Mozambik – Maputo (rewolucyjny postkolonializm) – Jerzy Pawleta

Mozambik – Maputo (rewolucyjny postkolonializm)

Jerzy Pawleta

Do Mozambiku wystartowałem ze stolicy Suazi (Swaziland) Mbabane zapakowaną do granic wytrzymałości, jak to w Afryce, murzyńską taksówką, czyli mocno przechodzonym minibusem. Bagaż który nie mieścił się już na kolanach i pod nogami podróżnych, w tym i mój duży plecak, upchnięto za dodatkową opłatą (10 Randów = 3,50 zł) w niewielkiej, równie marnej co bus kondycji przyczepie. Obwiązano sznurkiem, nakryto derką i gdy nie dało się już wcisnąć ani jednej osoby więcej ruszyliśmy. Mbabane – Maputo, ok. 200 kilometrów, z przesiadką w Manzini kosztuje 60 Randów Południowoafrykańskich (20 zł), bo w Suazi obowiązuje oprócz lokalnej głównie ta waluta. Byłem jedynym przedstawicielem rasy białej na pokładzie. Co w murzyńskich taksówkach było regułą, stąd i ich nazwa.

I właściwie nie byłoby o czym mówić, gdyby nie to, że w jednej z licznych dziur na drodze odpadł błotnik. Wrzucono go na przyczepę i przywiązano następnym sznurkiem. Nie zrobiło to większego wrażenia na policyjnym posterunku kontrolnym, którymi usiana jest Afryka. Nie bardzo wiem, co sprawdzają, bo z całą pewnością nie stan techniczny pojazdów i zgodność pasażerów z dopuszczalną ich ilością. Kilkadziesiąt kilometrów dalej rozpoczęły się regularne głośne stuki w podwoziu. Czarnoskóry kierowca udawał, ze nie słyszy. Na coraz głośniejsze uwagi pasażerów zareagował. Zatrzymał się, obejrzał auto, stwierdził, że wszystko jest OK. Ruszyliśmy. Stuki nasiliły się, aż wreszcie coś huknęło. Odpadł prawie cały bieżnik z lichej opony. Podrapał się po głowie i zabrał do skomplikowanej operacji wymiany koła. Szkopuł był taki, że nowe koło było niewiele lepszej jakości i do tego z bardzo niewielką ilością powietrza. Gdy wszyscy wsiedliśmy do pojazdu, jechaliśmy niemal na metalowej feldze. Na nasze uwagi kierowca tylko wzruszał ramionami, mówiąc, że nie ma innej opcji. Trzeba jechać. Potem coś się wymyśli. Gdyby nie serpentyny i górzysty teren, znowu nie byłoby o czym mówić.

Jakimś cudem dojechaliśmy do granicy i tu, gdy jako człowiek o dziwnym paszporcie zabawiłem wyjątkowo długo czekając na decyzję Panów Urzędników Mozambiku, że mogę uprzejmie zapłacić 25 $ za wizę (plus 3$ jakiegoś podatku), kierowca doprowadził koło do, można rzec, porządku pożyczając pompkę od któregoś ze stojących na granicy kierowców.

Wjazd do chaosu, którym jest stolica Mozambiku w okolicach miejsca przyjazdu i odjazdu wszelkich pojazdów dalej bieżnych po podobnych doświadczeniach afrykańskich nie powinien mnie był zaskoczyć. A jednak zaskoczył. Rozmiarami chaosu i niezwykłą, wydawało się niekończącą jego powierzchnią. Szybko przystałem na ofertę „mojego” kierowcy, że podrzuci mnie (za 30 Randów = 10 zł = 100 Meticais, waluta Mozambiku ) pod backpackersa (hostel) Base, w którym zamierzałem zanocować, mimo, że cena za przejazd wydawała mi się wygórowana. Szybko zweryfikowali ją tutejsi taksówkarze, biorąc stówkę Meticais za krótki odcinek, za dłuższy już 250 Mt.

W związku z dziwnymi kombinacjami „recepcjonisty” w Base postanowiłem zmienić miejsce na backpackersa Fatima’s Place przy Ave Mao Tse Tung. Trafny wybór. Znacznie obszerniejszy, ze sporym patio i miłą załogą. 300 Mt za noc w sali wieloosobowej z własnym śpiworem. Piętnaście minut piechotą do nabrzeża i właściwego centrum miasta. Plus gratis mapka z zaznaczonymi rejonami miasta, których zdecydowanie należy unikać. W toalecie duża informacja: Nie zabieraj na miasto żadnego noża, policja na pewno ci go skonfiskuje! Zastosowałem się do obu wskazówek. Jakby co, bronić się będę rękami. Ale nie było przed czym. Sprawdziłem, maszerując nocną porą przez Maputo witany uśmiechami i pozdrowieniami jego mieszkańców. Ale po kolei.

Późny obiad w pobliskiej Zambezia Restaurant, afrykańskie spaghetti 120 Meticais (12 zł), piwo 40 Mt i czas ruszyć na miasto, by odszukać to co rewolucyjny Mozambik pozostawił po czasach kolonialnych. Można rzec: niewiele. Dominuje koszmarnie zaniedbana architektura z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Plus niezwykły bałagan towarowo-ludzki na chodnikach obrzeża centrum miasta, przez które musiałem się przebić idąc Ave Vladimir Lenine. Między tym wszystkim odnalazłem jednak kilka niezwykłych perełek. Jak bijąca swoją bielą pośród ogólnej szarości strzelista, „kubistyczna” katedra Nossa Senhora de Conceicao, jak ciekawa architektura budynku Town Hall stojącego tuż obok przy kolonialnym Praca da Independencia czy jak usytuowany również niedaleko budynek Kultury Francuskiej, finezyjne połączenie kolonializmu i współczesności ze znakomitym wykorzystaniem koloru w przestrzeni urbanistycznej. Piątka z plusem.

W niedalekim Muzeum Sztuki Współczesnej, Ave Karl Marx, wstęp za darmo ale mile widziane datki na utrzymanie placówki wrzucane do szkatułki, otrzymuję nieoczekiwanie zaproszenie na wernisaż, który ma odbyć się następnego dnia. Miło, skorzystam. Samo muzeum zawiera wiele nadzwyczaj interesujących przykładów afrykańskiej sztuki współczesnej, od malarstwa po rzeźbę, której za nic nie mogę dostrzec w otaczającym mnie afrykańskim codziennym świecie. Idąc dalej w dół w stronę nabrzeża trafiam na otwartą, mimo zapadających ciemności, fortecę. Wstęp gratis. Prezentuje się imponująco w czerwonym świetle zachodzącego słońca odbitego od ciemnych chmur zawieszonych tuż nad miastem. Widok z jej murów na otaczającą aglomerację wywołuje ponowną chęć zburzenia większej jego części i postawienia od nowa. W pomieszczeniach fortecy ma miejsce ciekawa wystawa lalek ozdobionych tradycyjnymi capulanas, kolorowymi bawełnianymi materiałami, których kobiety Mozambiku używają jako spódnic, bluzek, nakryć głowy czy „amortyzatorów” pomiędzy głową a przenoszonymi na niej kilogramami towarów. Wzory i fasony są nadzwyczaj bogate i zróżnicowane w zależności od rejonu kraju czy okoliczności zakładania capulanas. Inne na wesela, inne do kościoła, inne na co dzień. Ciekawa, barwna, pouczająca wystawa z udziałem przewodniczki, którą jest twórczyni lalek.

Nocny powrót przez miasto nie potwierdza ostrzeżeń, które docierały do mnie z różnych stron. Jeśli tylko unika się miejsc „zakazanych” i robienia zdjęć niewyraźnym typom, nie ma problemu. Pytanie jest tylko, kto jest typem „niewyraźnym”.

Potężne nad miarę śniadanie, wynikające co nieco z nieporozumień językowych, ponieważ większość obywateli Mozambiku mówi wyłącznie w języku portugalskim bądź jednego z wielu lokalnych narzeczy, w  postkolonialnej Cafe Continental kosztowało mnie aż 300 Meticais (30 zł), ale już dla samej atmosfery miejsca i widoku z foteli usytuowanych na zewnątrz na tętniące porannym życiem miasto warto wydać tą sumę. Wcześniej odwiedziłem niezwykły kolonialny budynek Iron House. Piętrowy, cały wykonany z nitowanych płyt szarej blachy. Obecnie mieści Ministerstwo Kultury, ale mojemu penetrowaniu wnętrza, fotografowaniu i filmowaniu nikt się nie sprzeciwiał.

Dzielnica usytuowana pomiędzy starym, robiącym spore wrażenie dworcem kolejowym zaprojektowanym przez ucznia sławnego Gustawa Eiffla, tego od paryskiej wieży, aż po futurystyczne nowoczesne centrum handlowe jest niezwykle interesująca. Ale tutaj spotkały mnie dwie jedyne w całym Mozambiku małe nieprzyjemności przy fotografowaniu. Koło dworca „niewyraźny” ustawił się w kadrze obiektywu, mówiąc bym zrobił mu zdjęcie. Zrobiłem z pomalowanym w kolorze pistacji zabytkowym dworcem w tle. I zaczęło się. Zażądał niebotycznej sumy 500 Mt (50 zł) za zdjęcie. Wywiązała się dłuższa nieprzyjemna wymiana zdań połączona z groźbą zawołania policji użytą przez obie strony i rozejmem w wykonaniu „kolegi” modela. Stanęło na 40 Mt, gdy normalnie starczało 10 – 20 Mt, jeśli ktoś się upominał, a na ogół się upominają. Chwilę później policja jednak wkroczyła. W momencie, gdy sfotografowałem mały kolonialny budynek posterunku policji usytuowany na tle nowoczesnej architektury banku. Policjant wezwał mnie na teren komisariatu i stwierdził, że to zabronione. Używał, w towarzystwie kilku kolegów po fachu, wszelkich argumentów, to strasząc grzywną to wymuszając łapówkę. Chciał 1000 Mt, podwoił więc stawkę „niewyraźnego”. Tego było mi już za dużo, wyciągnąłem legitymację prasową, ochrzaniłem gościa, że zamiast mi pomagać w pracy, o co uprasza się w tekście legitymacji, przeszkadza i utrudnia wykonywanie zawodu. I że napiszę o tym w europejskiej prasie. Nie wiedzieć czemu – poskutkowało. Odczepił się. Ale krwi i nerwów mi napsuł, bo nie do końca byłem pewien, jak w tej części Afryki reagują na hasło: Press. In czy w ogóle reagują.

Wracając do dzielnicy: zawiera wiele ciekawej architektury, w tym ogromny, kapiący ozdobami meczet wciśnięty w ciasną zabudowę wąskiej uliczki czy gwarną i rojną halę targową Mercado Municipal o imponującej bramie wejściowej. To co mieści się wewnątrz trudne jest do opisania. Dostać tu można wszystko. Od świeżych ryb, zabłoconych usiłujących uciec krabów, ton owoców, warzyw czy orzeszków poprzez wyroby sztuki afrykańskiej lub afrykańsko podobnej do towarów setek straganów i straganików ze wszystkim, co jest potrzebne do bieżącego życia. Ubrania, sprzęty domowe i wszelka tandeta. Niekończący się labirynt. Wybudowane opodal, niemal wczoraj, nowoczesne centrum handlowe jest zaprzeczeniem tego, co znajduje się poza nim. Czyste, wręcz błyszczące, kolorowe, ze stolikami knajpek wystawionymi w obszernym patio i butikami światowych firm. Skupia najbogatszą klientelę miasta i okolicy. Ruch i gwar niemal całodobowy.

Za jego bramą życie wraca do afrykańskiej normy ulicznych sprzedawców, długiej kolejki na prom pełnej kobiet z tonami towaru na głowie, dzieciaków hałaśliwie śmiejących się do mnie i rozklekotanych pojazdów zapakowanych do granic wytrzymałości nadwątlonych zębem czasu i jakością dróg resorów. Nadbrzeżna, kilkukilometrowa obsadzona palmami promenada zachęca do długiego spaceru, mimo sąsiedniej „zakazanej” dzielnicy Central i nieco natrętnych sprzedawców oryginalnych francuskich perfum za 100 Mt (10 zł), wyjątkowo korzystnych w cenie rollexów czy innych „okazji”. Spacer rozpoczyna architektura okazałych, ciekawych w formie budynków różnej maści ministerstw, dalej małych firm czy nowej restauracji dla dobrej klienteli a kończy przyjazna restauracja i bar mariny „Maputo Waterfront” ze sporym basenem i leżakami, gdzie sałatka grecka kosztuje 150 Mt a piwo z beczki 40 Mt. Warto nosić kąpielówki ze sobą.

Pobyt w Maputo kończy wizyta na wernisażu, który jest zdecydowanie interesującym wydarzeniem artystycznym, odbywającym się jednak według scenariusza europejskiego, przypominającego do złudzenia nasze otwarcia wszelkich wystaw. Nie brakło przemowy, oficjeli i szampana. Nawet muzyka grana na żywo przez białego muzyka była portugalska w swoim klimacie. Mimo, że wystawiała się biała artystka i czarnoskóry artysta.

W planie miałem jeszcze odwiedzenie jednego ze słynnych muzycznych klubów miasta, ale powrót późną nocą (koncerty zaczynały się ok. 21.30) nieco odstraszał, tym bardziej, że następnego dnia o piątej rano czekał mnie przejazd na trasie Maputo – Tofo (prawie 500 km) kursującym od backpackersa do backpackersa autobusem BuzBus. Czyli dobre 7 godzin jazdy. Za 450 Mt (45 zł).

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u