RPA, Swaziland, Mozambik, Malawi, Zambia, Botswana, Zimbabwe (2010) – Anna Kocot

Z mundialu do Zimbabwe

(RPA – Swaziland – Mozambik – Malawi – Zambia – Zimbabwe – Botswana)

Termin: 5.07. – 19.08. 2010

Trasa: Johannesburg, Pretoria, Bloemfontein, East London, Durban, Drakensberg (Sani Pass), Manzini, Ezulwini Valley, Maputo, Vilankulo, wyspa Bazaruto, Quelimane, Mocuba, Milange, Blantyre, Monkey Bay, Cape Maclear (jez. Malawi), Lilongwe, Mchinji, Lusaka, Siavonga, jez. Kariba, Harare, Masvingo, Great Zimbabwe, Bulawayo, Matobo National Park, Victoria Falls, Kazungula, Kasane, Nata, Maun, delta Okavango, Ghanzi, Trans – Kalahari Highway, Gaborone, Johannesburg

Przeloty: Warszawa – Stambuł – Johannesburg, Johannesburg – Stambuł – Warszawa (Turkish Airlines)

Podróż do RPA podczas mistrzostw świata oznacza spore problemy ze zdobyciem biletu lotniczego – po związanych z zakupem perypetiach zmuszona byłam do skrócenia planowanej trasy i rezygnacji ze zwiedzania kilku miejsc. Oznacza ona jednak także okazję do wzięcia udziału w wydarzeniach niepowtarzalnych i smakowania gorącej atmosfery, jaką zgotowali organizatorzy. Finał 11 lipca oglądam w Durbanie – futbolowa fiesta ogarnia swym amokiem całe Beachfront. Zdobywam wuwuzelę, korzystając z promocji w firmie Debonair’s. Po zjedzeniu (w bólach) 2 dużych pizz stałam się właścicielką plastikowej trąbki, która przez następne 2 tygodnie podróży sprawiała mi sporo kłopotów przy transporcie, ale też dawała mnóstwo radości: dziesiątki ludzi w Swazilandzie i Mozambiku prosiło mnie o możliwość zatrąbienia i bawiło się przy tym jak dzieci. Trąbka budziła ogólną sympatię – ułatwiała mi autostop, uzyskanie zniżki w hotelu oraz wizy do Malawi.

Przy drugim moim pobycie w RPA decyduję się na zwiedzanie części wschodniej: na krótko wpadam do centrum Pretorii, by zobaczyć Church Square z pomnikiem Krugera, a następnie próbuję uzyskać wizę do Lesotho w ambasadzie tego kraju, co okazuje się być zadaniem skomplikowanym i absurdalnym. Jednym z wymagań jest okazanie potwierdzenia rezerwacji hotelu. Gdy próbuję takową załatwić, dzwoniąc do hoteli w Lesotho, odkrywam, że łatwiej spotkać zielonego słonia niż dodzwonić się w godzinach pracy do któregokolwiek z hoteli w całym kraju (nikt nie podnosi słuchawki). Łatwiej też wypatrzyć w RPA różowego leoparda niż znaleźć czynny publiczny automat telefoniczny (wszystkie są zdemolowane).

Ponieważ cała procedura wizowa (zakładając, że udałoby mi się zarezerwować nocleg) trwałaby, łącznie z weekendem, ok. 5 dni, rezygnuję ze zwiedzania tego kraju i udaję się na południe RPA, by eksplorować surfingowe raje. Zarówno w East London, jak i później w Durbanie, podglądam z bliska techniki fanatyków wspinanie się na fale: mozolne ewolucje wykonywane w celu wywindowanie się na ich spieniony czubek, a następnie łagodne szybowanie i powolne opadanie. Zwiedzam również centrum Durbanu – kolonialny ratusz z ogromnym, świeżo odnowionym audytorium i meczet Juma.

Jednym z gwoździ programu tego wyjazdu jest wizyta w południowym Drakensbergu, miejscu, gdzie szczyty taffelbergów ocierają się o chmury.

Ze schroniska Sani Lodge wybieram się na trekking na przełęcz Sani (2865 m.n.p.m.). Po kilku godzinach wspinaczki zauważam, że zatrzymuje się przy mnie samochód i zaproponowana mi zostaje pomoc w dotarciu na szczyt. Po standardowej wymianie uprzejmości: „Where are you from?” „ Poland. And you?” „ My też.” poznaję Violę i Mariana z Johannesburga, którzy wybrali się na piwo do najwyżej położonego pubu w Afryce (Sani Pass). Połać ziemi niczyjej między RPA a Lesotho jest bajecznie piękna: ośnieżone szczyty lśnią metalicznie w słońcu, pasma Gór Smoczych mienią się nieskończoną ilością odcieni zieleni. Zimowa aura sprzyja bogactwu natury, choć utrudnia wspinaczkę – co chwilę zrywa się silny, lodowaty wiatr.

Jedno z ostatnich afrykańskich królestw podziwiać można, wybierając się do Lobamby w swazilandzkiej dolinie Ezulwini. Pałac panującego obecnie króla przypomina swą architekturą supermarket i nie jest dostępny dla zwiedzających, ale warto zajrzeć do Memorial Park, położonego w sercu otoczonej łagodnymi pagórkami doliny. Mauzoleum poświęcone królowi Sobhuzie II składa hołd pokojowym zamiłowaniom najbardziej czczonego w Suazi władcy. Pomnik króla i jego grób zanurzone są w egzotycznej roślinności.

W stolicy Mozambiku dopada mnie miłe poczucie zagubienia w czasoprzestrzeni – w Afryce czasami traci się orientację, w jakim mieście i kraju człowiek właśnie się znalazł. Maputo to szerokie avenidy jak w Ameryce Południowej, nostalgiczna architektura portugalskich starówek, ale też sporo Bauhausu i Art Deco. Koszmarne Salazarowskie blokowiska, takie same, jakie straszą w Rio, przetykane są perełkami: kolonialne wille stanowią deja vu z Nowego Świata. Ozdobą Praca de Trabalhadores jest zbudowany przez Gustawa Eiffla dworzec kolejowy. Uwagę przechodzących przez Praca de Independiencia skupia strzelista sylwetka białej katedry. Kontrastem dla kolonialnego uroku niegdysiejszych śniegów są pamiątki po niechlubnej przeszłości, o której Mozambik stara się zapomnieć, takie jak skrzyżowanie Avenida Ho Chi Minh z Avenida Karl Marx i Avenida Vladimir Lenin. Co zabawne, avenidę Engelsa zdobią luksusowe wille, które kłują w oczy jak wielki pryszcz na nosie starej Ciotki – Rewolucji. Dekadenckie klimaty centrum miasta podtrzymują wille w stylu mauretańskim i budowle w stylu „Chicago 1930”. Ciekawostką Maputo jest również miniaturowy zabytkowy żelazny dom autorstwa Eiffla. Spaceruję po tonącej w wielobarwnej roślinności nadmorskiej dzielnicy ambasad – w ogródku szwajcarskim rozbawia mnie fioletowa plastikowa krowa „Milka”.

Ze stolicy wyruszam do Vilankulo, by zachłysnąć się oceaniczną bryzą archipelagu Bazaruto. Po trwającym 2,5 h rejsie łodzią motorową docieram do wyspy Bazaruto – miniaturowej pustyni na środku Oceanu Indyjskiego. Z otaczającego ją oceanu wynurzają się białe piaszczyste atole, tworząc fatamorganę: nie wiadomo, czy to pustynia otacza morze, czy też ocean pochłania ogromną diunę. Stojąc na jej szczycie ma się u stóp ogromne, piaszczyste, porośnięte palmami plateau. Oaza kontrastuje eksplozją zieleni i żółcią piachu z błękitem, ultramaryną i szmaragdem wody morskiej, oraz bielą rozbijającej się o brzegi piany. Wielka wydma, podobnie jak słynna wydma 45 w Namibii, stanowi olbrzymią pionową ścianę piasku, której brzegi, jak na pustyni Nazca, pokrywają abstrakcyjne wzory ułożone ze śladów pozostawionych przez wspinaczy. Podobnie jak w namibijskim Deadvlei, złowrogie memento stanowią suche, rozcapierzone jak drogowskazy gałęzie martwych drzew. Bazaruto przypomina pustynię Namib, jednak zamiast ochry pojawia się pastelowa paleta kolorystyczna. Złożony ze złowionych po drodze owoców morza lunch przedłuża się, łódka płynie bardzo wolno, ocean nas nie oszczędza i zaczyna się gniewać, w wyniku czego wycieczka na wyspę okazuje się być rejsem nocnym z atrakcjami w postaci Krzyża Południa nad masztem oraz wysokiej fali. Do Vilankulo docieram późno w nocy, przez co nie udaje mi się zarezerwować biletu na autobus do Beiry – o 4 nad ranem zostaję odesłana z dworca z kwitkiem. Dojeżdżam minibusem na skrzyżowanie z główną szosą z zamiarem zatrzymania autobusu jadącego z Maputo do Beiry. W Mozambiku działa system „Mitfahrengehlegenheit” – kierowcy przejeżdżając koło hiking spotów pokazują na palcach, ile mają miejsc wolnych, i zabierają pasażerów. Staję na zwyczajowym, nieoznaczonym przystanku pod drzewem, ale dzięki przyczepionej do mojego plecaka wuwuzeli zatrzymuje się przy mnie samochód, którego kierowca chciał pograć na mundialowej trąbce. Szczęśliwym dla mnie zbiegiem okoliczności wóz jechał od razu do Quelimane i drogę, która zajęłaby mi normalnie 2 dni, pokonaliśmy w 11 godzin. Kierowca miał zepsuty prędkościomierz, więc każdemu patrolowi drogówki zatrzymującemu go za przekroczenie szybkości opowiadał, że nie wie, jak szybko jedzie, bo licznik nie działa. Zazwyczaj odpowiadał mu gromki śmiech mundurowych i słowa: „droga jest twoja”. Granicę z Malawi mam zamiar przekroczyć w Milange – dojeżdżam minibusem do Mocuby, gdzie wsiadam do chapy, czyli ciężarówki osobowej (nawet sprzedają na to bilety). Po kilkugodzinnym zbieraniu pasażerów wszyscy gwałtownie rzucają się na pakę, by zająć miejsca siedzące, których w wyniku nadmiaru ludzi i towarów (worki z mąką, rowery, kury) szybko zaczyna brakować i część osób musi jechać na stojąco przez 7 godzin. Warto zająć wygodną pozycję już na początku, ponieważ spędzi się w niej bez ruchu całą drogę. Przez 5 godzin jazdy, aż do Milange, trwała gigantyczna ulewa. Z braku rusztowań przeciekającą plandekę podtrzymywać musieli rękami wszyscy pasażerowie (zbiorowy ubaw następował przy każdym składaniu i rozkładaniu). Ja ten czas spędziłam sztywno bez ruchu, siedząc prawie po turecku, z rękami wzniesionymi do góry. Ląduję w dziale „matki z dziećmi”, co okazuje się kluczowe po kilku godzinach spędzonych w przemoczonym (mimo plandeki i peleryny) ubraniu – przytulam się do cieplutkiej Matki Mozambijki jako jej czwarte dziecko i jako tako ogrzewam, a nawet udaje mi się zdrzemnąć. Przy wsiadaniu całkowicie zmiażdżyły się moje kupione na drogę banany, ale wspólnota pasażerska nie pozwoliła mi głodować – w moim kierunku szybko powędrował wieziony przez Mozambijczyków prowiant. Ciężarówka posuwa się powoli – droga jest wyboista i błotnista, przez ponad połowę drogi siedzimy pod plandeką w ciemnościach, w niemiłosiernym ścisku, jednak to oblężenie Stalingradu na żywo jest fajnym doświadczeniem – szybko rodzi się wspólnota, ludzie żartują, śmieją się, bawią. Kiedy wyjęłam aparat fotograficzny, wszyscy zażądali, żeby im zrobić zdjęcie i pchali się na wyścigi przed obiektyw. Ktoś przypadkowo usiadł na stercie ze zgrzewkami pełnymi piwa w puszkach, w wyniku czego połowa pasażerów wzięła przymusowy musujący prysznic. Kolektyw zebranych przypadkowo osobników okazał się barwnym milieu: z przodu paki stał chłopak z odtwarzaczem DVD pod pachą, który przez całą drogę, mimo ulewy, nie zdejmował raperskiej czapeczki i ciemnych okularów. Dowodzenie działem osobowym ciężarówki przejął gadatliwy chłopak z plecakiem wojskowym, który na dodatek okazał się czołowym komikiem objazdowym. Wieczorem moi współpasażerowie odprowadzają mnie do hotelu, gdzie personel zagrzewa dla mnie wiadro wody do kąpieli, i sprowadza kucharza (który zakończył już w tym dniu pracę), żeby przygotował dla mnie obiad. W hotelowej restauracji natychmiast zostaję otoczona przez żądnych sensacji miejscowych pijaczków. O dziwo, wuwuzela wytrzymała trudy podróży chapą, i przydała się bardzo w dniu następnym. Wypoczęta i najedzona postanawiam pokonać 5 kilometrów dzielące Milange od granicy w Moluzie na piechotę. W połowie drogi zatrzymuje się przy mnie pickup wiozący świeże marchewki na posterunek graniczny i proponuje mi podwiezienie. Odbieram pieczątkę wyjazdową z Mozambiku, w międzyczasie wszyscy urzędnicy imigracyjni w mundurach zajadają się świeżą marchewką, jeszcze ze zwisającą zielona natką, jak stado królików. Mozambijscy wojskowi, pomimo mundurów i broni, podczas rutynowej kontroli mojego bagażu okazują się być bandą dzieci, które wyrywają sobie wzajemnie wuwuzelę z rąk i trąbią na wyścigi. Ale najzabawniejsza okazała się końcówka – malawijscy urzędnicy imigracyjni powiedzieli mi, że nie ma możliwości uzyskania wizy na granicy i nakazali powrót do ambasady w Maputo (4 dni drogi w jedną stronę). Jednak kiedy zobaczyli, że zwisająca z mojego plecaka trąbka mundialowa zaczyna się powoli oddalać w stronę Mozambiku, zrobiło im się żal, zawrócili mnie i powiedzieli, że mają dla mnie rozwiązanie problemu, tylko muszą spytać o zdanie swojego szefa. Oczywiście ceną za uzyskanie wizy do Malawi musiała być wuwuzela – najzabawniejsza łapówka, jaką wręczyłam w moim podróżniczym życiu. Rozwiązaniem okazała się „provisional restriction notice”, tymczasowa wiza na 3 dni. Kierownik urzędu imigracyjnego, w kolorowym T-shircie i z wielkim tasakiem w ręku, przesłuchał mnie i wydał zgodę na przekroczenie granicy. Tymczasową wizę nakazano mi wymienić w ciągu 3 dni w Immigration Office w Blantyre na wizę turystyczną. Wuwuzela zmieniła posiadacza, jednak okazało się, że nowy właściciel, niezależnie od wkładanego w dmuchanie wysiłku, nie potrafi wydać z trąbki żadnego dźwięku. Kolejka stojących przed okienkiem Mozambijczyków umarła ze śmiechu, kiedy udzielałam mu na ławce przed biurem lekcji trąbienia. Z powodu zbyt długiego zbierania przez minibus pasażerów w drodze z granicy do Blantyre, nie udało mi się zdążyć do urzędu przed godziną 12, do której czynny jest w soboty, i musiałam przymusowo zwiedzać przez 2 dni miasto, którego w ogóle nie miałam w planie podróży. Minibus z granicy dojeżdża tylko do Limbe (przedmieście Blantyre z dworcem głównym), do centrum miasta należy podjechać jeszcze jednym minibusem. Po drodze kończy się benzyna i kierowcy spędzają ponad pół godziny, stojąc na szosie i starając się użebrać od innych zmotoryzowanych trochę paliwa do plastikowej butelki. Zabijam nudę w mieście bez atrakcji wpraszając się na malawijskie wesele (wszyscy goście tańcząc i śpiewając obdarowują państwa młodych gotówką – banknoty fruwają jak confetti) oraz zwiedzając kościół St. Michael And All Angels – ceglane bizantyjskie szaleństwo miniaturowego gotyku, zbudowane przez szkockich misjonarzy małe Notre Dame, w pobliżu którego znajduje się ceglany mały Big Ben. W poniedziałek z samego rana ruszam do Immigration Office. Mój niepokój wzbudza witający petentów przy wejściu napis: „Zrobimy wszystko, by procedura wizowa była szybka i sprawna”. Ponure podejrzenia szybko się potwierdziły – czynności, które można wykonać w 10 minut (wypisanie wniosku, przyłożenie pieczątki, wpłata w okienku bankowym) zajęły prawie 2 godziny, podczas których urzędnicy czytali gazety, jedli, plotkowali, wręczali mi niewłaściwe formularze. Na dodatek, jak mówi prawo Murphy’ego, jeśli spieszy ci się z wpłatą, to w kolejce do banku przed tobą stoi Hindus z cegłami banknotów do przeliczenia na stale psującej się liczarce. Udaje mi się dojechać w 1 dzień, z przesiadkami, do Monkey Bay, gdzie łapię ostatnią tego dnia chapę do Cape Maclear. Większą część drogi pokonujemy już po ciemku, tłocząc się jak zwykle na pace już w świetle gwiazd (na tej chapie jest nawet dział dla palących). Cape Maclear to urocza, położona nad brzegiem jeziora Malawi wioska, której główną ulicę porastają baobaby wystające bez ostrzeżenia z piaszczystego podłoża; baobaby często stanowią też część chatek w hotelach – wrośnięte w ścianę lub wmontowane w prysznic. Zwiedzam tę zdumiewająco niezepsutą masową turystyką wioskę, w której mimo nawału przyjezdnych toczy się normalne życie, odwiedzam maleńki cmentarz zmarłych na malarię XIX-wiecznych angielskich misjonarzy, otoczony przez naturalnie występujące w okolicy głazy. Z powodu niechcianego weekendu w Blantyre opóźnieniu o 2 dni ulega mój tradycyjny rejs imieninowy – najzabawniejszy w mojej podróżniczej karierze. Wynajmuję dłubankę na standardowy 2-godzinny rejs na wyspę Thimbu i z powrotem, połączony z karmieniem orłów i oglądaniem niebieskich rybek zamieszkujących nabrzeże wyspy. W przeciwieństwie do tej, którą pływałam w Ugandzie, malawijska dłubanka bwatto ma wydrążony tylko wąski przedział, do którego mieszczą się nogi, siedzi się na wierzchu zaokrąglonej łódki. Łódka buja się mocno przy najmniejszej fali, ale okazuje się być bardzo stabilna. Widoki na otaczające Lake Malawi góry są wspaniałe, to kolejne z wielkich afrykańskich jezior odkrytych przez owianych legendą brytyjskich podróżników. Cumujemy przy plaży na Thimbu, tuż pod wielkim głazem z napisem „Lake Malawi” i w tym miejscu kończymy standardowy program wycieczki. Ptaki złośliwie nie chcą jeść mojego chleba, więc w poszukiwaniu mniej wybrednych zapuszczamy się do coraz dalej położonych zatoczek. W czasie rejsu było tak wesoło, że zamiast 2 godzin spędziłam z moim przewodnikiem cały dzień, opływając całą, niemałą wcale wyspę dookoła – tak długo, aż Malawijczyk zaczął padać ze zmęczenia. Zawijamy do zatoczek, gdzie Lawles, zamiast pracowicie wiosłować, kąpie się, pływa i opala (z bliżej niewiadomych przyczyn, przecież i tak jest czarny). Czas płynie, standardowy rejs zaczyna się przekształcać w „sunset cruise”. W tej patowej sytuacji zaganiam przewodnika do łódki i zaczynam sama wiosłować. Na ten widok pękają ze śmiechu opalający się na wyspie Niemcy i zaczynają fotografować, jak biała pracowicie przebiera wiosłem, a czarny leży brzuchem do góry z tyłu dłubanki. Moja niefachowość skończyła się typowym „mzungu corkscrew” – wobec perspektywy kręcenia się w kółko aż do zapadnięcia zmroku Lawles przejmuje z powrotem dowodzenie jednostką. Bilans dnia: wykończony Malawijczyk twierdzący, że w życiu nie miał tak śmiesznego klienta jak ja.

Jedyną możliwość wyjazdu z Cape Maclear stanowi złapanie kursujących pomiędzy 5 a 5.30 rano minibusów i pickupów wiozących ryby do Monkey Bay. Kierowcy jeżdżą po całej wsi, sygnalizując klaksonami, że zbierają pasażerów. Ulica wygląda wtedy jak nocny highway, po którym przemykają z dużą szybkością szaleni kierowcy. Slalom po ciemku na wybojach, między oświetlonymi słabymi reflektorami pojazdów baobabami, jest doznaniem magicznym. Pickupem „Fisch und Fritz” (ryby i dużo Niemców) dojeżdżam do Monkey Bay, gdy jedziemy z wariacką prędkością przez góry, zaczyna się już przejaśniać. Przyjazd pickupów jest skoordynowany z odjazdem autobusów do Lilongwe (7 rano). Z nieciekawej stolicy dojeżdżam do granicy z Zambią, kraju, w którym panuje największa wśród odwiedzonych przeze mnie w tym roku maniana. W Zambii wszystko toczy się jeszcze wolniej niż w krajach ościennych. Ludzie ruszają się jak na filmie wyświetlanym w zwolnionym tempie. Nawet policjant, który przybiega aresztować konika próbującego oszukać mnie na wymianie waluty, robi to bardzo niespiesznym krokiem, z typową lokalną flegmą. Odzyskuję pieniądze, konik trafia do aresztu na 24h, a policja prosi mnie, żebym nie wynosiła negatywnych wrażeń z tego kraju. W meczu „Polska – Afryka” na aresztowania na razie prowadzę 1:0. Remis nastąpi w Zimbabwe. Wsiadam do shared taxi. To, co z pozoru wygląda na napad (uzbrojeni w broń maszynową faceci w T-shirtach stojący na poboczu zatrzymują samochody, wymachując karabinami), okazuje się być rutynową policyjną kontrolą drogową. Docieram do Chipaty, gdzie wsiadam do autobusu do Lusaki. Przed wyjazdem z miasta (ze standardowym w Zambii półgodzinnym poślizgiem) następuje prowadzona przez konduktora zbiorowa modlitwa o pomyślną podróż, a następnie ogłoszenia duszpasterskie: „nie pić alkoholu podczas jazdy, nie śmiecić na podłogę i przez okno, miłej podróży”. Podobne zwyczaje panują w sąsiednim Zimbabwe. Jeżeli wejdzie się na dworzec o 7.30, można być pewnym, że pojedzie się autobusem odchodzącym o 7.00. Z nieciekawej Lusaki jadę na południe, do Siavonga, minibusem „Prohibicja” – handlujący alkoholami opakowanymi w małe zgrzewki pasażerowie przez całą drogę przeliczają niekończące się jelita rumu i brandy. Krajobrazy górskie są niezwykle malownicze, jednak po 2 godzinach jazdy psuje się minibus – nie pomaga sprowadzenie mechanika z sąsiedniej wsi. Po kilku godzinach spędzonych na autostopowaniu w cieniu akacji przy niedzielnym znikomym ruchu wreszcie się udaje: do skrzyżowania z drogą na Siavonga podwozi nas inny minibus. Szybko łapię transport do granicy, którą przekraczam na piechotę. Zambia i Zimbabwe szczycą się posiadaniem jednego z największych sztucznych zbiorników wodnych na świecie. Pokonuję całą olbrzymią zaporę na jeziorze Kariba pieszo z wielkim plecakiem – mój wysiłek doceniają urzędnicy imigracyjni Zimbabwe – zostaję uroczyście powitana, posadzona na honorowym krzesełku w biurze i poczęstowana firmową colą. Na tym przejściu spędzam kilka godzin, ponieważ zajmujący się rejestracją urzędnik pojechał na lotnisko. Czas oczekiwania umilam sobie pogawędką i obserwacją licznie odwiedzanego przez stada pawianów oraz zebry parkingu. Dojeżdżam do odległego o 13 km od granicy centrum miasta i łapię nocny autobus do Harare. Stolica bardzo miło mnie zaskakuje – jest prawdziwie wielkomiejska, a nawet wielkoświatowa, pełna oryginalnych od strony architektonicznej wieżowców ułożonych w ciekawych konfiguracjach.

Jak dostać się za mury prywatnej rezydencji prezydenta Mugabe na Chancellor Avenue? Pozwolić się aresztować. Paradoksalnie to, co jest niedostępne dla zwykłego śmiertelnika, można bez trudu zwiedzić w charakterze zatrzymanego. Fotografuję fantastyczny zestaw wysokich murów z drutem kolczastym i zasiekami i czekam, aż przybiegnie strażnik. Zostaję przekazana wojskowemu o wyższej randze i po chwili nie wierzę własnym oczom – najzwyczajniej w świecie otwierają przede mną bramę State House i wprowadzają do środka, bo każdy kolejny strażnik przekazuje mnie swojemu dowódcy. Dzięki temu zwiedzam całą posiadłość – zaskakująco skromną – kilka białych kolonialnych domów, fontanny i egzotyczne ogrody. Prowadzący mnie oficer tłumaczy mi, że przyłapany na gorącym uczynku szpieg nigdy nie przyzna, że jest szpiegiem, a to właśnie jest najlepszy dowód, że nim jest. Następnie zadał mi podstępne pytanie: „ Jesteś szpiegiem?”„Tak.” Kolejne podstępne pytanie brzmiało: „Czy próbowałaś już sadza?” (narodowe danie Zimbabwe). W międzyczasie obserwuję wyjazd kolumny prezydenckiej – później czytałam w gazecie, że Mugabe pojechał wtedy na pogrzeb, podczas którego obraził ambasadorów Wielkiej Brytanii i Holandii. Ponieważ wiem, że nie zrobią mi absolutnie nic oprócz konfiskaty zdjęcia, bawię się absurdem sytuacji – sadzają mnie na krzesełku i zadają pytania: „do you like Zimbabwe?”, „have you seen Victoria Falls?”, gromadnie spisują numer mojego paszportu i markę aparatu. Następnie „prosimy do wozu” i zmiana scenerii: jedziemy na komendę główną spisać zeznania. Zestaw pytań jest jeszcze bardziej absurdalny: „podaj nazwę szkoły podstawowej, którą ukończyłaś”, „czy masz dzieci” itp., obaj przesłuchujący mnie policjanci zapisali po 4 strony formatu A4. Żaden z nich nie sprawdził zawartości mojej torby, co natychmiast zmieniłoby kategorię wykroczenia ze „stupid tourist” na „journalist”. Komisyjnie odbierają mi film, jeszcze tylko wizyta w dziale „public relations”, podczas której studiuję wywieszone na tablicy statystyki lokalnej przestępczości i ilości aresztowań przypadających na jednego policjanta oraz przejście przez recepcję, gdzie masowo biegają ludzie w kajdankach – policjanci odprowadzają mnie do wyjścia i wracam na wolność. Kolejna niewiarygodna rzecz przytrafia mi się nazajutrz: idąc o 6 rano na dworzec autobusowy spotykam na ulicy Zimbabwijczyka, który zaczął standardową grzecznościową pogawędkę, a następnie schylił się i podniósł leżący na chodniku gruby plik banknotów owiniętych gumką recepturką. Banknoty były randami o wartości około kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Szybko oddalam się, żeby nikt mnie nie zobaczył w jego towarzystwie, bo taki nadmiar szczęścia wydał mi się podejrzany. Później dopytałam ludzi, skąd o świcie bierze się fortuna na ulicy – rozwiązanie zagadki było proste: to pułapka zastawiana przez przestępców.

Udaję się do Great Zimbabwe – afrykańskiego Machu Picchu. Podobnie jak w Peru, królewski kompleks był nie tylko ośrodkiem władzy, ale spełniał też funkcje spirytualne, łącząc świat widzialny z duchowym oraz służył badaniom astronomicznym. Zwiedzam olbrzymi, rozsiany na dużej przestrzeni kompleks zagubionego królestwa. Budowle o znaczeniu sakralnym wpisane zostały w naturalne otoczenie skał i wzgórz, ozdabia je palisada strzelistych aloesów o płomiennych czuprynach. Zanurzam się w skalny labirynt wzgórza Akropolis i podziwiam z lotu ptaka panoramę Great Enclosure, której zagadka pozostaje wciąż nierozwiązana.

Kolejne magiczne miejsce, które odwiedzam, to grób Cecila Rhodesa w parku narodowym Matobo. Płyta nagrobna znajduje się na otoczonym grupą głazów wzgórzu – z omszałego dekadencką zgniłą zielenią skalnego szczytu roztacza się bajeczna panorama wielkiego kanionu. Założyciel Rodezji wybrał jako miejsce swego pochówku najpiękniejszy skrawek tej części Afryki – powulkaniczne wybrzuszenia przypominające australijski Ayers Rock i tysiące kamienistych wzgórków tworzą krajobraz niepowtarzalny. Zwiedzam jaskinię Nswatugi słynącą z malowideł wykonanych przez Buszmenów. Matobo obfituje również w zwierzynę – impale, pawiany, guźce, hipopotamy oraz trudne do wypatrzenia nosorożce. W tym miejscu jednak, wbrew temu, co powtarzano mi podczas safari w Afryce Wschodniej, czarnego nosorożca zobaczyć można bez trudu. Do nosorożca Gumbo (w parku pozostało ich, w wyniku kłusownictwa, tylko 4 sztuki) podeszłam bardzo blisko i nawet zrobiłam sobie z nim zdjęcie. Matobo to setki „koppe”, czyli powulkanicznych wybrzuszeń ozdobionych wielokolorową roślinnością; naturalne, otoczone gigantycznymi głazami zapory wodne i jeziora; urocze wioski ludu Ndebele – gliniane, kryte strzechą chatki o różnych kształtach i kolorach oraz pamiętające lepsze czasy campingi – malowniczo wbudowane w naturalną architekturę kompleksów skalnych. Niestety, pospolitość skrzeczy – w infrastrukturę nikt nie inwestuje od lat, wszystko się sypie, a w drodze do łazienki można sobie po ciemku wybić zęby.

Jako pierwszy punkt zwiedzania Victoria Falls wybieram wieczorną wizytę w słynnej restauracji „Boma”. Goście otrzymują przy wejściu batiki, pucharek Chibuku, a następnie mogą korzystać do woli z bufetu z dziczyzną i spróbować np. terriny z impali, ogonków młodych krokodyli, guźca z grilla. Otrzymuję dyplom „first time eater” za zjedzenie robaka Mopani. Konsumpcji towarzyszą występy zespołu wokalno – tanecznego, na zakończenie gościom rozdawane są bębenki i cała sala hałasuje w rytm podawany przez dyrygenta. Karą za obżarstwo jest rachunek.

Wodospady Wiktorii podziwiam najpierw z lotu ptaka – do helikoptera, po szybkim wrzuceniu mnie na wagę, zostaję wepchnięta w pośpiechu, jak amerykański marines w Wietnamie: ktoś pochylił moją głowę, i wrzeszcząc „Go!Go!Go!” popchnął mnie do środka. Panorama olbrzymiego kanionu zakończonego nagle dymiącą w środku dżungli wyrwą sprawia wrażenie bezbrzeżnej. Szerokie rozlewisko Zambezi zdobi mozaika przybierających nieregularne kształty zielonych wysp – wygląda to jak widziana z kosmosu wielokolorowa planeta. Rozpadlina, w której gwałtownie niknie nurt rzeki, wydaje się nie mieć końca. Najdroższy kwadrans w moim życiu wart był swojej ceny: „the smoke that thunders” obejrzany w trójwymiarze jest świetnym wstępem do spaceru wzdłuż tarasów widokowych. Livingstone, z typowo angielską kolonialną butą podpiera się (a raczej rozpiera) na laseczce i z wysokości swojego kamiennego cokołu spogląda na odkryty przez siebie cud natury. Jest czego pilnować – rzeka tworzy gigantyczny pionowy wąski uskok, w którym gwałtownie znika, pozostawiając po sobie pianę i obłok mgły. Wodospad tworzy ciągnące się setkami metrów ściany wody. Na końcu tarasów widokowych znajduje się kamienny przyczółek, z którego widać zambijskie punkty widokowe oraz most graniczny, gdzie wykonywane są skoki na bunjee. Im dalej człowiek się posuwa wzdłuż rozpadliny, tym więcej wilgoci, na koniec jestem już cała mokra. Zwiedzanie Vic Falls jest też rodzajem safari – po ścieżkach turystycznych biegają guźce, pawiany, wiewiórki. Otaczająca wodospad dżungla obfituje w zieleń, para wodna tworzy tajemniczą, mglistą poświatę.

Kończę swój Bondowski żywot w Zimbabwe: rano śniadanko, potem aresztowanko, później fortuna na ulicy, luksusowe restauracje oraz loty helikopterem, i zaczynam prozę życia na botswańskich bagnach.

Obsesją północnej Botswany są kontrole sanitarne na drogach: ile razy zaczynam przysypiać, zostaję wyrzucona z autobusu, zmuszona do wytarcia butów na wycieraczce i otwarcia bagażu. Kontrolerzy poszukują jedzenia i butów – nikt nie pyta o narkotyki i broń. Z Maun wybieram się wraz z 8 Włochami i Francuzami na 2-dniową wycieczkę do delty Okavango. Do przystani mokoro dopływamy szybką motorówką, szerokimi kanałami rzeki. Następnie, już z pokładu mokoro, podziwiamy florę i faunę; życie nawodne jest tu równie bogate jak podwodne: sępy, czaple, kaczki, orły, lilie wodne, pływające krzaki i lasy. Konwój 5 łódek przesuwa się bezszelestnie po niezmąconej tafli płytkich wód, otacza nas bezbrzeżne morze traw, które pokornie rozstępują się przed dziobem mokoro. Majestatycznie przesuwamy się przez labirynt kanałów, na przemian niknąc i wynurzając z trawiastego highwayu. Wąskie kanały niepostrzeżenie zmieniają się w jeziora z połyskującym migotliwie lustrem wody. Podziwiam poezję powolnych ruchów flisaków – jak na filmie w zwolnionym tempie drewniane ślizgacze posuwiście przemierzają szuwarową Wenecję. Rozbijamy namioty na wyspie i udajemy się na rejs o zachodzie słońca. Flisacy udzielają nam lekcji pływania czółnem – najtrudniejsze okazuje się złapanie równowagi. Moje pierwsze próby flisackie kończą się w krzakach na środku rzeki – ciernie z rąk będę wydłubywać przez kilka kolejnych dni – jednak po dłuższej chwili zasady sterowania łodzią za pomocą tyczki stają się zrozumiałe i zaczynam samodzielnie pływać. Wieczorem rozpalamy ognisko i urządzamy festiwal pieśni narodowych, słuchamy afrykańskich przypowieści i bajek o zwierzętach, obserwujemy gwiazdy. Nazajutrz rano odbywamy „walking safari” na jednej z sąsiednich wysp. Przewodnik ustawia nas w rządek i w całkowitej ciszy, pod wiatr, by nie wyczuły nas zwierzęta, wędrujemy przez busz, podglądając z bliska: lwa, strusia, zebry, guźca, antylopy. Obserwujemy ślady zwierząt na piasku oraz ich odchody (słoń, hiena, żyrafa), wspinamy się na olbrzymi kopiec termitów. W ramach lunchu próbujemy złowionej przez flisaków ryby usmażonej na ognisku, i wracamy na przystań. Z Maun udaję się na Trans – Kalahari Highway. Jak się okazało, jest to tylko ciekawie brzmiąca nazwa. Gaborone również nie jest atrakcją turystyczną – to wielki shopping mall, wracam więc do Johannesburga, skąd mam samolot powrotny. Kupuję jeszcze w pośpiechu przed wylotem wuwuzelę (ale to już nie to, co poprzednia trąbka z historią) i w ten sposób kończę długą i pokrętną wycieczkę z Johannesburga do Johannesburga.

Informacje praktyczne

Wizy: wszystkie na granicy. Mozambik 25USD, Malawi 70USD (urząd imigracyjny w Blantyre, ale lepiej załatwić ją przed przyjazdem, np. w ambasadzie w Berlinie za 80 euro), Zambia 50USD, Zimbabwe 30USD. RPA i Botswana – bezpłatne.

Waluty: RPA 1USD= 7,5 randów; Suazi – używane są randy (ale nie monety centowe) w stosunku 1:1 z Emalangeni; Mozambik 1USD=35 meticais; Malawi 1USD= 150 MKwacha; Zambia 1USD=5200 ZKwacha, Zimbabwe – od lutego 2009 walutą obowiązującą są dolary amerykańskie, w zależności od regionu pojawiają się też randy i pule (często jako monety), stare dolary z Zimbabwe można kupić jako souveniry w Victoria Falls; Botswana 1USD= 6,5 Pula

Transport: taxi lotnisko – centrum Johannesburga 250R, minibus w Jo’burgu 9R, minibus do Pretorii (z Joubert Park, peron 9, ok. 40 min.) 25R – kupuje się kartę sprawdzaną przy wsiadaniu czytnikiem, minibus Pretoria – Bloemfontein 160R – dworzec przy Bosman Straat, ok. 7h, autobus Bloemfontein – East London 299R, ok.8h, autobus East London – Durban 270R, ok. 9h, NUD Express shuttle z Durbanu do Sani Lodge 240R, ok.3h, minibus Durban – Manzini odjeżdża z parkingu przy „Arrow Cash & Carry” przy dworcu kolejowym o 7 rano, 6h, 180R, minibus Manzini – Lobamba, ok. 0,5h, 10Em, minibus Manzini – Maputo 80 Em, ok.3h (oba odjeżdżają z dworca głównego), autobus Maputo – Vilankulo 600mt, odjeżdża z dworca Junta między 5 a 6 rano, ok.12h, rejs na Bazaruto („Jose&Tina”) 1800mt (z lunchem), minibus Vilankulo – Pambara (skrzyżowanie z drogą do Beiry) 50mt, płatny autostop Vilankulo – Quelimane 1000mt, minibus Quelimane – Mocuba 120mt,ok.2h, chapa Mocuba – Milange 200mt, 7h, minibus Moluza – Blantyre 600MKw (dojeżdża do Limbe, stamtąd minibus do centrum miasta 70 MKw), minibus Blantyre – Monkey Bay 1500MKw, ok.6h, chapa do Cape Maclear 250MKw, ok.40min., wynajęcie dłubanki na Lake Malawi 2200MKw, autobus Monkey Bay – Lilongwe 990MKw, minibus Lilongwe – Mchinji 700MKw,2h, dojazd do samej granicy za dodatkowe 300MKw (ok.10km), shared taxi z granicy do Chipata 15.000ZKw/os., ok.20min., autobus do Lusaki 100.000ZKw, ok.8h, minibus Lusaka – Siavonga 47.000ZKw, ok.3h, taxi z granicy do centrum L. Kariba 20USD, ok.20 min., autobus L. Kariba – Harare 8USD, ok.7h, minibus Harare – Masvingo (ze stacji Mbare Musika) 6USD, ok.3h, minibus z Masvingo do skrzyżowania z Great Zimbabwe (odjeżdża z przystanku przy politechnice w Masvingo, ze skrzyżowania GZ trzeba podejść ok. 2 km do campingu) 0,5USD, ok.0,5h, minibus Masvingo – Bulawayo 8USD, ok.4,5h, safari w Matobo NP (2 dni) 200USD, minibus Bulawayo – Vic Falls 12USD,ok.7h, odjeżdża z dworca przy Lady Stanley Avenue/Masotsha Ndlovu Av., lot helikopterem nad Victoria Falls („Flight of Angels”w firmie „Shockwave Rafting”) 120USD, ok.15min. – w pośpiechu przed wylotem unikam opłaty za wstęp do parku 8USD, shared taxi do granicy w Kazunguli 8USD, ok.45 min., do centrum Kasane dojechałam autostopem, minibus Kasane – Nata 54,6P, ok.3h, minibus Nata – Maun 54,5P, ok.3h, minibus z centrum Maun do Matlapaneng 2,7P, ok. 20 min., 2-dniowa wycieczka na deltę Okavango z wypożyczeniem namiotu i własnym wyżywieniem 1570P („Okavango River Lodge”), autobus Maun – Ghanzi 47,5P, ok. 3h, autobus Ghanzi – Gaborone 114P, ok.7,5h, autobus Gaborone – Jo’burg 170P, ok.5,5h

Noclegi: Pretoria – dorm „1322 Backpackers”, płaciłam przed wyjazdem kartą kredytową 204R, Bloemfontein – „Naval Hill Backpackers”, dorm 120R, East  London – dorm „Sugarshack Backp.” 100R, Durban – dorm „Nomads Backp.”120R, „Sani Lodge” dorm 100R, Manzini – „Mocambique” 170Em/2os., Maputo – dorm „Base Backp.”350mt, Vilankulo – „Jose&Tina” chatka 2-os. 600mt (ze zniżką), Quelimane – „Primero de Junho” 800mt/2os., Milange – „Pensao Milange” 350mt/2os., Blantyre – „Doogles” dorm 1100MKw, Cape Maclear – „Mgoza Lodge” dorm 900MKw, Lilongwe – dorm „Golden Peacock”2000MKw, Lusaka – „Lui Holiday Home” 100.000ZKw/2os., Harare – „Queen’s Hotel” 20USD/2os., Great Zimbabwe – dorm na campingu 7USD, Bulawayo – hotel o podwójnej nazwie: „Cecil/Mirage” 20USD/2os., Vic Falls – „Victoria Falls Backp.” dorm 15USD, Nata – „Nata Guest Inn” 275P/2os., Maun – „Okavango River Lodge” dorm 90P, Gaborone – „MSA Lodge” 150P/2os.

Wstępy: NP uKhahlamba (Drakensberg)25R/os/dzień, Memorial Park King Sobhuza 20Em, Great Zimbabwe 15USD + 6USD za przewodnika, Vic Falls NP 30USD (aktualnie nie ma już możliwości uzyskania jednodniowej wizy na stronę zambijską wodospadu, o której piszą w Lonely Planet – trzeba się wypieczętować z Zimbabwe i kupić wizę zambijską)

Wyżywienie: średnia dzienna 10USD, bufet w „Boma” (all inclusive) 40USD

Przewodnicy godni polecenia: Lawles (Cape Maclear), Lovemore (Great Zimbabwe), Norman (Matobo NP) – generalnie polecam firmę „Black Rhino Safaris” z Bulawayo, Habana (delta Okavango)


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u