Pukając do wrót Herhora (Egipt) – Sławomir W. Malinowski

Każda, nawet największa podróż, zaczyna się od małego, pierwszego kroku. Gdy na dodatek krok ten stawiamy na ścieżce pełnej wyzwań i tajemnic, mając przed sobą niezwykłą, tak niezwykłą, że aż wydającą się nierzeczywistą, szansę dokonania bajkowego odkrycia, mogącego przejść do historii ludzkości, wygląda to na sen. Tymczasem ten istnieje na jawie, istnieje także skarb i owa ścieżka. To prawda, że długa, pełna trudności i niebezpieczeństw, ale jest… i nic tego nie zmieni.
Moja podróż wiedzie do Górnego Egiptu, na południe, do Teb Zachodnich. Tam nad Nilem, na wschodnim brzegu, ponad 600 km od Kairu leży Luxor, a z drugiej strony rzeki wieś znana w całym świecie archeologicznym – Gurna1. To ona dała początek egiptomanii. Potocznie zwana jest wioską złodziei grobowców, bo przez wieki jej mieszkańcy budowali swe domostwa na stoku tebańskiego gebla, w którym starożytni drążyli ostatnie miejsca spoczynku dla swych bliskich, i z okradania których żyli dostatnio. By jednak oddać głos prawdzie, ta fascynacja i zauroczenie kulturą faraońskiej cywilizacji, trwające zresztą po dziś dzień, zawdzięcza swą oszałamiającą karierę i drugiemu czynnikowi. A była nią wyprawa Napoleona do Egiptu, która rozpoczęła się w maju 1798 roku i trwała do października roku 1801.
Wraz z oddziałami cesarza, i za to światowa nauka powinna być mu dozgonnie wdzięczna, przybyła nad Nil 187 osobowa grupa naukowców. Mieli badać kraj i jego historię co też skrupulatnie robili. Efektem ich pracy było nie tylko12-tomowe dzieło Description de l’Egypte, ale także założenie w Kairze Instytutu Egipskiego. Trudno także nie wspomnieć wielkiego odkrycia, jakim okazało się znalezienie kamienia z Rosetty, który posłużył Jean-François Champollionowi do odczytania hieroglifów. Niebagatelny wkład w rozpowszechnienie kultury faraońskiej w całym nowym świecie miał także Dominique Vivant Denon, którego ryciny ukazujące monumentalne grobowce i starożytne świątynie zachwycają swą magią do dziś.
Tak więc zapraszam Ciebie czytelniku do Egiptu.
Dzisiaj, z ekonomicznego punktu widzenia, najlepiej wybrać się tam Alitalią. Włoski przewoźnik oferuje bilety w cenie około 1200 – 1300 PLN, oczywiście bukowane z odpowiednim wyprzedzeniem, choć ostatnio, niezbyt dużym. Około miesiąca. Cena to plus, a czas to minus tego połączenia. Najpierw lecimy z Warszawy (start 13.25) do Rzymu. Polecam serwowany przez stewardesy włoski sok pomarańczowy.
Lądujemy w stolicy Włoch o 15.45, mając przed sobą upojne 6 godzin do kolejnego startu. Nasza kreatywność ma wówczas pole do popisu. Możemy na przykład pojechać metrem z lotniska prosto do centrum, tam zjeść dobrą pizzę lub pyszne włoskie lody, trochę pomyszkować między ruinami, otwierając wrota naszej wyobraźni, by przenieść się w czasy gladiatorów i wrócić na Fiumicino. Albo też możemy zostać na lotnisku, wyciągając się na fotelu z książką w ręku lub po prostu, wiedząc, że lądujemy w Kairze o 2.20 czasu miejscowego, próbując się zdrzemnąć.
Kair 2.20.
Wita nas ciepły powiew Afryki. Przed odprawą paszportową kupujemy wizę za 25 dolarów i przechodzimy przez bramkę. Ważna sprawa. Zanim wyjdziemy z lotniska nie zapomnijmy wymienić dewiz, by mieć na kurs taksówką do hotelu. Jeżeli zatrzymujemy się w Helipolis, cena będzie wynosiła około 50 funtów egipskich. Jeżeli w centrum, nie płaćmy więcej niż 70. Przy czym cenę ustalamy przed wejściem do taksówki, mając przy sobie odliczoną kwotę, bo dziwnym trafem po dotarciu na miejsce, a będzie środek nocy, kierowcy nigdy nie mają reszty.
Teraz czas na etap Kair – Gurna. Ze względu na zagrożenie zamachami terrorystycznymi Bractwa Muzułmańskiego, pociągi nie kursują. Zostają autobusy lub wynajęcie samochodu, ale to drugie rozwiązanie jest i zbyt kosztowne i – dla Europejczyka – zbyt stresujące, zwłaszcza ze względu na obowiązujące w Egipcie zasady ruchu drogowego, gdzie główną zasadą jest… brak jakichkolwiek zasad. Jazda nocą bez świateł, na ciągłym klaksonie czy „pod prąd” to normalność. Tymczasem wypadków nie widać, ale konia z rzędem temu, kto pokaże samochód bez rysy lub wgniecenia.
Pozostaje więc autobus. Możemy jechać linią państwową z dworca Ramzes, ale to i drożej i dłużej. Bilet kosztuje ok. 140 funtów, a podróż trwa ok. 11 godzin. Polecam linię prywatną, której przystanek znajduje się przy ulicy Ramzesa (“szaria Ramzis”) prawie tuż przy wejściu do szpitala koptyjskiego (“Mustaszwa Gupti”). I taki adres powinniśmy podać taksówkarzowi, by wiedział, gdzie nas zawieźć: Szaria Ramzis, mustaszwa Gupti. Z praktyki podpowiem, że powinniśmy wybierać taksówki korporacji, której znakiem szczególnym jest biały kolor. Mają wielki plus. Otóż każda z nich posiada taksometr. I to jego wskazania są wiążące w kwestii ceny.
Tuż przed tym charakterystycznym budynkiem odchodzi w prawo mała uliczka. Po 50 metrach z lewej na rogu jest biuro, w którym kupujemy bilet. Problem w tym, że pracujący tam Egipcjanie mówią tylko po arabsku, lecz i na to znaleźli sposób. Gdy zjawia się „hałaga” (biały) wyciągają telefon i dzwonią do szefa, z którym można dogadać się po angielsku. I po problemie. Za bilet płacimy 65 funtów. Dla pewności należy spytać się, skąd autobus odjeżdża, bo z tym bywa różnie, chociaż te miejsca są od siebie niezbyt oddalone. Góra kilkadziesiąt metrów. Planowo o 20.30 powinniśmy ruszyć, lecz, jak to w Egipcie, to tylko teoria. Zazwyczaj ma minimum pół godziny poślizgu, co nie powinno nas zwieść, że zdołamy kupić bilet przed samym odjazdem u kierowcy. Bardzo często jest komplet i po bilet najlepiej wybrać się rano lub dzień wcześniej.
Po ok. 9 godzinach jesteśmy w Gurnie. Wstaje słońce, robi się ciepło, ptaki zaczynają śpiewać, a na ulicy budzi się życie. Jeżeli nie mamy zarezerwowanego lokum na miejscu, przeprawiamy się promem do Luxoru, co już samym w sobie jest wielką atrakcją, zwłaszcza że nad świątynią wschodniego brzegu wyłania się słońce, a jest to widok bardzo malowniczy. Koszt takiej przyjemności to, dla hałagi oczywiście, bo miejscowi płacą mniej, zaledwie 1 funt egipski. W Luxorze sporo hotelików i nietrudno teraz znaleźć pokój ze śniadaniem za 40-50 funtów.
Tak więc jesteśmy w Luxorze. Stojąc nad Nilem ujrzymy górujący nad horyzontem masyw tebańskiego gebla. Uświęcone miejsce starożytnych ze wspaniałymi świątyniami, niezliczoną ilością grobowców wielmożów, a także z tym, co najbardziej przemawia do wyobraźni Europejczyków: Deir el-Bahari, Doliną Królów i – mniej znaną – Doliną Królowych.
To właśnie w Deir El-Bahari od 1999 roku prowadzi badania Misja Skalna prof. Andrzeja Niwińskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Misja, która na półce skalnej zawieszonej 100 metrów nad świątynią Hatszepsut, poszukuje grobowca faraona Amenhotepa I2, po latach uzurpowanego przez arcykapłana, później także faraona, doskonale znanego z powieści Bolesława Prusa Faraon, Herhora3.
W ostatnich dniach zimowej odsłony misji roku 2014 na twarzy Andrzeja znowu pojawił się figlarny uśmiech i wstąpiła weń, co było widać na pierwszy rzut oka, nowa siła, animusz, nadzieja oraz chęć walki o wielkie marzenie. A bywało z tym, co muszę przyznać jako uczestnik wielu ciężkich chwil w historii naszych badań, różnie. Teraz, po latach, wydobyliśmy na światło dzienne spod setek ton skalnego gruzu, dobrze znane nam ślady celowej, rozmyślnej działalności starożytnych na terenie naszej koncesji.
Chociażby graffiti Butehamona, którego 7 podpisów odkryliśmy na ścianach gebla okalających naszą półkę. Sporo, a niewykluczone, że gdzieś jeszcze znajdują się inne, ukryte przed naszymi oczami. Starożytny urzędnik mógł je zostawiać nadzorując wykonywanie grobowca, asystując procesji pogrzebowej faraona, lub też doglądając czegoś, co skrywa jeszcze przed nami kamienny zasyp.
To namacalne świadectwa bytności tego wysokiego dostojnika w miejscu naszych poszukiwań. Minister króla wykonywał je na płaskiej ścianie gebla ostrym jak brzytwa zwykłym kamiennym odłupkiem. Choć minęły tysiąclecia, a nad Tebami przewinęły się niezliczone nawałnice przyspieszając erozję skał, dalej są widoczne i możliwe do odczytania.
Całe szczęście, bo te graffiti, to jedne z ważniejszych dowodów potwierdzających przypuszczenia Andrzeja.
Wiemy jak wyglądał Butehamon. Jego wizerunek zachował się do naszych czasów na sarkofagu znajdującym się w Muzeum Egipskim w Turynie. To właśnie w nim został pochowany ten nadzorca nekropoli tebańskiej. Był to średniej wysokości mężczyzna, korpulentny, by nie powiedzieć grubasek, któremu tusza z pewnością nie ułatwiała wspinaczki na półkę. A wejście jest i strome i – przynajmniej momentami – niebezpieczne. A jednak wchodził. I to nie dla przyjemności. Widocznie miał ku temu powód i to nie lichy. A jedynym powodem jaki przychodzi mi na myśl, dla którego kilkakrotnie wybierał się w tę trudną, ciężką i wymagającą sporego wysiłku drogę mógł być jedynie… grób faraona!
Potwierdza to, przez analogię, wielkie graffiti Butehamona (jedno z największych w Tebach), które odnalazł w 2000 roku członek Misji Skalnej Mikołaj Budzanowski. Dostojnik faraona zapisał je kilka metrów powyżej szybu Skrytki Królewskiej w której pod koniec XIX wieku bracia Rassul’owie ze wsi Gurna, odnaleźli kilkadziesiąt mumii królewskich.
Są też na półce wykute w skale dreny do odprowadzania wody deszczowej podczas ulew jakie nawiedzają Teby Zachodnie raz na 20 lat. To kolejny dowód na celową działalność starożytnych mającą uchronić grobowiec, a szczególnie mumię, przed zniszczeniem. Bo miejscom wiecznego spoczynku faraonów zagrażały tylko dwa niebezpieczeństwa, wspomniana woda i złodzieje.
Droga na półkę nie jest długa, ale bezsprzecznie stawiające przed każdym pewne wymagania: sprawność fizyczną, kondycję oraz podstawowe umiejętności alpinistyczne. Przydadzą się także buty chroniące kostkę, ale zapomnijcie o zabraniu z szafki traktorów, w których przemierzacie nasze Tatry. Bardzo szybko but się zagotuje i jedna z najbardziej niezwykłych wypraw w waszym życiu przerodzi się w koszmar. Poszukajcie więc obuwia odpowiedniego do wędrówek w strefie równikowej. Na przykład Aku Petra.
Najbardziej niewdzięczny jest – zdawałoby się – najprostszy odcinek. Liczące w linii prostej niewiele ponad 100 metrów podejście o kącie nachylenia ok. 45 stopni, którego podłoże stanowi drobny trap. Przy każdym kroku spod naszych stóp usuwa się rumosz, co wcale nie ułatwia marszu. Krok w górę, pół kroku w dół. Męczące i irytujące zarazem. Idziemy zygzakiem, bo tym sposobem łatwiej pokonuje się wzniesienie.
Po kilku minutach docieramy do „komina”, naturalnej rynny utworzonej w zboczu, przez którą będziemy mogli wspiąć się na kolejny poziom gebla.
Pierwszą część pokonujemy, ustawioną przez robotników, drewnianą drabiną, by po chwili wspinać się po linie w wąskiej „skalnej rurze”. Tutaj najlepiej sprawdza się technika „moja – twoja”, ale trzeba uważać z wyborem oparcia dla stóp, bo wapienna skała ma swoje słabości i niekiedy to, co wygląda na solidne i stabilne, pęka niczym sucha gałązka pod ciężarem naszego ciała.
Kolejny poziom to dalsza wspinaczka po zboczu, początkowo wąską ścieżką, nad 60 metrową przepaścią. Ten odcinek, dla ułatwienia i bezpieczeństwa zarazem, został wyposażony w linowe poręcze przytwierdzone metalowymi kotwami do kurtyny gebla. Później już łatwo, po większych skalnych odłupkach, wprost na półkę.
Zapewne tę samą trasę pokonywali złodzieje, zwabieni skarbami złożonymi faraonowi w darze przez orszak żałobny.
A skoro o złodziejach mowa. Gdy już dotrzecie na sait i w górę, na półkę, poprowadzi was Andrzej albo ktoś z nas, to będziecie mieli okazję zobaczyć jedyny zachowany w Egipcie wkop złodziejski. Gdy po raz pierwszy odsłoniliśmy jego wejście, w korytarzu bielały szczątki szkieletu z rozbitą czaszką. Nie wykluczone, że medżaju4 przyłapali hultaja na gorącym uczynku, potraktowali z całą surowością na jaki zasługiwał i zostawili ku przestrodze naśladowców. Ale ten wkop, mimo ciążącego na nim odium, bardzo nas ucieszył. Złodzieje zawsze wiedzieli, bo bardzo często byli w zmowie z kapłanami lub strażnikami nekropoli, gdzie zlokalizowano konkretny grobowiec. Największym problemem było znalezienie sposobu, jak się do niego dostać? Zresztą, jak dzisiaj. Wiadomo, gdzie jest bank, szkopuł w tym jak otworzyć sejf?
Nieopodal stanowisko gafira. Dokładnie wyprofilowane w poziomie podłoże stanowiące idealną wprost podstawę do postawienia budki z zadaszeniem chroniącym przez słońcem. Gdy staniecie w tym miejscu, oczom waszym ukaże się półka w całej swej krasie.
Również w 2000 roku dokonaliśmy kolejnego znaczącego odkrycia. Tym razem w przysypanym piaskiem i skalnym gruzem pęknięciu tektonicznym, zresztą niezbyt głębokim, znaleźliśmy wykonaną z brązu główną część sztyletu. Jego wygięte w kształt półksiężyca ramiona obejmowały niegdyś okrągłe jabłko osadzone na centralnym trzpieniu służącym niewątpliwie za uchwyt. Natomiast z drugiej strony wystawały, tworzące swoistą ramę, dwie pionowe prowadnice, w którą starożytny rzemieślnik wpasował ostrze.
Była to, ponad wszelką wątpliwość, obsadka królewskiego sztyletu, niemal identyczna jak ta ze sztyletu znalezionego na mumii ostatniego króla XVII dynastii Kamose5, który Said Pasza6 podarował kuzynowi francuskiego cesarza Napoleonowi III. Dziś znajduje się w Królewskiej Bibliotece w Brukseli. Znaleziony przez nas sztylet jest także bardzo podobny do tego, jaki odkrył na początku lutego 1859 roku przy mumii królowej Ahhotep w Drah Abu el-Naga August Mariette.
Niewykluczone, że przed wiekami sztylet, którego fragment po wiekach znaleźliśmy, został skradziony z królewskiego grobowca. Złodziej dobrawszy się uprzednio do grobu zabrał złoto i srebro rezygnując z mniej cennego brązu. Być może miał w worku wyłącznie szlachetne metale… Właśnie… zabrał z grobu. Na półce skalnej nie ma żadnego grobowca poza tym, do którego szukamy wejścia.
Jako nielogiczne odrzucamy hipotezy, że zrzucił go z góry lub też, splądrowawszy jakieś miejsce pochówku w okolicach świątyni, wdrapał się z nim na górę, by tam rozebrać go na części. Dlaczego nie zagrzebał niepotrzebnego fragmentu gdziekolwiek na dole, lecz wybrał się z tym niewątpliwym dowodem swej zbrodni w długą i ryzykowną wycieczkę? Przyłapany przez medżaju niechybnie straciłby życie.
Zatem grobowiec powinien znajdować się w pobliżu!
I wówczas Andrzej doznał olśnienia. Jego stanowisko może skrywać poszukiwany przez wszystkich grób Amenhotepa I, dokładnie opisany w tzw. papirusie Abbotta! Obsadka sztyletu, którą znaleziono na stanowisku, jest bowiem typowa dla XVII i wczesnej XVIII dynastii. Grób Amenhotepa I mógł zostać obrabowany i następnie ponownie wykorzystany przez kogoś z XXI dynastii, np. przez Herhora! On przecież te zbezczeszczone i okradzione królewskie mumie restaurował, a Butehamon, którego graffiti znajduje się na ścianie powyżej, był związany z kultem rodziny zmarłego Amenhotepa I !
Niekiedy dziwnie się los plecie, ale tym razem strzępy świadectw starożytnej historii zaczęły układać się w logiczną całość. Papirus Abbota, o którym wspomniałem, tylko uwiarygodnia tę łamigłówkę przeobrażając nasze marzenia w zupełnie realne, choć jeszcze przecież transcendentne, wizje.
Oto bowiem kupiony w XIX wieku w pewnym kairskim antykwariacie przez angielskiego lekarza dr. Henry Abbotta papirus zawiera raport z inspekcji, jakiej za panowania Ramzesa IX dokonała specjalna komisja, mająca się przekonać, czy doniesienia o włamaniach do kilku królewskich grobowców są uzasadnione. Dziewięć spośród nich jest wymienionych tylko i wyłącznie z imienia. Natomiast jeden, nie wiedzieć czemu, bardzo precyzyjnie opisany. Przede wszystkim, nosi nietypową nazwę: Horyzont Amenhotepa I. Po drugie jest dokładnie umiejscowiony.
Raz jeszcze przyjrzyjmy się uważnie miejscu naszych wykopalisk.
Trudno nie zgodzić się z tym, iż dane zawarte w papirusie Abbott’a wręcz idealnie pasują do stanowiska, które badamy.
Po pierwsze ponad naszą półką piętrzą się skały sięgające 50 metrów. Na szczycie jest miejsce, z którego zawsze robimy zdjęcia, miejsce bardzo płaskie, na którym coś w starożytności mogło stać. Może kiosk, może jakaś stela…?
Gdy dalmierzem zbadaliśmy odległość do miejsca, w którym spodziewamy się odkryć wejście do grobowca, wynik jest idealnie zbieżny z danymi zawartymi w starożytnym dokumencie – 63 metry czyli 120 łokci.
Zaś świątynią, którą w papirusie opisuje się jako świątynię Amenhotepa z Ogrodu jest zapewne świątynia Nebhepetre Mentuhotepa II 7 położona na południe od naszych wykopalisk. Znaleziono tam kilka obiektów związanych z Amenhotepem I – posągi ozyriackie tego króla oraz stelę, z której niedwuznacznie wynika, że w tej świątyni było miejsce kultu dwóch faraonów: Nebhepetre Mentuhotepa II i Amenhotepa I.
Do dzisiejszego dnia każdy może zobaczyć przed nią otwory po wielkich donicach wykutych w skale, gdzie były posadzone drzewa. Bo rzeczywiście przed tą świątynią rósł kiedyś ogród. Są tak widoczne dla wszystkich odwiedzających świątynię Hatszepsut, że aż niezauważalne.
Mam nadzieję, iż nie umknęło, drogi Czytelniku, twojej uwadze, że grobowiec, o którym mówię, nazwany został w papirusie Abbotta Horyzontem Amenhotepa. Nazwa oryginalna, by nie powiedzieć dziwna, to prawda, ale tylko do czasu aż się nie stanie na półce, gdzie prowadzimy prace. Spoglądając przed siebie zobaczymy na drugim brzegu Nilu Karnak. Dla starożytnych Egipcjan świątynię najświętszą ze świętych i zarazem największą jaką kiedykolwiek oglądał świat. Trochę w prawo majaczą kolumny świątyni luksorskiej.
A pod nami?
A pod nami świątynia Hatszepsut8. Szczególnie pięknie wyglądająca o wschodzie, kiedy jej mury spowija czerwień wynurzających się zza horyzontu słonecznych promieni. Sięgnęła po władzę faraonów przynależną dotąd wyłącznie mężczyznom, odsuwając czasowo od tronu Tutmosisa III, którego była regentką. Rządziła mądrze, przyczyniając się do znacznego rozwoju gospodarczego państwa, między innymi dzięki wielkiej wyprawie handlowej do krainy Punt.
Tuż obok ruiny świątyni faraona Nebhepetre Mentuhotepa II. Panował ponad 50 lat. Po podbojach na południu i północy stał się niekwestionowanym władcą zjednoczonego Egiptu. Nie przeniósł jednak stolicy na północ kraju. Pozostał w Tebach. To on jako pierwszy wybudował swą świątynię w Deir el-Bahari.
W końcu pozostałości świątyni Totmesa III9, faraona niezwykle walecznego, który w wyniku swych podbojów od Eufratu na północnym wschodzie po IV kataraktę na południu stał się twórcą egipskiego imperium. Z czasem uporządkował wewnętrzne sprawy państwa doprowadzając je do gospodarczego i kulturalnego rozkwitu. Nie zapomniał także o Hatszepsut. Pamiętając o wielu bolesnych doświadczeniach i poniżeniach jakich od niej doznał, nakazał niszczenie jej wizerunków i wymazywanie kartuszy z jej imieniem od Nubii aż do Synaju. Zrobił to niezwykle skutecznie, bo do początków XIX wieku nikt nie wiedział o jej istnieniu.
Horyzont Amenhotepa…
To miejsce aż tętni duchami minionych wieków…
W 1999 roku Misja Skalna rozpoczęła wykopaliska. Teren był usiany wielką ilością gigantycznych głazów, z których największe miały po kilkadziesiąt ton! Systematycznie odsłaniano coraz więcej śladów celowej działalności człowieka. Stało się też jasne, że gigantyczne bloki nie znalazły się tam w efekcie działania sił natury, lecz zostały rozmyślnie zrzucone przez starożytnych ze szczytu tebańskiego gebla.
Andrzej nabierał coraz większej pewności, iż zrobili to w celu zakamuflowania grobu niezwykle ważnego człowieka – faraona.
W ciągu sześciu sezonów wykopaliskowych włożono w poszukiwanie grobowca gigantyczną pracę.
Kilkakrotnie nadzieja na odkrycie graniczyła z pewnością i kilkakrotnie Andrzej przeżywał rozczarowania smakując gorycz porażki. Nadchodziły wówczas momenty zwątpienia, lecz po zimnym przeanalizowaniu odkrytych śladów, wszystko układało się w logiczną całość, potwierdzając diaboliczną przebiegłość starożytnych w ukryciu grobowca.
Po pierwszym sezonie wykopalisk w 1999 roku, którego wyniki były nader zachęcające, zabrakło pieniędzy na kolejne misje. Jedynym ratunkiem było znalezienie sponsorów. Opiekę medialną zaoferowała „Gazeta Wyborcza”.
20 lipca 2000 roku ukazał się w niej artykuł „Odkryjemy grób Herhora”. Niestety, zasady sztuki dziennikarskiej, stosującej różnorodne skróty myślowe, stały w konflikcie z precyzją naukowego wywodu.
Środowisko źle przyjęło zbyt dosłowne porównania oczekiwanych efektów wykopalisk Andrzeja do odkrycia grobowca Tut-Anch-Amona. W artykule pojawiła się także dokładna data przewidzianego odkrycia – 18 października przed południem. Skąd? Otóż Andrzej stwierdził w rozmowie z dziennikarzem, że „…o ile szczęście nam dopisze, być może nawet już po 3 dniach dotrzemy do celu.”. Misja miała rozpocząć się 15-go, więc nietrudno obliczyć. Autor artykułu zastosował jednak zbyt duży skrót myślowy i konsekwencje tego były nader poważne.
Wkrótce dyrekcja Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego poddała miażdżącej krytyce wszystkie dokonania misji Andrzeja, a pod jego adresem padły mocne słowa: kłamca i oszust. Jednocześnie odmówiła wystąpienia do Egipskiej Rady Najwyższej ds. Zabytków z wnioskiem o wznowienie koncesji, co równało się z pocałunkiem śmierci dla Misji Skalnej.
Wielu jego kolegów, znających dorobek Andrzeja, zerwało z nim kontakty, argumentując, że „…nie będą współpracować z hochsztaplerem”.
„Polityka” z 23 grudnia 2000 roku napisała: „…Archeolog profesor N ogłosił przy użyciu mediów, że 18 października odkopie drogę do grobu opisywanego przez Prusa egipskiego arcykapłana Herhora, potrzebuje tylko sponsorów. Przy okazji zdradził, że dziwi się tym archeologom, którzy 18 października nic nie znajdują. Herhor nie dał się jednak odnaleźć ani 18, ani później. Profesor ogłosił, że wobec tego znajdzie sobie inną mumię, których prawdopodobnie w Egipcie jeszcze trochę pozostało, a w przyszłym roku znów będzie 18 października.”
Tego, co wypisywano w Internecie, lepiej nie powtarzać…
Znamienne. Żaden z dostojnych krytykantów ani razu nie był na stanowisku wykopalisk, nie pofatygował się zapoznać z terenem badań, efektami rozmyślnych działań starożytnych… Żaden z nich!
O innych dziwnych zdarzeniach napiszę przy kolejnej okazji, bo to temat sam w sobie, moim zdaniem, na dobrą powieść sensacyjną.
Po misji 2006 roku Andrzej kilkakrotnie starał się o uzyskanie licencji na dokończenie wykopalisk. Egipcjanie odmawiali. Dopiero po 3 latach usilnych zabiegów, dostał zgodę. Przyjechaliśmy do Egiptu, lecz jak się okazało nadaremnie. Przysłany z Kairu supervisor Aiman Hamid zabronił rozpoczęcia jakichkolwiek prac „… bo zagrażają świątyni Hatszepsut”.
Dopiero jesienią 2009 pozwolono na kontynuację rozbijania wielotonowych głazów, a bezpośrednią drogę do miejsca, gdzie, jak spodziewa się Andrzej, znajduje się wejście do grobowca, utorowała nam zimowa misja roku 2012.
Wówczas to w lutym i marcu zainstalowaliśmy na geblu system rynien i zsypów umożliwiający bezpieczne zrzucenie z półki kilku tysięcy ton skalnych odłamków, pozostałości po rozbiciu głazów, teraz mających formę redimów groźnie zwisających nad położonymi w dole świątyniami. Tym samym nasza misja stała się misją ratunkową mającą uchronić te zabytki przed zniszczeniem lawiną kamienno-błotną, którą mogą wywołać zbliżające się ulewy.
Jakże wielkimi byliśmy optymistami sądząc, że uda się nam tego dokonać w dwa tygodnie? Mordercza praca w upale przekraczającym 50 stopni w słońcu trwała dokładnie 2 miesiące. Ostatni element montowaliśmy w dniu wyjazdu z Luxoru do Kairu.
Gebel nauczył nas pokory.
Jeden element rynny ważył 30 kilogramów, a 5 milimetrowa blacha wciągana linami na górę cięła skałę jak żyletka. Nagrzewała się przy tym do tego stopnia, że mogliśmy na niej smażyć jajecznicę. Przenosiliśmy je w rękawiczkach, lecz skręcać śrubami musieliśmy gołymi rękami. Większym wyzwaniem było wciąganie zsypów. Cylindryczne elementy z grubej gumy, wzmocnione od środka stalową blachą, ważyły po 90 kilogramów. Nic dziwnego, że nikt nie wierzył, abyśmy mogli tego dokonać. Przecież w całej historii archeologii żadna misja nie stawiła czoła takiemu wyzwaniu. Zewsząd dochodziły nas głosy nie tylko powątpiewania, ale i kpin. Zdarzały się także gesty wrogości, o czym również warto wspomnieć, bo uzupełnia to obraz atmosfery w jakiej przyszło nam pracować. Zwłaszcza od kolegów z innych misji.
A jednak.
A jednak dokonaliśmy tego, co jeszcze do niedawna inni uważali za niemożliwe!
Dzisiaj co bardziej spostrzegawczy mogą zobaczyć przyklejonego do skały metalowego tasiemca o niebagatelnej długości ponad 120 metrów i wadze prawie ośmiu ton!
Od jesieni roku 2012 rozpoczęliśmy zrzucanie kamiennych redimów. Sztuka niby niewielka, ale tylko z pozoru, bo jeden nierozważnie wyjęty ze ściany odłupek może spowodować tragiczną w skutkach lawinę. Obyło się jednak bez wypadku, a do zakończenia tegorocznej, zimowej odsłony naszej misji, posunęliśmy się tak daleko, że od punktu „zero”, w którym, jak przewiduje Andrzej, znajduje się wejście do grobowca, dzielą nas zaledwie 4 metry. To zaledwie jest określeniem na wskroś retorycznym, bo, aby tam dotrzeć, czekają nas minimum cztery tygodnie ciężkiej pracy.
Marzenie zaczyna się spełniać.
Oczywiście archeologia, to nie matematyka i wszystko może się zdarzyć, ale istniejące się na naszej skalnej półce liczne ślady świadomej działalności starożytnych zdają się potwierdzać przypuszczenia Andrzeja. Egipcjanie wykonali tu gigantyczną pracę. I z całą pewnością nie zrobili tego bez powodu. Byli zbyt praktyczni.
Schodząc z gebla mijamy rzucające się w oczy świeżą bielą graffiti zawierające dziwną treść: „Byłem tu. Szafa. Tutaj jest sen o sławie i wielkości. 28.01.2007”. Napis ten przykrywa częściowo oryginalne starożytne graffiti egipskie, które Misja Skalna swego czasu zanumerowała i oznaczyła strzałką… To namacalny przejaw nie tylko typowego polskiego piekła, nie tylko archeologicznego barbarzyństwa, ale i ludzkiej zawiści. Przez moment zastanawiam się nad małością i nikczemnością autora tych słów.
Swego czasu jeden z adwersarzy Andrzeja stwierdził, że gdy znajdziemy grobowiec, to wejdzie pod stół i wszystko – swe wyrażane głośno wątpliwości i krytyczne docinki – odszczeka. Podejrzewam, że podobnych mu będzie więcej…
Jesteśmy w centrum starożytnego Egiptu. Miejscu spoczynku faraonów i wielmożów najpotężniejszego przed tysiącami lat państwa świata. Tu zostali pochowani ci, którzy byli bogami na ziemi, którzy posiadali władzę jakiej nikt nigdy poza nimi nie doświadczył, którzy swymi skarbami przyćmiewali blask słońca.
Gdy spoglądam na pionowe skały tebańskiej góry, wznoszące się wysoko nad nami, nieodparcie nasuwa mi się skojarzenie z niezwykłym majestatem tego miejsca. Majestatem połączonym z potęgą, wielkością i magią egipskich wierzeń.
Przemierzając drogę wiodącą do Luxoru mijamy marne resztki dumnej niegdyś i znanej w całym świecie wsi Gurna. Być może spoglądamy na miejsce, gdzie żyją potomkowie złodzieja, który przed wieloma wiekami obrabował grobowiec Amenhotepa I, pozostawiając na półce skalnej fragment sztyletu odnaleziony przez naszą misję…
Być może…
Wszystko, jeżeli los nie spłata nam jakiejś niespodzianki, powinno wyjaśnić się jesienią tego roku. Jeżeli mamy rację będziemy świadkami największego odkrycia w dziejach archeologii, przy którym znalezienie grobowca Tut-Anch-Amona okaże się cieniem sukcesu polskiej nauki.

Życzcie nam tego z całego serca…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u