Ilha de Mozambik – Sylwester w Afryce – Jerzy Pawleta

Ilha de Mozambik – Sylwester w Afryce

Jerzy Pawleta

Trzydziesty pierwszy grudnia. Wieczór. Jest ciepło i duszno, pot ścieka mi po twarzy, plecach i nogach, koszulka pod plecakiem jest mokra na wylot, ale przyjemność marszu, którego celem jest niezwykłe miejsce na mapie świata pozostaje niezmienna. Chcę dobitnie poczuć atmosferę i magię miejsca. Jestem podniecony wizją spędzenia najbliższych dni w malowniczych resztkach tego, co portugalski imperializm zostawił po sobie w dawnej, niezwykłej stolicy kolonii Portugalii Wschodniej Afryki. W magicznych zaułkach kolonialnej architektury Wyspy Mozambik – Ilha de Mocambique.

Barierkę i budkę kontrolną na końcu wąskiego trzykilometrowego mostu łączącego nabrzeże Mozambiku z wyspą osiągam w pełnych ciemnościach. Oprócz uśmiechniętego i nieco zdziwionego moim przybyciem na piechotę strażnika kontrolującego z rzadka przejeżdżające niewielkie zdezelowane ciężarówki tubylców, które mijają się w zatoczkach mostu dowożąc zaopatrzenie i wywożąc głównie ryby i ludzi, wita mnie kilka chybotliwych lamp ulicznych ginących w mroku wąskich wyboistych uliczek rozchodzących się od placu przy wjeździe na Ilha. Wybieram pierwszą idącą w kierunku północnym, bo ta część wyspy grupuje najwięcej zabytków i potencjalnych miejsc do spania, z którymi może być krucho z uwagi na zbliżający się Nowy Rok. Potwierdzały to moje wcześniejsze telefony do kilku tańszych miejsc. Zajęte. Ale od czego jest mój wrodzony optymizm.

Gdy zapuszczam się w makuti, gwarną biedną dzielnicę rybacką i zaczynam trochę kluczyć w labiryncie zaułków dopada mnie dwóch młodzianów oferując znalezienie spania. – Ile za pomoc? – 50 Meticais (5 złotych) na łebka. Oferuję po 10. Staje na po 25. OK. Podprowadzają ciemnymi uliczkami pod miejsce, z którego natychmiast rezygnuję z uwagi na standard. Wyciągam mój przewodnik i namawiam do odszukania wymienianego w nim Casa de Luis. Nie ma problemu, doskonale orientują się również, gdzie mogą być wolne łóżka. Zapuszczamy się w niewiarygodnie wąskie, dziurawe, ciemne zakamarki. Wchodzimy w jedną z drewnianych krzywych bram. Casa de Luis również mnie nie powala a oferowane niemal pod gołym niebem za 150 Mt (15 zł) legowiska w patio przypominały raczej schronisko dla bezdomnych. Tą opcję zostawiam sobie jako ostateczność. Idziemy dalej. Przechodząc koło zielonego potężnego meczetu Samuel wspomina, że jest tu Patio Dos Quintalinhos (Casa de Gabriele), ale nie ma miejsc. Tknięty przeczuciem i zachęcony atrakcyjnością miejsca naciskam mały dzwonek. Pod chwilową nieobecność właściciela czarnoskóry opiekun pensjonatu prowadząc mnie wyjątkowo gustownie wykonanym i urządzonym patio wskazuje jedyny wolny pokój. Cena 400 Mt. Biorę. Wręczam chłopakom kasę i umawiam się z dobrze mówiącym po angielsku Samuelem na dziewiątą trzydzieści wieczorem.

Moje szczęście uświadamia mi francuska nauczycielka angielskiego w madagaskarskiej szkole mieszkająca w pokoju obok, polecając natychmiast się rozpakowywać, bo pokój prawdopodobnie jest zabukowany, tylko Murzyn o tym nie wie. Tak robię i z lubością biorę zimny prysznic, jest tylko taki w łazience z klimatyzacją którą jest celowo zostawiony pokaźny otwór w słomianym dachu przez który wpadają w nocy gwiazdy, za dnia słońce a w czasie niepogody deszcz, i wyciągam się na jednej z kamiennych, wyściełanych poduchami kanap. Bosko! Pełni szczęścia dopełnia zimne piwo z kuchennej lodówki. Jest trzydziesty pierwszy grudnia. Za cztery godziny Sylwester. Czy ja nie jestem w czepku urodzony?

O wyznaczonej porze „Eto”, bo taką ma ksywkę mój młody przewodnik, czeka pod oświetloną bramą ciemnego klepiska ulicy. Stawiam ciężkie warunki, bo chcę coś dobrze i niedrogo zjeść a potem uczciwie przywitać Nowy Rok. Dla Eto to żaden problem, ma kilka opcji. Tyle, że dwie pierwsze z nich są zarezerwowane na całą noc. Trzecia jest strzałem w dziesiątkę. Mała knajpka Cafe Ancora pamiętająca ostatnich kolonizatorów, wychodząca na ciemną ulicę z majaczącym po jej drugiej stronie, stojącym na szczycie białych schodów niezwykłym kościołem Misericordia. Holenderska właścicielka przygotowała na tą specjalną noc okazały ciepły bufet pełen różnorodnych ryb, wspaniałych owoców morza, dań z kurczaka i sałatek. No i to, co mnie przekonało do końca – wyśmienicie wyglądające desery. Cena za jedzenie no limits 400 Mt (40 zł). Umawiam się z Eto na za pół godziny dwunasta, bo mimo wstępnych  sylwestrowych przygotowań starszej pani zabawa nie wyglądała by miała być huczną a Eto zapowiada fiestę na świeżym powietrzu. Sentymentalno-kolonialna atmosfera knajpki i zebranego towarzystwa sprzyjała konsumpcji. Najadłem się, ku nieukrywanej radości właścicielki, na trzy dni. A desery jak wyglądały, tak smakowały. Pychota. Nieco rozleniwiony czekałem na Eto.

Przyszedł punktualnie. Maszerujemy przez niespodziewanie dla mnie ciche i puste ulice. Fiesty nie widać. Podchodzimy pod rozświetlone miejsce z którego głośno dudni dyskotekowa muzyka, skupiające na zewnątrz tłumek czarnoskórych małolatów. Zaglądam ponad ramionami bramkarzy do wielkiej surowej hali rozbłyskującej kilkoma kolorowymi lampami. Pustawo. Idziemy dalej. Za piętnaście dwunasta. Fiesty dalej nie widać. Za wielkim murem ogrodzenia, lekko uchyloną przez licznych bramkarzy nie mniej wielką bramą grzmi bliższa Afryce muzyka, ale też z mocno komercyjnego kotła. Samuel zachęca do wejścia, mówiąc, że impreza się rozkręci. Pytanie tylko kiedy. Stawiam dwa wstępy po 50 Mt i fantę małolatowi. Jest muzułmaninem i nie pije alkoholu. Ale bawi się dobrze pod pustawą sceną okraszoną rewolucyjnymi hasłami wolnego Mozambiku i zachętami do używania prezerwatyw. AIDS i przeludnienie są zmorą Afryki, nie tylko tego kraju, którego populacja to w połowie dzieci.

Około dwunastej głos z nieco rozregulowanych głośników po portugalsku, bez większych emocji, oznajmił, że mamy Nowy 2008 Rok. Parę uścisków dłoni, klepnięć w plecy i rewolucyjna młodzież Mozambiku dalej oszczędnie celebruje święto. Pokiwałem się z Eto i jego kilkoma przyjaciółmi, dziewczyny tańczyły osobno, jeszcze kilkanaście minut i pożegnałem towarzystwo, umawiając się z nim na noworoczne popołudniowe zwiedzanie wyspy. Byłem przekonany, że sam trafię do Gabriela. Trafiłem, ale ile zrobiłem nocnych nawrotów, by odszukać właściwą drogę – nie zliczę. Dłużej kluczyłem niż świętowałem.

Po dobrze przespanej nocy i lekkim śniadaniu z chrupiącymi bułeczkami wliczonym w cenę pokoju decyduję się na samodzielny fotograficzny wypad. Ilha już dawno nie śpi. Przy plaży zielonego meczetu, na który wychodzą drzwi mojej casa usytuowanej na granicy wioski i kamiennego miasta, rybacy czyszczą sieci. Zaraz obok ulokowało się małe targowisko i targ rybny przyklejony do odrapanych ścian okazałych budynków starego miasta. Kamienne, piękne ale rozpadające się molo wychodzi z jednego z nich. Widok na nabrzeże od jego strony jest doprawdy niezwykły. Przypomina romantyczne malarstwo europejskie poświęcone podróżom do Wschodniej Afryki. Nad plażą górują fantazyjne w formie, niezwykle „graficzne” kolonialne budynki. Na plaży i w wodzie stoją afrykańskie kolorowe łodzie. Między nimi krzątają się rybacy, baraszkują małe dzieci. Odziane w wielobarwne capulanas kobiety z pakunkami na głowach sprzedają świeże ryby. Na pierwszym planie niebiesko-turkusową barwą mieni się płytka woda oceanicznej zatoki. Poezja. Artysta nie namalował tylko wszędzie walających się śmieci i odpadków, resztek po zdezelowanych łodziach i wszechpanującego brudu. Na szczęście nie udało mu się również uchwycić niektórych zapachów. Któryś z kilku, europejskich zapewnie, pasjonatów dbających o środowisko i przyszłość wyspy postawił rybakom na plaży niebieskie toalety. Nie korzystają z nich.

Idę dalej będąc zaczepiany co rusz bądź to pozdrowieniami i pytaniami skąd jestem, bądź to ofertą kupna dosłownie wszystkiego, od kart telefonicznych po szklane paciorki, bądź wprost prośbą o pieniądze. Dzieciaki pchają się przed obiektyw i potem rzucają hasło, jedyny zwrot który wszystkie potrafią po angielsku: give me money!

Architektura kolonialnego miasta zachwyca swoim kolorytem i atmosferą. Poraża stanem, w jakim się znajduje. Na piętnaście tysięcy mieszkańców wyspy tylko kilka tysięcy mieszka w starym mieście, reszta w przyległych wioskach. Natomiast jak mieszkają ci w pozostałościach budynków, które często są już tylko ruiną, doprawdy jest nie do opisania. Kiedy zza sterty gruzu i resztek muru wyłania się kobieta z dzieckiem przewieszonym w capulanas przez plecy, odnoszę wrażenie, że tylko przechodzi. Ale widzę za nią rozwieszone pranie i dziurę w resztach muru za którą stoi szary stół zawalony naczyniami i innymi gratami. Kobieta siada na progu ruiny, stawia przed sobą mały plastikowy pojemnik z węglem drzewnym i czeka na kupca. Cały dzień.

Trudno jest mi przejść obojętnie obok tak marnowanego dobra, perły światowej architektury o którą nikt nie dba. Niektórzy czarnoskórzy rozmówcy twierdzą, że wyspę uratuje UNESCO dając pieniądze na jej odnowę. Nikt nie jest w stanie dać pieniędzy na odnowę całej wyspy, jedynie na wybrane obiekty. O resztę muszą zadbać lokalne władze i jej mieszkańcy. A tego nie widać.

Afrykańską mentalność podkreślają biali mieszkańcy wyspy: They don’t care. Liczy się tylko tu i teraz. Co będzie jutro? Niech się martwią następni. Dzisiaj wyciągniemy jeszcze trochę od turystów. Czy od zapaleńców, jak Gabriele. To włoski architekt u którego mieszkam. Kupił za kilka tysięcy euro zupełną ruinę, odbudował, odrestaurował w kolonialno-afrykańskim stylu własnymi rękami. Dzisiaj, po kilku latach, nie jest pewien czy nie straci wszystkiego przy machlojkach nowych władz wyspy. Liczy się z tym, ale nie chce opuszczać Mozambiku. Już kupił nową ziemię i posiadłość nad zatoką poza wyspą. Na wszelki wypadek.

Zostawiając dywagacje poza sobą wędruję dalej podziwiając kolejne perły, jak okazały neoklasycystyczny budynek ciągle funkcjonującego szpitala z potężnymi schodami wychodzącymi na plac ozdobiony wielkimi drzewami na których, jak i na białych filarach bram szpitala, jaskrawą czerwoną farbą namalowano wielkie czerwone wstążeczki, symbol walki z AIDS. Zaraz obok stoi biały budynek wzorowany na portugalskich kościołach. Kilka okolicznych kamienic oparło się dziejowym zawieruchom. Jedną z nich wykorzystał i odnowił bank, stawiając również bankomat. Nie zawsze z pieniędzmi, jak to w Afryce.

Po południu Eto pokazuje mi kilka magicznych miejsc wyspy, w tym niezwykłą bramę do dawnego domu portugalskiego żeglarza Vasco da Gama, którą ten wraz z kilkoma kamiennymi ozdobami, które upiększają portal, przywiózł z Indii. Dalej oglądamy bordowo-czerwony Pałac Gubernatorski (Palacio de Sao Paulo) z 1674 roku i Kaplicę mieszczące informację turystyczną i muzeum z ciekawymi przedmiotami z epoki kolonialnej oraz stojący przed nimi pokaźny pomnik Vasco da Gama. Opodal znajduje się znany już mi kościół Misericordia z 1535 roku i nieczynne z uwagi na remont zawierające cenne zbiory, w tym XVII – wieczną rzeźbę Królowej Portugali Santa Isabel, Museu do Arte Sacra.

Chwilę odpoczywamy w cieniu arkad pobliskiego hoteliku z basenem popijając zimne soki owocowe. Wędrujemy dalej ciasnymi, krętymi uliczkami do pierwszego w Mozambiku meczetu, fantazyjnej bramy dawnego portu czy potężnej XVI-wiecznej portugalskiej fortecy Sao Sebastiao, do której przylega ulubiona przez miejscową śmietankę towarzyską plaża z knajpką. Za 250 Mt wykupuję wstęp dla nas dwojga do fortu i kaplicy. Ogromny obiekt okraszony wieloma żeliwnymi armatami pełen jest ciekawych rozwiązań, jak „olimpijski” w swoich wymiarach basen z wodą deszczową zbieraną przez dachy budynku służącą do gotowania, picia, prania czy mycia się. Dawniej był to jedyny zbiornik wody pitnej na wyspie. W forcie oprócz pomieszczeń dla wojska i oficerów, kuchni i tym podobnych budynków znajduje się kościół, sala gimnastyczna z resztkami sprzętów czy usytuowana na skalnej skarpie nad zatoką, zaraz za murami fortecy niewielka, nadzwyczaj malownicza kapliczka Nossa Senhora de Baluarte z 1522 roku o ciekawym surowym wnętrzu i sklepieniu z krzyżem templariuszy. Zaraz obok, w miejscu gdzie Vasco da Gama zbudował pierwszy artyleryjski bastion, znajduje się miejsce straceń wrogów portugalskich kolonizatorów, głównie żołnierzy holenderskich, z którymi toczono zawzięte bitwy o panowanie w tym rejonie Afryki. Przez stulecia fort skutecznie opierał się również atakom wojsk arabskich z Omanu, wojsk angielskich czy francuskich.

Wędrujemy wschodnim nabrzeżem wyspy w stronę widniejącego w oddali na południowym cyplu białego kościoła Santo Antonio, stojącego przy zatoczce z wioską rybacką, gdzie trwa ożywiony ruch przy wyładunku przypływających łodzi, czyszczeniu sieci, pichceniu wieczornych potraw czy grze w tradycyjną afrykańską grę bawo zbliżoną do naszych warcabów. Tłumek tubylców siedzi na plaży czy progach swoich domostw. Dziesiątki dzieciaków biegają dookoła, towarzysząc nam w spacerze, popychając patykami zdezelowanie obręcze rowerowych kół czy ciągnąc własnej drucianej konstrukcji pojazdy na prowizorycznych czterech kołach.

Zachód słońca podziwiam już samotnie z tarasu usytuowanego na dachu Casa de Gabriele z którego niemal ręką sięgnąć można po wieżyczki Zielonego Meczetu. Z drugiej strony ponad lichymi dachami przylegającej wioski biało świeci budynek szpitala i białej „kościelnej” kamienicy. Lampka zimnego białego wina smakuje nadzwyczaj znakomicie.

Na dole czeka przygotowana na włoską modłę pasta z owocami morza przyrządzona przez mojego gospodarza, 35-letniego Gabriela. Architekta, który bardzo chciałby przywrócić Ilha do świetności ratując i przeprojektowując to, co z malowniczych czasów kolonializmu portugalskiego jeszcze pozostało. Oby jego i jemu podobnych wysiłki nie poszły na marne, bo miejsce jest doprawdy magiczne.(2009)

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u