Mozambik – Bazaruto Archipelago – Jerzy Pawleta

Mozambik – Bazaruto Archipelago

Jerzy Pawleta

Wybrzeże Mozambiku ma około dwóch i pół tysiąca kilometrów. Aby przedostać się z jego południa na północ korzystając z transportu publicznego, jak wzniośle nazywa się to, co po tutejszych nadzwyczaj dziurawych drogach krąży, trzeba sporo wyrozumiałości i samozaparcia. No i czasu. Afrykańskiego czasu, który liczy się zdecydowanie inaczej niż u nas w Europie. Czas to nie pieniądz. Czas to coś, co mija wolno. I nie wiadomo, co może się wtedy wydarzyć. Złego i dobrego.

Bardzo wczesnego ranka wsiadłem w Tofo w lokalny autobus. Warto jadąc na północ siąść po lewej stronie pojazdu, by nie być usmażonym przez słońce wpadające do środka. Wytrzęsiony na równie lokalnych dziurach dotarłem do odległego o niemal godzinę jazdy Inhambane. Kilometry nie maja tu znaczenia, liczy się tylko wspomniany wcześniej czas, ponieważ tą samą liczbę kilometrów pokonać można w godzinę, pięć godzin lub dwa dni. Czego też jakiś czas później doświadczyłem.

Jako, że był to dzień poświąteczny kierowcy murzyńskich taksówek, którymi musiałem podróżować dalej, leczyli jeszcze kaca i wcześnie rano trudno było o transport do następnego przystanku, jakim było Maxixe. Postanowiłem więc w tchnącym kolonialną atmosferą miasteczku znaleźć bankomat, by zaopatrzyć się w niezbędną na drogę gotówkę. Przed pierwszym zastałem znużoną niewielką kolejkę. Zadaję sakramentalne pytanie: – Czynny? -. Czynny, ale nie ma pieniędzy w środku. – Wiadomo kiedy będą? -. Odpowiedzą uśmiechy będące mieszaniną politowania, przeprosin i pobłażania dla niecierpliwego obcokrajowca. Trzeba poczekać. Może będą. Pytam o inny bank gdzie ewentualnie mogę zrealizować moją kartę. Jest za rogiem. Ale sytuacja się powtarza.

Wędrując po miasteczku od bankomatu do post portugalskiego kościoła czy kamienicy trafiam na nabrzeże. W coraz wyżej zawieszonym słońcu, przy wzmagającym się upale i wietrze, kiwają się na wodzie malownicze afrykańskie łodzie żaglowe. Robię kilka zdjęć. Zagaduje mnie dość nieoczekiwanie po angielsku obszarpany starszy chudy czarnoskóry jegomość. – Witam, jestem kapitan John. Płynę do Maxixe, mogę cię zabrać, będziesz szybciej niż taksówką -. –Za ile? -. – 300 Meticais -. Taksówką dojadę okrążając  potężną zatokę za jakieś 50 – 70 Mt. Staje na 100 (10 zł). Brnąc po pas w wodzie zanosi mi plecak do łodzi, w której już siedzą dwie kobiety czekające na odpłynięcie. Młody chłopak plastikowym pojemnikiem z obciętym dnem wylewa wodę zbierającą się non stop na dnie. Przyciągają łódź nieco do brzegu, bym mógł nie mocząc zbytnio krótkich gaci wsiąść na pokład. Czekamy. Czekamy na następnych klientów, bo jeszcze kilku się zmieści. Czas mija. Po jakichś dwudziestu, trzydziestu minutach są. Trzej faceci w marynarkach i długich spodniach. Pewnie urzędnicy. Kapitan i chłopak zabierają ich pojedynczo „na barana” i wnoszą do żaglówki. Odpływamy.

Kiwając się dobre pół godziny na niewielkich falach dobijamy do Maxixe. Ceremonia przenoszenia gości w garniturach powtarza się. Następny w kolejce jest mój plecak, który chłopak  taszczy dalej na plecach, by zaprowadzić mnie do postoju minibusów jadących do odległego o cały dzień drogi Vilankulo, celu mojej podróży na dzisiaj. Atakujemy nieliczne bankomaty po drodze. Cisza. Tylko przed jednym z banków ogromna kolejka na godzinę stania. Znaczy jest kasa. Część klientów stoi w tym samym ogonku do bankomatu, część do wnętrza banku. Udaję, że nie rozumiem zasad, nie rozumiem po portugalsku i po drobnej szamotaninie z ochroniarzem atakuję przy pełnej dezaprobacie kolejkowiczów otwierające się (co jakiś czas) drzwi do bankomatu. Podniesiony w górę kciuk mojego tragarza świadczy, że wykonałem dobrze robotę. Inaczej nie miałbym szans dotrzeć do Vilankulo.

Wsadza mnie do minibusu, czekamy aż ten zapakuje się do pełna z okładem i ruszamy. Gdyby nie to, że po kilku godzinach jazdy i trzymania wielkiego plecaka na kolanach cierpną mi nogi a niewygodne zdezelowane jak cała reszta pojazdu siedzenie uwiera w cztery litery, byłoby całkiem znośnie. Zaopatrzenie na trasie działa jak w całej Afryce. Gdy tylko zatrzymujemy się w którejś z wiosek, by kogoś wysadzić lub zabrać, natychmiast pod otwartymi oknami zjawia się chmara dzieciaków, kobiet czy młodzieńców oferujących lokalne owoce, chłodne mniej lub bardziej napoje, pieczywo czy tutejsze mączne, pączkopodobne specjały przyrządzane we wrzącym oleju.

Innym „patentem” na zarabianie pieniędzy przez wiejskie dzieciaki jest zasypywanie ogromnych dziur w drodze piaskiem z pobocza tuż przed nadjeżdżającym pojazdem i wyciąganie rąk w celu uzyskania zapłaty za ciężką pracą. Nie zatrzymujemy się.

Późnym popołudniem docieram do Vilankulo i z jednego ze stojących na targowisku na stoliku pod parasolem telefonów dzwonię do uprzedzonego o moim przyjeździe Juniora organizującego wyprawy łodzią w stronę bajkowych wysp Bazaruto Archipelago, objętego ochroną parku narodowego.

Przyjeżdża po chwili i oferuje spanie w swoim nieformalnym pensjonaciku z widokiem na wyspy. Zwyczajowo zbijam cenę z 500 na 300 Mt i ląduję w krytym strzechą pokoiku, którego balkonowe drzwi wychodzą wprost na plażę. Super. Kolacja w niedalekim backpackersie Baobab Beach w niezwykle sympatycznej atmosferze wiklinowych dachów i siedzisk drewnianych pawiloników na piasku to wydatek rzędu 150 Mt za pyszną rybę. Mam nieoczekiwanego towarzysza posiłku gdy podnoszę wiklinowy pojemnik z przyprawami. Czarnymi oczkami spogląda na mnie szarozielona jaszczurka znikając jednak natychmiast pod blatem stołu w jednej z jego obszernych szpar.

Cena za łódź motorowo – żaglową Juniora obejmująca lunch na wyspie, wędkowanie i nurkowanie ze sprzętem (maska z rurką, płetwy) to 1300 Mt (130 zł). Wyruszamy następnego dnia o ósmej rano. Czasu afrykańskiego, czyli około dziewiątej. Gdy cały sprzęt, jedzenie i kilkunastoosobowa grupa turystów z kilkuosobową załogą są zapakowane na pokład odpalamy silnik i suniemy po leniwej wodzie w stronę widocznej z brzegu wyspy. Kiedy docieramy na miejsce zaczyna się odpływ. Kształt pięknego, piaszczysto-kamiennego brzegu wyspy i kolor otaczającej ją wody zmienia się w oczach przybierając barwy od błękitno-niebieskiej po turkusową. Żółć piasku zaczyna przebijać w miejscach, gdzie woda osiąga minimalną głębokość. Z czasem powstają na środku potężnego akwenu wielkie piaszczyste łachy. Wędrujące po błękitnym niebie chmury zmieniają swoje barwy od  białych po szaro-burzowe. Wraz z ich wędrówką zmieniają się kolory niezwykłego krajobrazu.

Czas na nurkowanie. Krystalicznie czyste wody kryją bogactwo krabów kryjących się w podwodnych skalnych rozpadlinach i ciekawskich bajecznie kolorowych ryb przepływających blisko mojego nosa. Wydaje się, że można je dotknąć. Są szybkie i zwinne. Natychmiast zmykają na bezpieczną odległość, by po chwili znów powrócić. Niezwykłe jest zjawisko, gdy nieoczekiwanie przy jakimś nawrocie niemal wpada się głową w roziskrzone srebro ławicy tysiąca małych rybek. Albo gdy pośród kilkucentymetrowych rybek pojawi się skrzący się wieloma odcieniami niebieskiego z domieszką wszystkich kolorów świata duży podwodny przybysz. Daję nieść się niewidocznym prądom. Słońce przebijające przez wodę maluje swoimi promieniami barwny podwodny świat. Jest leniwie pięknie. Ciepła woda powoduje, że można tak trwać niemal bez końca. Ale żołądek ma swoje prawa. Wystawiam głowę ponad wodę i widzę machającego w moją stronę załoganta. Aha, głód najlepszym zegarem.

Prowizoryczny stół na plaży w cieniu palm zastawiony jest owocami morza. Uczta dla oczu i żołądka. Przygotowane w wielkich michach na afrykańską modłę dania smakują wyśmienicie. Do tego pamiętające portugalskie receptury pieczywo, świeże owoce i napoje. Czy może być lepiej? Ze współbiesiadnikami tylko oblizujemy palce.

Jeszcze spacer po plaży, kąpiel w słonej wodzie oceanu której znów przybywa, kolejne nurkowanie i czas na powrót. Wiatr się wzmaga, stawiamy więc ogromy żagiel zawieszony na poprzecznym do masztu drzewcu. Żeglarze pewnie mają swoją nazwę na ten rodzaj ożaglowania. Ja cieszę się z przyjemności żeglowania na afrykańskich wodach. Wiatr dmie coraz mocniej, ciemnych chmur szybko przybywa. Gdy nasz sternik, by ułatwić sobie pracę, zajęty jest przybijaniem do burty łodzi ciężkiej liny utrzymującej żagiel, nieoczekiwany silny boczny podmuch przekręca wielką łódź w poprzek. Następny porywa ogromny żagiel, napina go bez kontroli załogi i, być może na szczęście, łamie poprzeczny drzewiec na którym wisi. W innym przypadku groziło to wywrotką. Część żagla ze złamanym palem ląduje w wodzie poza burtą. Znów szczęście. Mógł spaść nam na głowy.

Przy udziale niemal wszystkich uczestników wyprawy wyciągamy żagiel z oceanu i jako tako składamy. Wiatr nie dają jednak za wygraną. Znosi nas na mielizny. Wielki drewniany ster ląduje we wnętrzu łodzi, jego miejsce ponownie zajmuje silnik usiłując przywrócić łódź na właściwy tor. Nie jest to proste z wiszącym bezładnie żaglem, którego połowa nadal zawieszona jest na szczycie masztu. Na szczęście, znowu!, burza nieco ustaje, przelotny deszczyk jedynie nas zahacza. Docieramy do brzegu oddychając z nieukrywaną ulgą. Ewakuacja z targanej wiatrem, kiwającej się na wszystkie strony łodzi przebiega jednak sprawnie.

Następnego dnia dowiaduję się od Juniora, że był to pierwszy rejs tego typu łodzi skonstruowanej na potrzeby transportu większej ilości turystów za jednym razem. Eksperymenty kosztują. Dobrze, że tylko złamanym masztem.(2009)

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u