warte były wszelkich pieniędzy. A to był dopiero początek, jeszcze wiele było przed nami. Nasza ekipa (Jolis – kierowca i przewodnik w jednym oraz Faradżi – kucharz) rozbili nam namiot.  Byliśmy tu jedynymi klientami! Po lunchu przyjechał nasz kolejny przewodnik aby zabrać nas do Kondoa. Drogą, którą mogły pokonać tylko pojazdy  z napędem na 4 koła dotarliśmy jak najdalej się dało, a potem wędrowaliśmy pod górę do stanowisk archeologicznych położonych wśród skał. Trasa jakoś wybitnie trudna nie była, ale nie wyobrażam sobie pokonywać jej latem w prażącym słońcu! Stanowiska te były rozsiane w różnych miejscach, w tym do jednego musieliśmy dotrzeć ponownie wsiadając do jeepa i jadąc kilkanaście kilometrów. Malowidła odkryte w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku mimo patronatu UNESCO były w takim stanie, że jeśli poważnie nie podejdzie się do ich ochrony, to za chwilę będzie można oglądać tylko reprodukcje.

Wieczór nadszedł błyskawicznie i zrobiło się kompletnie ciemno, gdyż nie było elektryczności. Prysznic w klasycznej wersji „afrykańskiego campingu” czyli baniaka z podgrzaną wodą i zaworem, mimo konieczności wykąpania dwójki dzieciaków, nawet nam sprawnie poszedł.

 

7 dzień: Park Narodowy Tarangire

Zostaliśmy zbudzeni o godz. 5.30, by zjeść śniadanie i ruszyć do Parku Narodowego Tarangire. Droga z Kondoa zajęła nam kilka godzin, gdyż wracaliśmy tą samą trasą, którą tu przyjechaliśmy czyli drogą off – road: przez piachy i doły. Tarangire inaczej nazywany jest rzeką komarów. Użyliśmy zatem naszego „ulubionego” podróżniczego „dezodorantu” czyli muggi (repelent). Przed wjazdem do parku każdy jeep został spryskany jakąś substancją. Pewnie stąd komara tam nie uświadczyliśmy. Po dosyć długim oczekiwaniu na załatwienie przez Jolisa formalności wjazdowych wreszcie mogliśmy spełnić nasze marzenie. Ledwo wjechaliśmy, przebiegło nam przed jeepem stado zebr. Kilka metrów dalej napotkaliśmy grupę antylop gnu i żyrafy podążające do wodopoju. A dalej stada słoni – rodziny z maluchami, guźce ryjące w ziemi, na których widok dzieciaki z radości krzyczały „pumba”, płochliwe strusie,  mangusty, małpy, różne inne antylopy i gazele (nie bardzo odróżnialiśmy jedne od drugich). Przyglądanie się tej całej menażerii w jej naturalnym środowisku było niesamowitym doświadczeniem. Tego uczucia nie dało się do niczego przyrównać! Godzinami mogliśmy na nie patrzeć. Motyle w brzuchu mieliśmy cały czas. I powtórzyliśmy to jeszcze przez kolejne 4 dni!

Lunch zjedliśmy w parku. Mieliśmy wtedy dodatkową atrakcję, gdyż małpa ukradła Ninie mufinkę. Na spanie zjechaliśmy na camping położony poza parkiem. I jak rzeka komarów w Parku Narodowym Tarangire wyschła (pewnie z powodu oprysków), tak tutaj zalała nas ze zdwojoną siłą. Tomka ugryzła jakaś tropikalna osa (wyglądem różniła się mocno od naszych), ale nic mu się nie stało. Na naszym campingu nawet  był basen, ale temperatura nie zachęcała do kąpieli. I jak w dzień było to super, bo nie byliśmy zmęczeni, tak wieczorem z 20 stopni C spadała do około 15 stopni C. Nie marzliśmy, ale kąpiele w basenie, a tym bardziej mycie się w zimnej wodzie (woda ogrzewana bateriami słonecznymi szybko stygła w godzinach popołudniowych), dodatkowo w chmurze rozsierdzonych moskitów do przyjemności nie należało.

Faradżi przygotował nam pyszną kolację (jak zwykle na ciepło), a po niej, jak wielu innych turystów z całego świata, poszliśmy spać do namiotu. Przepełnione pole namiotowe znajdowało się obok domków, które świeciły pustkami. Ceny w Afryce były nieracjonalnie wysokie. Przedstawiciele dużo bogatszych krajów spali w takich samych warunkach jak my. Stąd na tej wyprawie nie czuliśmy się jak ubodzy krewni!

 

8 dzień: droga do Serengeti czyli „nieszczęścia chodzą parami…”

Dzień przed wyjazdem dowiedzieliśmy się od Jolisa, że droga do Serengeti będzie okropna. Mimo, że rząd Tanzanii pobiera tak ogromne opłaty za wstęp do Parku – 60 USD! – to nie inwestuje w żadną infrastrukturę. Jadąc do Serengeti przejechaliśmy przez Park Ngorongoro, jadąc tylko kalderą i nie wjeżdżając do krateru wulkanu. Ale ta droga dostarczyła nam pięknych widoków na panoramę krateru (na punkcie widokowym było bardzo zimno), ale także na zwierzęta takie jak zebry, żyrafy i słonie wspinające się na strome zbocza.

A potem zaczął się koszmar. Droga, którą podążały absolutnie wszystkie jeepy kierujące się do Serengeti, była kamieniem na kamieniu, po której przejazd auta wznosił tumany szarego pyłu. Po jednym stopie na „bush toilet” byliśmy opyleni od stóp do głów. Po drodze mijaliśmy wiele jeepów z turystami, które złapały gumę, a co gorsza też dwa, które urwały koło! Droga w tych warunkach to było ciągłe podskakiwanie przez około 3 godziny! Szarpało nami na wszystkie strony.

Według planów, co dało nam chwilę wytchnienia od podskoków, po drodze zajechaliśmy do wioski masajskiej. Okurzeni zyskaliśmy kolejną warstwę brudu, którą z wielką siłą przywiał  wiatr. Ale czego się nie robiło dla spotkania z tradycją, na temat której się studiowało. Możliwość 45 minutowego przebywania z Masajami kosztowała bagatela 50 USD (za całą rodzinę)!. Tańcem przywitała nas grupa mężczyzn, która wkrótce porwała Kacpra do zabawy. Następnie ja i Nina zostałyśmy wciągnięte do grupy śpiewających kobiet. Potem jeden z Masajów zaprosił nas do domu zbudowanego z chrustu i wygłosił jak litanię zapamiętałą regułkę o ich koczowniczym życiu. Zapytałam go czy ta wioska jest budowana „pod turystów”. Odpowiedział, że nie i wyraził szczere zdziwienie moim pytaniem. Powiedział, że mieszkają tu od 3 lat i za rok będą się przenosić w nowe miejsce. Potem Masajowie zabrali nas na oglądanie pamiątek, które zajmowały cały plac centralny wioski. Bardzo pilnowali czasu naszego pobytu, ciągle nas poganiali mówiąc, że nasza wizyta tam dobiega końca, chociaż u nikogo żadnego zegarka nie widziałam. My czasu nie kontrolowaliśmy. Bardzo chcieliśmy zakupić pamiątki bezpośrednio od Masajów. Wiedzieliśmy, że takie same spotkamy wszędzie w Tanzanii, ale nam zależało, żeby pieniądze trafiły bezpośrednio do wytwórców, a nie pośredników. Masajowie twierdzili, że za te pieniądze kupują wodę pitną. Targując się rzeczywiście staliśmy pod cysterną z wodą. Nasz Masaj – przewodnik cenę każdego przedmiotu omawiał z kobietą, która go zrobiła, pytając jej czy się zgadza na podaną przez nas cenę. Za kolię, 2 bransoletki, 2 figurki i niespotykaną torebkę z koralików zapłaciliśmy prawdziwy majątek. Nawet nie podam ile. Ale wyszłam z poczuciem, że dla tej społeczności zrobiłam coś ważnego.  Liczyli się drogo, ale mimo rządowych zakusów ciągle starają się zachować swoją odrębność. A pieniądze od turystów przynajmniej w jakiejś części zapewniają im możliwość kultywowania tradycyjnego stylu życia. Nie czułam się tam do końca dobrze. Z tym poganianiem nas trochę mnie irytowali. Oczekiwałam może większego otwarcia. Ale z drugiej strony dla nich otwarcie oznaczałoby zagładę. Pociągający są dlatego, że są ciągle tajemniczy. Pokazują tyle z siebie, ile świat turystów zachłannych na egzotykę od nich oczekuje: tańce, śpiewy i wyrecytowana z pamięci opowieść o życiu nomadów. To, że zjawiłam się tam ja, jakaś nawiedzona podróżniczka posiadająca większą od przeciętnych turystów wiedzę na temat ich zwyczajów, pragnąca głębszych, niepowierzchownych doznań, było dla nich nieistotne. Ważne jest przetrwanie. Gdyby mieć możliwość posiedzenia w wiosce na dłużej… Ale to nierealne, przynajmniej na razie. Jako bonus dostaliśmy możliwość obejrzenia jeszcze wioskowej szkoły. Znudzony nauczyciel żujący jakąś trawę siedział w kącie szałasu, a wraz z nim było kilkanaścioro zakurzonych dzieciaków. Przy głębszym zastanowieniu się jednak stwierdzam, że warto było odwiedzić Masajów.

Gdy wreszcie dojechaliśmy do wjazdu do Parku Serengeti, okazało się, że było tam tak wielu turystów, że musieliśmy długo czekać.  Ale czas oczekiwania jakoś dziwnie zaczął się przeciągać. Coś nam tu przestało pasować. Jolisa nie było i nie było. Przyszedł wreszcie jakiś zdenerwowany i zaczął nerwowo rozmawiać z Tomkiem. Szkoda, że nie byłam świadkiem tej rozmowy, bo Tomek wyprawy nie przygotowywał i nie wiedział paru ważnych faktów. Za wjazd do wszystkich parków w Tanzanii przewodnicy płacą specjalną kartą TANAPA, na której lokowane są środki. Indywidualny turysta może zapłacić za wstęp tylko kartą Mastercard, w grę nie wchodzi gotówka. Takie rozwiązanie ma na celu przeciwdziałanie korupcji i transparentność przelewów. Okazało się, że tym co tak bardzo zdenerwowało Jolisa był fakt, że jego karta jest … pusta! Murtaza czyli manager naszej agencji, któremu daliśmy całą kwotę za safari, na czas nie zrobił przelewu na kartę. Podobno taka sytuacja zdarzyła im się po raz pierwszy. Tomek poproszony o zapłacenie naszą kartą, niestety skłamał, że nie mamy kart, ale gotówkę. Gdybym była przy rozmowie… Jolis kasę wziął, wypisał nam pokwitowanie i pobiegł z powrotem do kolejki. I znowu nie wracał i nie wracał. Powód oczywiście był znany – brak możliwości zapłacenia gotówką za wstęp do Serengeti. Już byłam tak wściekła, że tyle czasu straciliśmy stojąc w pyle na wjeździe, zamiast oglądać zwierzęta, że kazałam Tomkowi świecić oczami przed Jolisem i dać mu kartę. Ale w tym momencie wbiegł z kwitkiem w ręce. Okazało się, że w naszej sprawie dzwonił do kierownictwa TANAPA, aby jednorazowo zezwolili na zapłacenie gotówką.

Już mocno spóźnieni, bo słońce za 1,5 godziny miało się schować za horyzontem, ruszyliśmy z kopyta po tej koszmarnej drodze. I… zbyt daleko nie ujechaliśmy. Nagle jeep osiadł na tyle! Złamała się półoś lewego tylnego koła! Nikt nie płakał, nikt nie był wściekły. Z tej niemocy zaczęliśmy się śmiać. Za chwilę podjechały 2 jeepy, jeden pełen turystów, dla których staliśmy się obiektem do fotografowania, a drugi pusty. Chłopaki z obcej agencji przepakowali nas błyskawicznie do swojego jeepa. Zabrali nas i kucharza – Faradżiego, a Jolisa zostawili z zepsutym samochodem. Miał dotrzeć później. Na do widzenia i dla pocieszenia powiedzieliśmy mu, że w Polsce mamy takie powiedzenie: „nieszczęścia chodzą parami”.

Znowu pędziliśmy jak szaleni, bo słońce nieubłaganie chyliło się ku zachodowi, a na camping mieliśmy około 1 godziny drogi. Nagle zobaczyliśmy dużą grupę jeepów stojących w jednym miejscu.  Nasz nowy kierowca nie bacząc na zmierzch błyskawicznie skierował jeepa w tym kierunku. Na miejsce zajechaliśmy jako ostatni i nie mieliśmy wiele możliwości manewru w tym tłumie samochodów. Nie musieliśmy długo zastanawiać się na co tak wszyscy czekali. Nagle jakieś 5 metrów przed nami wyszło jedno z najrzadziej oglądanych na safari zwierząt – czyli gepard! Popatrzył prosto w Tomka obiektyw. Niesamowite uczucie. Tak blisko nas siedział gepard! Gdyby nam się ten jeep nie zepsuł, kto wie czy zobaczylibyśmy przepięknego kota. Byliśmy bardzo podekscytowani tym spotkaniem i jacyś tacy pewni, że rzeczywiście „nieszczęścia chodzą parami” – czyli limit wyczerpaliśmy.

Do obozu dotarliśmy tuż przed zapadnięciem całkowitych ciemności. I znowu czekała nas kąpiel w zimnej wodzie, w łazience, w której nie było światła ani żadnego wieszaka, na którym można byłoby powiesić ręcznik czy ubranie. Ale radość z widoku geparda przyćmiewała niewygody. Tu spędziliśmy 2 noce. Camping znajdował się w środku Serengeti, nie był ogrodzony żadnym płotem. W nocy słyszeliśmy lwa! W dzień musieliśmy uważać na sporej wielkości małpy baboon i mogliśmy podziwiać całe stada mangust, które przemierzały tymczasowo zamieszkałe przez nas terytorium.

 

9 dzień: Serengeti

Zaczęliśmy standardowo: wczesna pobudka (godz. 6.00) + mycie w zimnej wodzie + ubieranie się w ciepłe ubrania + pyszne śniadanko – na umilenie tych niewygód. I na tym koniec oczywistości, gdyż nasz jeep był nadal unieruchomiony. Ale na naszym campingu mieszkała para Włochów, którzy też byli klientami tej samej agencji. Zgodzili się, byśmy jeździli z nimi. A safari byliśmy spragnieni bardzo, bo przez wczorajsze przygody, mieliśmy pół dnia „w plecy”.

Na dzień dobry spotkaliśmy cztery lwy pożerające zebrę na śniadanie. Za chwilę znowu dopisało nam szczęście, gdyż wśród skał dostrzegliśmy lamparta. A potem jeszcze były słonie, żyrafy, antylopy, bawoły, zebry i krokodyl. Po lunchu nasz jeep był już gotowy do drogi i wyruszyliśmy na kolejne safari. Poprosiliśmy tylko o wodę. Jolis oznajmił nam, że nie ma dla nas więcej wody, gdyż Booby (szef agencji) nie dał mu więcej ponadto, co już wypiliśmy. Nieco rozłoszczeni stwierdziliśmy, że jako dorośli pijąc po 2 litry, a dzieci po 1 litrze dziennie to naprawdę nie byliśmy wymagającymi klientami. Woda dla nas została wkrótce zakupiona i to nie z naszych funduszy. Po południu pojechaliśmy oglądać hipopotamy. Zanim zobaczyliśmy ich monstrualne cielska w ilości ponad 50 sztuk taplające się, walczące i ryczące w jednym bajorze, to po drodze widzieliśmy oczywiście wszystkie te zwierzęta oglądane przez nas rano. Widoki były urocze.

 

10 dzień: Serengeti – Ngorongoro czyli „Dzień lwa”

Jak zwykle wczesna pobudka, około godz. 5.00, zagwarantowała nam sprawne wyruszenie na Serengeti. Zaraz na początku spotkaliśmy trzy lwy, a potem rodzinę z małym lwiątkiem, następnie kolejną kocią rodzinę i znowu… lwy. Wszystkie leniwie wypoczywały koło drogi. Po lwim poranku wróciliśmy do obozu, zjedliśmy lunch, a w tym czasie nasz ekwipunek został zapakowany do jeepa. Ruszyliśmy do Ngorongoro National Park drogą, która przypomniała nam koszmarny przyjazd. Dzień lwa jeszcze się nie skończył, gdyż tuż przed wyjazdem z Serengeti spotkaliśmy rodzinę lwów, której samiec siedział na dachu jakiegoś budynku, a samica z lwiątkiem leżały obok na ziemi. Tym razem krótkie formalności pozwoliły nam szybko zanurzyć się w pył drogi prowadzącej w stronę sławnego wulkanu. Po kilku godzinach podrygiwania na wertepach dotarliśmy na pole namiotowe – jedyne  w tym Parku. Dość wczesny przyjazd miał znaczenie, gdyż tuż po naszym przyjeździe zaroiło się od ludzi z całego świata. Łazienkę z zimną wodą w porze popołudniowej dopadliśmy w ostatniej chwili przed kolejką chętnych (następnego dnia o godz. 5. 00 odkryłam ciepłą wodę. Cóż, o całe 12 godzin za późno.). Zostaliśmy poinformowani, że w porze suchej ten camping codziennie odwiedza słoń, który przychodzi tu do wodopoju.

Faradżi błyskawicznie zarezerwował nam stolik w budynku jadalni i dzięki temu nie musieliśmy jeść na dworze w szybko spadającej temperaturze (w nocy było 10 stopni C – zmierzyliśmy termometrem). Ale wielu nie miało tyle szczęścia i musiało jeść na dworze. Tomek z niebywałą prędkością dopadł gniazdka elektrycznego i mógł wreszcie naładować sprzęt (w Serengeti takiej możliwości nie było).

Wieczorne mycie zębów dość nieoczekiwanie przerwało nam trąbienie … słonia. Krzyknęłam do dzieciaków: „słoń oznajmił, że przychodzi” i popędziliśmy do wodopoju, a wraz z nami kto żyw sięgał po latarki i biegł w to samo miejsce. Za chwilę to wielkie i majestatyczne zwierzę wyłoniło się za budynku i wkroczyło na camping zmierzając prosto do źródła wody. Staliśmy jak zauroczeni. Do ruszenia się z miejsca zmusiło nas tylko to, że trzeba było poinformować fotografa rodziny – czyli Tomka –  o fakcie goszczenia się słonia. Popędził, napstrykał zdjęć, po czym poczuł się tak swobodnie po kilku dniach obcowania z dzikimi zwierzętami, że stojąc przed słoniem zaczął oglądać swoją fotograficzną pracę. Dopiero po kilku sekundach zorientował się, że wokół niego zrobił się jakiś hałas. Podniósł wzrok i zobaczył, że słoń zaczął na niego szarżować. Randżersi błyskawicznie odgonili słonia, nie czyniąc mu żadnej szkody.

 

11 dzień: Ngorngoro – Arusha czyli pożegnanie z Afryką (dziką)

Hmm – dzień zaczęliśmy nudno czyli wczesną pobudką, chyba najwcześniejszą, bo o godz. 4.45 wygrzebywaliśmy się z ciepłych śpiworów. Po zimnej nocy wyszli my w równie zimny i  zachmurzony poranek. Chmury wisiały na czubkach drzew, którymi była porośnięta kaldera wulkanu Ngorongoro, a pod tymi drzewami rozbity był nasz namiot! Ruszyliśmy w dół do krateru zostawiając ten widok wysoko za sobą. Na dzień dobry kontynuowaliśmy „dzień lwa”. Piękny, stary, wielkogrzywy samiec siedział przy drodze. My ruszyliśmy na poszukiwania ostatniego z „wielkiej piątki” do „naszej fotograficznej i emocjonalnej kolekcji” czyli nosorożca. Od razu uprzedzę fakty – bardzo trudno go zobaczyć i nie mieliśmy szczęścia, tak jak i inni tego dnia. Ale przez to kolejny cel podróżniczy został postawiony. W Ngorongoro na te wszystkie zwierzęta patrzyliśmy już z taką nostalgią, gdyż wiedzieliśmy, że w Tanzanii oglądamy je po raz ostatni. Chcieliśmy jak najdłużej zachować uczucie ekscytacji widokiem dzikich zwierząt  na wolności, na wielkich afrykańskich przestrzeniach. Na koniec obejrzeliśmy walkę sępów o mięso antylopy uderzonej przez jeepa. Te wstrętnie wyglądające pierzaste łysole przegoniły od swej zdobyczy nawet szakala i hienę!

Do Arushy dotarliśmy wieczorem, po drodze zaliczając absolutne „must see” Tanzanii czyli niesamowity widok na coraz niestety mniej ośnieżony szczyt Kilimanjaro. Niestety zachowaliśmy go tylko w sercu, gdyż był zbyt daleko, by Tomkowi udało się go sensownie sfotografować.

Jolis oddał nam pożyczone na wstęp do Serengeti 250 USD. W hotelu czekały na nas nasze pozostałe bagaże, ciepła woda i łóżka. I mimo tego, że wiedzieliśmy, iż kolejnego poranka znowu czekała nas wczesna pobudka (najczęściej autobusy w Tanzanii odjeżdżały o godz. 6.00, gdyż ta pora gwarantowała dotarcie w miarę na czas do następnego celu), to nie byliśmy w stanie wziąć szybkiego prysznica. Delektowaliśmy się ciepłą wodą bez opamiętania.

 

12 dzień: Arusha – Lushoto czyli jak wygląda typowy afrykański dzień

O godz. 5.45 wyszliśmy z pokoju i w czarną noc udaliśmy się na pobliski dworzec autobusowy. Naszym kolejnym celem była miejscowość Lushoto w górach Usambara. Miejscowi w ciemnościach wskazali nam właściwy autobus do Lushoto kompanii „Safa”, na którego bilety kupiliśmy jeszcze przed wyruszeniem na safari (25 000 Tzs za 4 bilety). Rzeczony nie robił dobrego – czytaj bezpiecznego wrażenia. Jak weszliśmy do środka, uderzył nas straszliwy smród. No cóż, klamka zapadła, czas był przywyknąć, jesteśmy w Afryce. Zanim odjechaliśmy przez nasz środek lokomocji przewinęły się tabuny  sprzedawców chleba, jajek ugotowanych na twardo (jedno i drugie kupiliśmy), oranżady, orzeszków, okularów słonecznych, zegarków, chińskiej tandety dla dzieci (nie kupiliśmy), skarpet i pasty do zębów. W autobusie zostaliśmy usadzeni z przodu i mogliśmy obserwować drogę. W miarę jak upływał czas, coraz bardziej przyzwyczajaliśmy się do standardu ponad 20 letniego rzęcha, który z 15 lat temu został wycofany z ruchu w Europie i rozpoczął swój drugi i długi żywot w Afryce. Przestaliśmy siedzieć jak na szpilkach i zwracać uwagę na drogę. A smród? Gdzieś lub z kimś się ulotnił. Po drodze kierowca zgarniał kolejnych przydrożnych pasażerów bez bagaży i z bagażami: worami, wiadrami, miskami, żywym inwentarzem. Miejsc siedzących dawno brakło, a ludzi ciągle przybywało. Ja na kolana też dostałam przychówek – dwuletniego malca.

Mieliśmy jechać 6 godzin. Po upływie tego czasu nasza nawigacja pokazała nam, że do celu mamy jeszcze 2, 5 godziny. Tymczasem autobus stanął na „przerwę na lunch”. Zakupiliśmy zatem 3 kg siatkę pomarańczy w przeliczeniu za 4 zł i 1 kg marakui też za 4 zł (2000 Tzs). Zdążyliśmy już się posilić, a przerwa „na lunch” ciągle trwała. Tylko, że kierowca zamiast jeść, grzebał w silniku. Błyskawicznie koło nas znalazła się osoba, która zaproponowała nam podwiezienie za stosowną kwotę do Lushoto. Awaria wyglądała na długotrwałą, więc postanowiliśmy już nie czekać dłużej. Gdy podjechał po nas bus, a nie samochód osobowy, zaproponowałam obniżenie kosztów niespodziewanego wydatku (40 000 Tzs) poprzez wspólną podróż z dwiema Irlandkami, które razem z nami zmierzały do Lushoto feralnym autobusem. Dziewczyny się ucieszyły, ale kierowca zażądał od nich tej samej kwoty co od nas. W tej sytuacji one zaczęły się wycofywać, a kierowca zobaczywszy, że nie żartują, zgodził się na pierwotną cenę. W konsekwencji podzieliliśmy wydatek na pół (czyli zapłaciliśmy 20 000 Tzs). Naszym kosztem razem z nami trzech miejscowych chłopaków też dojechało do celu, nie płacąc ani grosza.

Po godzinie znaleźliśmy się w nierezerwowanej wcześniej „Karibuni Lodge” (20 000 Tzs za pokój 4 osobowy z łazienką i ciepłą wodą – ogrzewana bateriami słonecznymi). Przez 2 dni gościła nas i  żywiła przemiła Greczynka o imieniu Katarina. Gotowała nam pyszne i bardzo obfite dania kuchni greckiej z przyprawami afrykańskimi (ceny przyzwoite, ciepła obiadokolacja dla 4 osób z herbatą i piwem kosztowała 31 000 Tzs). Taki fushion bardzo nam przypadł do gustu. Wieczory spędzaliśmy na tarasie, który wychodził na tropikalny las. Na miejscu mieliśmy wszystko: piękne widoki, pyszne jedzenie, piwo, soki wyciskane z owoców, kawę, herbatę i… świetną atmosferę. Katarina ciągle coś podrzucała dzieciakom, a to książeczki, a to słodycze i owoce.

13 dzień: Góry Usambara – Lushoto

Miejscowa społeczność powołała stowarzyszenie organizujące wycieczki po Górach Usambara, podczas których ich uczestnicy nie tylko mieli okazję poznać miejscową przyrodę, podziwiać widoki, ale także zjeść organiczne warzywa uprawiane przez mieszkańców. Wszystko było transparentne, cena stała, nie trzeba było się targować, nikt nie oszukiwał i nie naciągał, wypisywali rachunki, a uzyskane pieniądze były przekazywane na potrzeby edukacyjne mieszkańców Lushoto. Angielskojęzyczny przewodnik zarabiał na prowadzeniu wycieczek, miejscowy chłop na dostarczeniu warzyw na lunch, a kierowca na zwiezieniu utrudzonych wędrowców z punktu widokowego. Wszyscy byli zadowoleni.

My też byliśmy. Spośród zróżnicowanej oferty (w Górach Usambara można by siedzieć co najmniej 2 tygodnie) wybraliśmy dłuższą wycieczkę przez tropikalny las na punkt widokowy (koszt 40 USD od osoby dorosłej, dzieci gratis). Cały czas w temperaturze około 20 stopni C wędrowaliśmy lasami nie męcząc się za bardzo, gdyż rzadko musieliśmy ostro podchodzić pod górę. Często przechodziliśmy przez wioski, których przedstawiciele najmłodszego pokolenia na widok naszej 5 letniej córki wołali radośnie „toto”! (dziewczynka!). A terenem naszej wędrówki był „dom kameleonów”. Nasz przewodnik co jakiś czas wynajdywał je dla nas. Te mniej bojące siedziały nam nawet na rękach! W przerwie na lunch przewodnik zrobił piknik i na łonie natury przygotował nam pyszną sałatkę z awokado, pomidorów, ogórków i cebuli, którą podał do placków ciapati i trójkątnych naleśników z mięsem. Wkrótce staliśmy się sensacją dla miejscowych dzieciaków podążających po przerwie obiadowej do szkoły. Radości z robienia zdjęć i dotykania białych dzieci nie było końca. Ale trzeba było uważać na zegarki, gdyż miejscowe dzieciaki próbowały nam je zdjąć.

Po około 6 -7 godzinach dotarliśmy na punkt widokowy i nawet nie odczuliśmy, kiedy pokonaliśmy pieszo około 15 km. Widok ze skały na wysokości 1500 m na płaskowyż pod nami zapierał dech w piersiach. Aż kręciło się w głowie. Stamtąd do naszej kwatery już wróciliśmy samochodem.

14 dzień: Lushoto – Dar es Salam – Stone Town

Powtarzam się: tradycyjnie wcześnie wstaliśmy, by zdążyć na godz. 6.00 na autobus do Dar es Salaam. Umówione dzień wcześniej poranne taxi na dworzec autobusowy było drogie – 7000 Tzs. Cudowna Katarina powiedziała, że nie wypuści nas bez śniadania i słowa dotrzymała mimo bardzo wczesnej pory. Tylko wyjazd o tak wcześnie dawał nam szansę dostania się jeszcze tego samego dnia promem na Zanzibar. Tym razem autokar mieliśmy znacznie lepszej jakości i około godz. 13.00 dotarliśmy do Dar. Zdawało mi się, że jest już późno i szybko przystąpiliśmy do negocjacji z taksówkarzem w celu zawiezienia nas do portu. Początkową kwotę z księżyca obniżyliśmy o prawie 50% płacąc w końcu za kurs 17 000 Tzs. Wyjeżdżając z dworca czekała nas niemiła niespodzianka – opłata rządowa za każdą osobę w samochodzie – po 1000 Tzs. Już nie miałam ochoty na kolejne targowanie się z cwaniakiem taksówkarzem, gdyż czas uciekał – do ostatniego promu na Zanzibar mieliśmy niecałą godzinę. Tomek zapłacił za 4 osobową rodzinę, a kierowcy rzucił, że za siebie ma zapłacić sam. Taksówkarz po drodze jeszcze musiał zatankować, co uczynił z naszej kasy, a Tomek nie omieszkał skomentować, że co to za zawodowy kierowca, który nie ma w baku paliwa. Tamten wcale się tymi słowami nie zraził. Jako typowy przedstawiciel kontynentu afrykańskiego po prostu funkcjonował w życiu od kasy do kasy. Gdy nie było pieniędzy, jego egzystencja zamierała. Przechodził w stan hibernacji. Siedział, czekał i marzył. Marzył o wielkich pieniądzach. I wiedział, że jak trafi się biały, którego można naciągnąć, to i trafi się kasa, która zostanie wydana natychmiast na trochę paliwa, doładowanie do komórki, może proste jedzenie.

Z dworca autobusowego do przystani promowej jechaliśmy ponad 30 minut. Ale rzutem na taśmę zdążyliśmy na ostatni prom, który odpływał o godz. 14.30.  Taniej było kupić bilety w dwie strony, gdyż na wyspie bilety powrotne były droższe: koszt 35 USD za osobę w jedną stronę w klasie ekonomicznej, ale na powrót w tej samej cenie dostaliśmy bilety w klasie „VIP”. Na temat Zanzibaru czytałam dużo. Ale to książka Małgorzaty Szejnert „Dom żółwia. Zanzibar” uczyniła tę wyspę kolejnym celem wyprawy. Na lądzie oblała nas przyjemna fala gorąca (wreszcie!) i … oczywistość czyli tabuny taksówkarzy. Zignorowaliśmy ich, gdyż nawigacja w telefonie pokazywała nam odległość 600 m do naszego hotelu. Idąc poznawaliśmy wszystkie opisane i przedstawione na fotografiach w wyżej wspomnianej książce zabytki. Ale naszą wielką radość przyćmiewały przewalające się wszędzie śmieci. To one bardziej niż zabytkowe budynki rzucały się nam w oczy. Kto był w Azji ten nie uwierzy moim słowom, ale Azja jest czystsza od Afryki! Hotel w Stone Town zarezerwowałam wcześniej w promocji na booking.com. Miejscówka 4 osobowa z wiatrakiem, łazienką i ciepłą wodą oraz śniadaniem o nazwie „Coco del Mer Hotel” kosztowała bagatela 80 USD i nie była warta nawet 20 % tej kwoty. Ale w tym mieście znaleźć coś sensownego (dobry stosunek jakości do ceny) graniczyło z cudem. Podczas trzeciego dnia pobytu wysiadł bojler i nikomu nie zależało na dokonaniu jego naprawy co skutkowało dla nas brakiem podstawowej wygody w postaci ciepłej wody. Jakieś zwroty kosztów były wykluczone.

15 – 17 dzień: Stone Town

Trzy dni w Stone Town spędziliśmy intensywnie. Zwiedzaliśmy miasto nie dając się prowadzić samozwańczym przewodnikom – naciągaczom. Ich usługi nie były potrzebne. Podziwialiśmy budynki z czasów Sułtanatu Omanu i Zanzibaru, z czasów niechlubnej historii Afryki czyli królowania niewolnictwa. W przeciwieństwie do nas miejscowi ich nie podziwiają, nie dbają o nic, a  w wilgotnym klimacie wszystko szybko ulega rozkładowi. Stone Town to było kolejne miejsce w naszej podróżniczej tułaczce, które w najbardziej wartościowej formie nie ma szans na przetrwanie do czasów, kiedy nasze dzieci dorosną. Chyba, że Tanzańczycy zaczną dbać o swoją historię…

Zwiedziliśmy także „ogrody przypraw” – 20USD dorośli/ 10 USD dzieci. Spotkanie z olbrzymimi ponad 100 letnimi żółwiami lądowymi na Prison Island było przeżyciem niesamowitym. Najstarszy żółw miał 185 lat! W cenie tej wycieczki (15 USD od osoby)  było snorklowanie na rafie, która sama w sobie nie była najgorsza, ale ryb tam za wiele nie było.

Pierwszego wieczoru w Stone Town już nie mogliśmy się doczekać z powodu uczty dla podniebienia na słynnych „Forodhani Gardens” czyli skweru nad Oceanem Indyjskim, na którym sprzedawano owoce morza. Popędziliśmy głodni jak wilki i spragnieni wrażeń. I… psss. Wydmuszka pękła. Po pierwsze w kraju, w którym idąc plażą człowiek i niemal potykał się o morskie jedzenie, ceny nas zabiły. Za patyczek długości 20 cm z 6 krewetkami lub 4 małżami wszyscy żądali ponad 4 USD, a za kawałek lobstera jeszcze więcej, bo 7 USD! Nawet grillowana kolba kukurydzy kosztowała ponad 4 USD! Ceny nie były do negocjacji. Również Amerykanów ceny odstręczały. A po drugie największym rozczarowaniem było nieświeże jedzenie! Sprzedawcy wielokrotnie je podgrzewali i wielokrotnie zamrażali. Ze sławy „Forodhani Gardens” zostało tylko robienie zdjęć przez turystów suto zastawionym straganom. Natomiast wszyscy pożywiali się świeżo robioną tzw. zanzibarską pizzą czyli podwójnym plackiem z farszem mięsnym, warzywnym, owocowym lub czekoladowym – do wyboru. Kosztowały od 1,5 do 2,5 USD.

Wieczorem udaliśmy się także na taras Hotelu „Africa House”, by stamtąd podziwiać zachód słońca. I choć hotel należał do bardzo drogich (ładne, tradycyjne wnętrza), to ceny w barze były bardzo przyzwoite: piwo 4500 Tzs, coca – cola – 2500 Tzs. Pewnie człowiek zjadłby tu lepiej niż na „Forodhani Gardens” niewiele więcej płacąc. My tego nie sprawdziliśmy, gdyż ograniczyliśmy się do skosztowania pysznego piwa tanzańskiego. Ale inni goście zamawiali dokładki posiłków.

Z przyjemnością błądząc po wąskich uliczkach dotarliśmy do domu sławnego handlarza niewolników Tipu Tippa. I jakież było nasze zdziwienie, gdy dom okazał się otwarty. Oczywiście skorzystaliśmy  z okazji i weszliśmy do środka. I tu nastąpił „zdziwień” ciąg dalszy. Mocno zniszczone wnętrze pozasłaniane było materiałami z napisami w azjatyckim alfabecie typu „krzaki”, a wszystko to było spowite dymem z grilla obsługiwanego przez dwóch półnagich mężczyzn o azjatyckiej fizjonomii, przypominających wyglądem zawodników sumo. Rzeczywistość co najmniej filmowa prysła, gdy wkrótce okazało się, że panowie byli chińską ekipą remontującą zabytkowy dom. W swej uprzejmości poczęstowali nas grillowanym mięsem, które było tak niejadalne, że dyskretnie wypluliśmy je ku radości przechadzających się obok kur. Wolę nie myśleć co to było za mięso!

Idąc tropem niezapomnianych klimatów wstąpiliśmy do zakładu fotograficznego jak z poprzedniego wieku.  „Capital Art Sudio” pełne było czarno – białych zdjęć, na których  uwieczniono historię niepodległości Tanzanii oraz zmiany zachodzące na Zanzibarze. Obecny właściciel  Pan Rameh Oza odziedziczył zakład i pasję po swoim ojcu. I jak on robi  zdjęcia na kliszach czarno – białych. I tak jak jego ojciec uwieczniał burzliwą historię Tanzanii z Karume i Neyerere na czele, tak on fotografuje najważniejsze wydarzenia polityczne w kraju (np. odwiedziny Księcia Karola) oraz zmieniający się Zanzibar. W książce „Dom żółwia. Zanzibar”została opisna jego historia. On sam chętnie opowiadał i pokazywał  ogromną kolekcję zdjęć swoich i ojca. Tego świata już nie ma… Pan Oza jeszcze jest i ciągle opiera się  cyfryzacji. Oby jak najdłużej…Warto zrobić sobie u niego zdjęcie w starym stylu na tle wypłowiałej fototapety.

18 – 27 dzień: Nungwi

Przejazd do Nungwi załatwiliśmy w recepcji naszego hotelu w Stone  Town. Kosztował nas 10 USD od osoby dorosłej i 5 USD od dziecka. Kierowca dał nam nr telefonu i w drodze powrotnej skorzystaliśmy także z jego usług (koszt taki sam).

Noclegi w Nungwi zarezerwowałam wcześniej przez Internet korzystając z „Trivago”, który wyszukał mi ciekawą ofertę na „Hotels.com”. Już na miejscu okazało się to dobrym rozwiązaniem.  W czterogwiazdkowym hotelu „Baobab Beach Resort” za czteroosoowy pokój (rzadkość – każde dziecko miało swoje łóżko) ze śniadaniem płaciliśmy 97 USD.  W codziennie sprzątanym pokoju, z lodówką, klimatyzacją i stale ciepłą wodą, z codziennie zmienianymi ręcznikami łazienkowymi, z codziennie nowymi ręcznikami plażowymi i śniadaniem bufetowym składającym się z co najmniej 15 dań do wyboru spędziliśmy komfortowo 9 dni. Za bardzo kiepskie warunki w postaci ciasnego pokoju z materacem na betonie, wiatrakiem, ciepłą wodą do godziny 16.00 i śniadaniem w postaci kromki chleba tostowego z jajkiem okoliczna gawiedź żądała 60 USD.  W okolicach naszego hotelu nie było też komarów, gdyż codziennie rano dokonywano oprysków. Z nieustającą radością napawaliśmy się kojącymi widokami lazurowego oceanu łagodnie wpływającego na biel piasku przed naszym hotelem. Mieliśmy szczęście, gdyż niewielkie odpływy pozwalały nam się cieszyć dobrze wydanymi sporymi pieniędzmi za noclegi. Podczas gdy klienci niedalekiego Hiltona nawet nie wyściubiali nosa spoza obszaru hotelowego, gdyż plaża przed nim straszyła glonami, zabłoconymi kamieniami, a wody trzeba było wypatrywać przez lornetkę.

Z pobliskiego „Mtutu Office” (za restauracją „Nungwi Inn”) wykupiliśmy sobie wycieczkę do Jozani Forest wytargując cenę 80 USD za wszystkich (transport, bilety wstępu, przewodnik). W Stone Town taka wycieczka kosztowała 45 USD od osoby dorosłej i 45 USD za dwoje dzieci.  Pół dnia w towarzystwie jednego z najstarszych gatunków małp na świecie – endemicznych trójkolorowych Red Colobus – było miłym przerywnikiem leniwego wypoczynku.

Blisko naszej plaży nie było żadnej rafy koralowej. Aby zobaczyć atol trzeba było popłynąć z wycieczką – od 100 USD od osoby. Miejscowi naciągacze w podobnej cenie (czasem w akcie desperacji schodzili do 50 USD) oferowali rejs na zachód słońca. Polegał on na płynięciu wzdłuż brzegu łajbą, którą z uwagi na głośną muzykę, słychać było już z daleka.  Z plaży zachodzące słońce „kąpało” się w oceanie równie malowniczo, bez tej okropnej muzyki i … za darmo! Same plusy.

Obiady jedliśmy w pobliskich knajpach. Miejscowi wskazali nam tańsze lokale. Wkrótce też odkryliśmy restaurację na plaży  „Loca” prowadzoną przez dwie Wrocławianki. Łatwo było do niej trafić idąc w stronę latarni morskiej, gdyż z daleka powiewała flaga Polski. Ryba wędzona z sosem guacamole i sos kalamari to była specjalność zakładu.

Obiady na Zanzibarze kosztowały nas 10.000 – 13.000 Tzs za osobę.

Z wielką przyjemnością odwiedziliśmy Akwarium znajdujące się obok latarni morskiej, w którym płacąc 5 USD za wstęp mogliśmy wesprzeć lokalną inicjatywę polegającą na ratowaniu zagrożonych  wyginięciem żółwi zielonych. Dla nas wszystkich wielką atrakcją było karmienie tych zwierząt. Co roku 20 lutego odbywa się gremialne wypuszczanie żółwi do oceanu. Atrakcja w postaci uczestniczenia w tej wielkiej chwili dla żółwi i ich opiekunów –  wolontariuszy kosztuje 20 USD od osoby i towarzyszy jej zainteresowanie turystów z całego świata. Organizatorzy starają się by każdy dostał swojego żółwia, który będzie mu zawdzięczał wolność.

W Nungwi było też drugie Akwarium do pływania z żółwiami, ale ta komercyjna działalność nas nie interesowała.

 

Koniec wyprawy

Zamówionym dzień wcześniej busem dotarliśmy z Nungwi do Stone Town. Bagaże za darmo zostawiliśmy w hotelu, w którym poprzednim razem spaliśmy. Do odpłynięcia naszego promu mieliśmy jeszcze kilka godzin, które poświęciliśmy na pożegnalny spacer po wąskich uliczkach miasta. Zapuściliśmy się w nowe zakamarki i trafiliśmy do „Coffee House”. Wzmocnieni dobrą kawą (ceny od 4500 Tzs) udaliśmy się  do portu, by po prawie 3 godzinach rejsu nowoczesnym katamaranem dotrzeć do Dar Es Saalam. Stamtąd po długim targowaniu się taksówką za 10.000 Tzs pojechaliśmy do hotelu „Pearl Hotel” (na rogu Pemba i Lumba Street), w którym w przyzwoitych warunkach w pokoju dwuosobowym z łazienką i bez śniadania (na czym nam zależało, były też oferty ze śniadaniem) za 27.000 Tzs przespaliśmy się do godziny 1:00. W nocy z umówionym taksówkarzem pojechaliśmy na lotnisko za 20 USD. Żegnając magiczną i nie dbającą o punktualność Afrykę do Stambułu wylecieliśmy o czasie. Stamtąd natomiast z godzinnym opóźnieniem wylecieliśmy do Pragi. Obsługa parkingu odebrała nas z lotniska i wkrótce już jechaliśmy naszym autem przez Zgorzelec do Wrocławia.

 

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u