Od śniegu po upał czyli kilka dni w Maroku – Alina Wachowska

Od śniegu po upał czyli kilka dni w Maroku

Alina Wachowska

TRASA: Marrakesz – Imlil – Jebel Toubkal – Marrakesz

CZAS: 19-25 lutego 2009r.

UCZESTNICY: 5 osób – do naszej rodzinnej ekipy dołączył Bartek.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Przelot: Do Maroka łatwo i niedrogo dotrzeć można tanimi liniami (Ryanair, EasyJet) z przesiadką w jednym z miast europejskich. Lecieliśmy EasyJet-em z Berlina do Marrakeszu z przesiadką w Mediolanie, a w drodze powrotnej w Madrycie. Jeśli ktoś ma do dyspozycji więcej czasu można więc wyjazd do Maroka połączyć ze zwiedzaniem któregoś z tych miast
Wiza: Do Maroka wiz nie potrzebujemy.
Budżet: Na miejscu średni budżet dzienny wyniósł w naszym przypadku 20 Euro/osobę (całość kosztów – noclegi, wyżywienie, trekking, transport. Przykładowe ceny w tekście poniżej). Walutę wymienić można po przylocie na lotnisku, w Marrakeszu są liczne kantory i bankomaty.
Podczas naszego pobytu kurs wynosił: 1 Euro = 10,825 MAD

Wyjazd do Maroka był z założenia krótki, z głównym naciskiem na zimowe wejście na Jebel Toubkal (4.167m) – najwyższy szczyt Wysokiego Atlasu, a zarazem całej północnej Afryki.

NOTATKI Z PODRÓŻY

Po wylądowaniu w Marrakeszu ruszamy od razu do Imlil – wioski, stanowiącej punkt startowy w góry. Z lotniska dojeżdżamy grand taxi do Bab el Rob – miejsca na obrzeżach miasta, skąd startują kolejne taksówki, w kierunku Asni i Imlil. Tutaj transport znajduje nas sam – rzutki naganiacz organizuje nam samochód (180 drh za 5 osób + 20 dla naganiacza), którym ruszamy na południe.
Imlil leży niespełna 70 km od Marrakeszu, dojazd zajmuje ok. półtorej godziny. Miejscami trasa prowadzi górskimi zboczami i jest bardzo kręta.
W Imlil samochody zatrzymują się na niewielkim placyku na początku wsi.Windows 8 Clé
Tuż obok mieści się schronisko Club Alpine Francaise oraz Cafe Soleil. Zaraz zagaduje nas hotelarz z Auberge Lepiney – ruszamy obejrzeć pokoje i decydujemy się na nocleg (60 drh/os.). Hotelik leży w górnej części wioski, przy szlaku, którym wędruje się na Toubkal. Na miejscu można zamówić posiłki, w pokojach są gniazdka, a w kranach ciepła woda. Budynek nie ma ogrzewania (poza jadalnią, w której w czasie posiłków rozpalany jest piecyk), w pokojach jest więc zdecydowanie rześko, szczególnie wieczorem, gdy na dworze pada śnieg. Po zjedzeniu obiadokolacji zaszywamy się więc w śpiworach i odsypiamy podróż.

Kolejny dzień wita nas słońcem, śnieg który padał wczoraj już stopniał. Zbyteczne w górach rzeczy zostawiamy w hotelu, a u jego właściciela wypożyczamy 2 czekany (30 drh/szt. dziennie).
Ruszamy wyraźną drogą w górę. Po niespełna godzinie jesteśmy przy Aroumd – kolejnej wsi, w której także można znaleźć nocleg lub zrobić drobne zakupy. Dalej wędrujemy doliną rzeki Mizane – tutaj leży już śnieg. Bardzo przydają się przeciwsłoneczne okulary i krem z wysokim filtrem. Później droga stopniowo zaczyna się wznosić. Dochodzimy do Sidi Chamarouch – to mniej więcej w połowie drogi do schroniska pod Toubkalem, leżącego na wysokości 3.200m npm. Można tu napić się typowej marokańskiej herbaty – miętowej i bardzo słodkiej, są też kramiki z pamiątkami. Do Sidi Chamarouch dochodzą muły, wynajmowane przez turystów do transportu bagaży.
Tegoroczna zima jest w Atlasie wyjątkowo śnieżna – powyżej osady leży już dużo śniegu, miejscami jest dość ślisko. Zakładamy raki, pogoda się zmienia – rozpoczyna się regularna śnieżyca. Po drodze spotykamy parę sympatycznych Czechów, którzy dzień wcześniej byli na szczycie. Rozmawiamy chwilę, śmiejąc się, że tylko Polacy i Czesi chodzą tu nosząc plecaki na własnym grzbiecie, nietrudno więc odgadnąć skąd jesteśmy.
Widok schroniska sprawia mi niekłamaną radość. Stoją tu dwa budynki – pierwszy to prywatne schronisko Mouflon, drugi należy do Club Alpine Francaise.
Zatrzymujemy się w Mouflon Refuge, gdzie gospodarzem jest bardzo sympatyczny Abderrahim – lubiący Polaków i skłonny do negocjacji cenowych.Ustalamy cenę na 110 drh/os. za nocleg ze śniadaniem. Latem bywa tu tłoczno, teraz oprócz nas jest tylko grupka Anglików. Nocuje się w wieloosobowych salach – my taką mamy wyłącznie dla siebie. Trzeba mieć własny śpiwór – zimą ciepły, jako że temperatura w budynku w dzień wynosi 3 st.C. Wrzątek z kuchni dostępny jest za darmo, z myciem kiepsko, bo w kranach nie ma wody, prąd wyłączany jest ok. 21.00. Schronisko ma swój klimat, panuje w nim sympatyczna atmosfera, a centralnym miejscem spotkań jest jadalnia i znajdujący się w niej kominek.

Nazajutrz wstajemy wcześnie i o 7.00 jesteśmy w jadalni na śniadaniu. Jeden z Anglików wyszedł już z przewodnikiem na szczyt, pozostali zostają dziś w schronisku. Zabieramy raki, czekany, kije, trochę prowiantu i ruszamy. Jest mroźno, ale nie ma silnego wiatru, którego trochę się obawiałam. Na tyłach schronisk kierujemy się stromym podejściem w górę. Daleko przed nami widzimy znajomego Anglika i jego przewodnika, za nami – grupę ośmiorga Hiszpanów startujących z sąsiedniego schroniska.
Śniegu jest sporo i trzeba torować trasę. Po podejściu zatrzymujemy się, by założyć raki i dajemy się wyprzedzić Hiszpanom. Teraz my ruszamy ich śladem. Droga wiedzie cały czas w górę, choć już nie tak stromo jak na początku. Dochodzimy do przełęczy Tizi n’Toubkal. Pogoda zmienna – słońce, chmury, padający śnieg i znowu słońce. Stąd kolejne podejście – trawersem grani szczytowej. Czuje się już wysokość – zbliżamy się wszak do 4.000 metrów.
I wreszcie – jest! Otwiera się przed nami szczytowe plateau, widzimy metalowy czworonóg ustawiony na wierzchołku. Kilka minut – i jesteśmy przy nim! Wielka radość i wspaniałe widoki! Hiszpanie zbierają się do zejścia i już po chwili jesteśmy tu zupełnie sami. Robimy mnóstwo zdjęć, spędzając na szczycie około pół godziny. Potem ruszamy w dół.
Po 16.00 jesteśmy przy schronisku, w którym zamierzamy spędzić kolejną noc. Dziś jest tu już więcej turystów. Zajadamy z apetytem smaczną obiadokolację, a potem dajemy nura do śpiworów. Tego wieczora zasypiamy jeszcze przed wyłączeniem światła.

Kolejny dzień to zejście do Imlil w pełnym słońcu i przy bezchmurnym niebie. Stopniowo zdejmujemy kurtki, czapki i polary. Wędrówka to czysta przyjemność. Do Sidi Chamarouch leży śnieg, poniżej nie ma go już wcale – przez dwa dni słońce wytopiło go niemal całkowicie.
Dochodzimy do Imlil, w Auberge Lepiney oddajemy wypożyczone czekany i odbieramy pozostawione na przechowanie rzeczy. Hotelarz załatwia nam grand taxi (250drh za 5 osób, z dojazdem w okolice Jemaa el Fna) i po pół godzinie ruszamy spod hoteliku w kierunku Marrakeszu.
W ciągu tego dnia przenosimy się ze śnieżnej zimy w środek lata. Marrakesz wita nas ciepłem i słońcem. Dojeżdżamy w pobliże placu Jemaa el Fna i ruszamy ku uliczkom położonym na południe od niego. Tu mieści się skupisko niedrogich hoteli. Po drodze dajemy się poprowadzić napotkanemu naganiaczowi. Idziemy do hotelu Al. Hilal, gdzie po targowaniu zatrzymujemy się w pokoju 5-osobowym za 200 drh/noc. Ważnym elementem targów jest darmowy prysznic (normalnie za dopłatą 10 drh), bo to rzecz, której najbardziej jesteśmy spragnieni. Dobijamy targu, lokujemy się w pokoju i metodą gry w “papier-kamień-nożyczki” ustalamy kolejność zanurzania się pod strugą ciepłej wody.
Gdy ruszamy zwiedzać miasto jest już ciemno. Z wąskiej uliczki, w której mieści się hotel dochodzimy do gwarnego deptaku, skąd zaledwie kilka minut spacerem do placu Jemaa el Fna. Plac, o którym rozpisują się wszystkie przewodniki, jest rzeczywiście ogromny. Mnóstwo na nim ludzi, sporą część zajmują stragany sprzedające jedzenie. Apetycznie pachnie grillowanym mięsem, unoszą się dymy. Można zjeść tu szaszłyki, ryby, jarzyny, ale także gotowane owcze głowy, czy gotowany mózg. Na oddzielnych stoiskach sprzedawane są soki z pomarańczy, świeżo wyciskanych dla każdego klienta. Z placu idziemy pod oświetlony meczet Kutubija, mijając po drodze postój dorożek. Jemaa el Fna i jego okolice to miejsca, gdzie mnóstwo jest turystów, wszystko kręci się tu wokół pozyskania klienta. Jakoś szczególnie nas to miejsce nie zachwyca.

Następne dwa dni przeznaczamy na zwiedzanie Marrakeszu. Najlepiej poruszać się tu pieszo – bez problemu docieramy do wszystkich ciekawych miejsc, a wędrując uliczkami poznajemy charakter miasta.
Pierwszy dzień zwiedzania rozpoczynamy odwiedzinami w grobowcach Saadytów (wstęp 10drh/os.). Jesteśmy tu o 8.00 i mamy chwilę na spokojne obejrzenie zabytku, wkrótce potem nadciągają grupy zorganizowanych turystów i robi się tłoczno.
Nasz kolejny cel to ruiny pałacu el Badia. Po drodze wstępujemy jeszcze do miejscowej herbaciarni na tradycyjną miętową, słodką herbatę. El Badia (wstęp 10drh/os.) to rozległe ruiny, będące pozostałością po jednym z największych pałaców Maroka. Pozostały z niego głównie mury i zaniedbane ogrody. Zwiedzanie jest bardzo przyjemne – temperatura 25 st.C, słońce, ciekawe zakamarki. Na murach szacownego zabytku uwiły swe gniazda liczne bociany – jest ich tu kilkadziesiąt.
Zamierzamy zwiedzić jeszcze kolejny pałac – el Bahia. W południe obowiązuje jednak dwugodzinna przerwa. Kupujemy więc na straganie pomarańcze i rozsiadamy się na skwerku, pałaszując je z apetytem. Potem idziemy na obiad do wegetariańskiej knajpki Earth Cafe w jednej z uliczek mediny. Po obiedzie dochodzimy do rozległego cmentarza żydowskiego. Nekropolia rozczarowuje – stele nagrobne (macewy) to betonowe bloczki bez żadnych inskrypcji, wśród nich szwendają się duże psy, a wszystko to w ostrym słońcu, bez odrobiny cienia.
Wycofujemy się po chwili i znów wracamy w gęstwinę ulic. Tu zaczepia nas samozwańczy przewodnik, proponując zwiedzenie synagogi. Zaciekawieni podążamy za nim. Wąskimi drzwiami w murze przechodzimy na rozległy dziedziniec, z którego prowadzą wejścia do mieszkań. Jedne drzwi różnią się od pozostałych – są złote i bogato zdobione. Po chwili zjawia się opiekun synagogi i wpuszcza nas do wnętrza. Sami z pewnością byśmy tu nie trafili.
W międzyczasie pałac el Bahia ponownie otwiera swe podwoje dla zwiedzających. Przechodzimy przez piękne ogrody do kolejnych pomieszczeń, podziwiając bogatą ornamentykę ścian i stropów.
Później wędrujemy wąskimi, ruchliwami uliczkami docierając w pobliże głównego placu miasta. Tu zapuszczamy się w souki, handlowe zaułki, pełne pachnących przypraw, różnobarwnych kilimów i naczyń. Wieczorem przez Jemaa el Fna zmierzamy do hotelu.

Kolejnego dnia zamierzamy obejrzeć medresę Ali ben Yusufa, a potem dojść do ogrodów Majorelle. Wędrujemy gwarnymi ulczkami, stopniowo oddalając się od turystycznego centrum. Wokół nas skutery, wózki ciągnięte przez osły, ruch i chaos.
Zagaduje nas kolejny “przewodnik” i prowadzi labiryntem wąskich uliczek do garbarni skór. Idziemy zaciekawieni, mając w wyobraźni barwne farbiarnie, z których słynie Fez. Wędrujemy ulicami, na których nie widać innych turystów. Gdy dochodzimy do celu w nosy uderza odór rozkładających się odpadków, a oczom ukazują się betonowe kadzie, wypełnione burą cieczą. Z boku piętrzy się sterta resztek – można dostrzec pozostałości sierści i rogów. Opiekun garbarni trochę nam o niej opowiada, a potem kieruje nas do sklepu ze skórzaną galanterią i dywanami. Wycofujemy się pospiesznie i wracamy w pobliże centrum. Odnajdujemy medresę Ali ben Yusufa, ale zmęczeni wrażeniami nie mamy już ochoty na zwiedzanie. Idziemy dalej, w stronę nowej części Marrakeszu zwanej Ville Nouvelle. Wychodzimy poza mury ograniczające stare miasto i zmierzamy do ogrodów Majorelle, po drodze wstępując jeszcze do knajpki na posiłek i miętową herbatę.
Ogrody Majorelle to park założony w 1924r. przez francuskiego malarza Jacques’a Majorelle.Po jego śmierci mocno podupadły, do czasu, gdy w 1978 roku wykupił je – wraz ze znajdującą się obok willą – słynny projektant mody Yves Saint Laurent. Udostępnione są do zwiedzania (wstęp 30 drh). Po przekroczeniu bramy znajdujemy się w innym świecie. Park pełen jest egzotycznych roślin – bananowców, bambusów, kaktusów i palm. Między nimi umieszczono architektoniczne detale o nasyconych barwach, pięknie kontrastujące z otaczającą je zielenią. Na terenie ogrodów – w dawnym studio malarza – znajduje się też małe muzeum sztuki islamskiej. Clé de produit Windows 8 Professional
Całość jest doskonale utrzymana. Miejsce charakterem bardzo odbiega od pozostałej części miasta i znakomicie można tutaj odpocząć od jego gwaru. Ogrody są przepiękne – z przyjemnością spędzamy tu kilka godzin. Wracamy wzdłuż nowoczesnej ulicy, a potem znów zapuszczamy się w zaułki mediny. Wstępujemy do niewielkiej knajpki na pyszny, pożegnalny tadżin, który popijamy typowo marokańską, miętową herbatą. To nasz ostatni wieczór w Marrakeszu.
Nazajutrz pakujemy się i taksówką (50 drh) jedziemy na lotnisko – niestety nadchodzi pora, by pożegnać Maroko.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u