Kilimandżaro – spełnienie moich marzeń – Dorota Dobielewska

Kilimandżaro – spełnienie moich marzeń

Dorota Dobielewska

Kilimandżaro od dziecięcych lat kojarzyło mi się z ośnieżoną górą, u podnóża której filmowano stada zebr i słoni. Był to dla mnie zawsze nierealny obraz – śnieg i afrykańskie zwierzęta na sawannie…. Ale obraz tej góry zawsze wywoływał jednoznaczne skojarzenie: O! Afryka! Potem wszelkie opowiadania i legendy na ten temat budziły emocje, strach i respekt.

Kiedy kolejny raz byłam w Nairobi, po kolejnym udanym safari pomyślałam: jeśli chcę poznać Afrykę “od podszewki” to muszę wejść na Kilimandżaro. W marcowe przedpołudnie udało mi się załatwić wszelkie formalności związane z wyjazdem do Tanzanii i z samym wejściem na Kilimandżaro. Z nieba lał równikowy deszcz, ulice zamieniały się w rzeki. Przemoczona do “suchej nitki”, ale szczęśliwa jak dziecko, wracałam boso do hotelu. Przeskakiwałam przez kałuże, buty trzymając w ręku.

Załatwienie wspinaczki w tak krótkim czasie wymagało ode mnie nie lada determinacji, miałam tylko 7 dni do powrotu do Polski, a wszystkie sprawy załatwiane w Kenii, aby nabrały powagi, wymagają czasu.

Wyjeżdżając z Polski brałam pod uwagę zdobycie Kilimandżaro, ale to była tylko mrzonka.. Jednakże przy pożegnaniu rzucone przez przyjaciół: “powodzenia na Kilimandżaro”, brzmiało mi w uszach przez cały pobyt, nie dając o sobie zapomnieć. Ale oni znali moje tęsknoty. Jak się potem okazało, moje wyobrażenie o śniegu i mrozie w Afryce na równiku, mijało się z rzeczywistością.

Zabrałam polar, kurtkę z goretexu, wełniane rękawiczki, czapkę, skarpety i “trapery”. Śpiwór pożyczyłam w biurze w Nairobi. Po przyjeździe z Nairobi do Tanzanii, noc poprzedzającą wyprawę spędziłam w małym hoteliku w Moshi. Do zmroku siedziałam na tarasie patrząc na Kilimandżaro wciąż nie dowierzając czy to może się udać. Popołudnie było słoneczne, widoczność bardzo dobra – podobno jest niewiele dni w roku kiedy po południu widać szczyt. Wpadłam w głęboką zadumę wyobrażając sobie Hemingway-owskiego bohatera umierającego na zboczu Kilimandżaro… Nagle ktoś przerwał mi samotność:
Cześć, podobno jutro idziemy razem?
Pat i Jerry. Obaj Amerykanie. Jeden mieszka w Szwajcarii, drugi w Japonii. Przyjaciele ze szkolnej ławki, wpadli na tydzień do Afryki, aby spotkać się i zdobyć Kilimandżaro. Z naszej krótkiej rozmowy nie trudno było wywnioskować, że zdobywali nie jeden szczyt na świecie. Trochę zwątpiłam: co ja tu właściwie robię?

Około dwudziestej przyszedł przewodnik wyprawy na Kilimandżaro, Bongo. Serdecznie i wesoło nas powitał znając nasze imiona. Podał godzinę naszego spotkania:
Siódma rano! Hakuna matata! – rzucił na koniec.

Rano szybki prysznic, gorąca kawa na którą akurat zjawił się Bongo.
Czy chcesz zjeść z nami jajecznicę? – zapytał Pat.
Nie dzięki. Nigdy nie jem dużo przed wejściem. Potem tak, to zrozumiałe. Gdy wracam do domu z Kilimandżaro tracę 7 kilo.

Za chwilę podjechał stary land rover. Do punktu rozpoczęcia wejścia około półtorej godziny jechaliśmy wciąż pod górę obserwując zbliżający się szczyt Kilimandżaro. Mijaliśmy afrykańskie wioski tonące w bananowych gajach i ludzi idących do kościoła. Była niedziela. Dzieci cudownie wystrojone: chłopcy w zielonych sweterkach z wyłożonymi białymi kołnierzykami i krótkich spodenkach, dziewczynki w koronkowych sukieneczkach o cukierkowych kolorach, włosy misternie pozaplatane i upięte. Budujący widok, gdy cała afrykańska rodzina idzie do kościoła: rodzice i gromadka uśmiechniętych dzieci! Nie było osoby, która nie pozdrowiła by nas machając ręką. Jakie to miłe i serdeczne, poczułam się bardzo szczęśliwa.

Gdy dojechaliśmy do bramy Parku Kilimandżaro, Bongo wyskoczył pierwszy, pokazał nam miejsce zbiórki i poszedł załatwić formalności.. Wokoło był tłum Afrykańczyków, z trudem udało mi się wyłowić kilka białych twarzy. Sądziłam, że ci czarni to też turyści. “Niezła masówka” – pomyślałam. Jak się potem okazało, byli to tragarze, którzy pojawiają się tu każdego ranka i czekają, że może tego dnia przewodnik zaangażuje ich na 5 – dniową wyprawę. To jest ich “być albo nie być”.

Pierwsze dwa dni podziwiałam drogę wiodącą przez wszystkie “piętra” wegetacyjne.
Pierwszy dzień – las tropikalny. Droga jest szeroka, wilgotna. Buty się ślizgają. Drzewa są wysokie, zwisają z nich liany. Zdrzewiałe paprocie, rozmaitość krzewów i traw. Las pachnie wilgocią, z głębi dochodzą śpiewy ptaków i wrzaski małp. Jestem zafascynowana tą tajemniczą scenerią. Dopiero po godzinie rozpoczynam rozmowę z Bongiem. Jest teraz bardzo wesoły, ciągle chichocze. Tragarze idą równym, wolnym tempem nie zatrzymując się ani na moment. Po pięciu godzinach wędrówki i pokonaniu ok. 1000 m wysokości dochodzimy do punktu Mandara. Nad chatami unosi się mgła, dym i zapach ogniska. Tragarze dotarli tu już przed godziną, teraz zamienili się w kucharzy. Ożywieni śpiewają i mieszają w ogromnych kotłach. Na ruszcie pieką mięso. Zaraz po dotarciu do chat dostajemy herbatniki i gorącą herbatę. Zapada zmrok. Kucharze wciąż gotują. Poruszają się tanecznym krokiem, z odległości paru metrów wyglądają jakby nad ogniem uprawiali czary.

Kolejny dzień, droga do Horombo Hut prowadzi przez “lasy” kilkumetrowej wysokości wrzosów. Kolejny dzień to królestwo Wenecji i lobelii. A potem już tylko pustynia alpejska.

W ostatniej chacie Kibo nie mogłam spać. Było strasznie zimno. Do snu ubrałam wszystko co mogłam: na głowie miałam czapkę , na rękach rękawiczki, na nogach 3 pary skarpet. Myślałam o tym czy dam radę wejść na sam szczyt. Rozważałam czy wyjść z Kibo. Zadawałam sobie pytanie jak mam iść dalej skoro jest mi tak zimno i nie mam już nic więcej do ubrania. Boli mnie głowa. Nie wiem czy ze strachu, czy z powodu choroby wysokościowej. Wyjmuję tabletki z kieszeni, połykam dwie, popijam resztką zamarzającej wody.

O 12 w nocy pobudka. Dostajemy herbatę i biszkopty. Czuję w żołądku pustkę. Wyruszmy o 12.15., pada mocno śnieg. Idzie nasza trójka z Bongiem. Ciągle szepczę:
Proszę wolniej…
Śnieg tnie po twarzach, jest ciemno, nic nie widać. Jesteśmy pierwszą grupą tego dnia, a więc przecieramy szlak. Śniegu przybywa z każdą minutą. Zatrzymujemy się coraz częściej. Gdy stoimy jest przeraźliwie zimno – lepiej powoli iść w górę. Przewodnik wciąż pyta o samopoczucie, jest niezmiernie troskliwy. Ja chwilami nie mam siły iść dalej, zatrzymuję się już co 3 minuty, a tu pozostało co najmniej 3 godziny. Momentami serce wali tak mocno, że wydaje mi się , że moja klatka piersiowa nie wytrzyma tych uderzeń. Bongo trzyma mnie za rękę, zmusza do picia wody. To naprawdę pomaga. Wciąż nic nie widać, tylko kilka gwiazd. Docieramy do Groty Hansa Meyera, który pierwszy zdobył Kilimandżaro w roku 1889.
Ile jeszcze zostało? – pytam.
Mamy dobry czas – to cała odpowiedź.

Ciągle myślę o zimnie, które mi dokucza. Czekam na wschód słońca, chwilami wątpię, czy ono na pewno wzejdzie. Marzę o słońcu i odrobinie ciepła. Mam ochotę zawrócić, tylko nie wiem kto ze mną pójdzie. Wypiłam całą wodę, którą miałam pod kurtką, następna w plecaku Bonga zamarzła. Zostało już tylko 2 godziny do Gilmans point, dalej nie idę – 5685m to wystarczy. Wielu dotarło tylko do tej wysokości. Po 4 godzinach serce bije mi bardziej rytmicznie, oddech jest spokojniejszy. Czuję potworne nudności, a w żołądku lodowatą wodę.

Dokładnie o 5 rano jesteśmy na Gilmans. Wszyscy cieszą się, całują mnie, nie dają mi w ogóle nic powiedzieć i już prowadzą dalej. Nawet nie miałam kiedy powiedzieć, że już nie mogę iść. Jeszcze godzinka i będziemy na – UHURU – to cel naszej wyprawy.

Na niebie widać przebłyski czerwonej poświaty. Teraz idziemy krawędzią, kluczymy pomiędzy skałami. Minuty wydają się godziną. Wysokość jaka pozostała do pokonania to tylko 200 m, a więc sądzę, że nie może być już gorzej. Zaczyna świtać. Około godz. 6 widać wyraźnie rozświetlone niebo, gwiazdy gdzieś “odpłynęły”.

Już tylko kilkanaście minut, Uhuru gdzie jesteś? Widzę go wyraźnie, jest blisko jakby na wyciągnięcie ręki. Nie, teraz nie mogę się poddać, łzy ciekną mi po twarzy ze złości, ze zmęczenia. Już teraz nie boję się, choć myślę, że zaraz upadnę. Świat wiruje mi w głowie. Nagle pojawiła się jasność, brzask. Jest cudownie. Dookoła różowo-błękitny lodowiec, monumentalny, niewyobrażalnie piękny.

Byłam szczęśliwa, jest to widok, którego sobie nawet nie wyobrażałam. Wspaniała widoczność. Świat z tej wysokości wygląda jakby nie był tknięty ręką ludzką, spojrzenie z tego miejsca daje mi poczucie spojrzenia Boga na raj zaraz po jego stworzeniu. Niekończąca się sawanna, widok nie mający równego sobie, a tuż obok ściana lodowca, której strukturę trudno opisać. Słupy lodu przylegają do siebie, w jego kryształkach mieniące się wszystkie kolory. Miałam wrażenie jakbym patrzyła na świat z innego wymiaru, z innej planety. Mój czas został podzielony na “przed” i “po” Kilimandżaro.

marzec 1995

Dorota Dobielewska
dorota@safaritravel.com.pl

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u