Etiopia 2011

Etiopia – podróż w głąb czasu 2011

 

Piotr Wiland

 

 

 

 

Samolot : Wrocław – Frankfurt (Lufthansa) – 1:55 Frankfurt – Addis Abeba (Lufthansa) – 6:45 h i z powrotem 7:25 h, dalej 1:50 h

 

W przypadku biletów na loty krajowe Ethiopian Airlines możliwa była tylko rezerwacja w Polsce, ale wykupić się ich nie dało. Stąd też skorzystałem z otrzymanego wcześniej adresu mailowego pani Sylwii Pecio, mocno zaangażowanej w organizowaniu różnych wypraw po Etiopii i sąsiadujących krajów. Posiada ona również swoją stronę internetową:

www.sitepro.pl/transethiopia/transethiopia/o-firmie.php.

Okazało się, iż w tym czasie pani Sylwia przebywała w Polsce i przy zakupie biletów ona również musiała skorzystać z pośrednictwa biura The Express Travel Group (www.expresstravelethiopia.com) . Przyszłość pokazała, iż mogłem tą firmę jeszcze bliżej poznać. Musiałem sporo czasu czekać w Polsce, gdyż były kłopoty z zakupieniem biletu na pierwszy odcinek z Addis Abeba do Lalibeli.

Na 3 dni przed odlotem miałem zorganizowaną całą marszrutę: Addis (tyko noc), potem samolotem do Lalibeli (pobyt na dwa dni) , dalej drugi lot do Aksum (1 dzień), kolejny trzeci lot do Gonder (tam zaplanowałem przerwę w tym lataniu na 3,5 dnia), aby już lądem dotrzeć do Bahyr Dar (nad Jeziorem Tana), skąd miałem mieć czwarty lot do Addis Abeby w przedostatni dzień mojego pobytu w Etiopii.

Za wszystkie loty wewnętrzne zapłaciłem łącznie około 1000 złotych (330 USD)

 

Osoby biorące udział : podróżowałem w pojedynkę

 

Wizy :Do Etiopii wymagana jest wiza, którą można otrzymać po przylocie na lotnisku. Koszt 20 USD lub 17 euro w gotówce

 

Ludność : Etiopia 85,2 mln mieszkańców w 2009 roku, powierzchnia 1 104 300 km2

 

Różnica czasu :

Pomiędzy Etiopią a Polską wynosi 2 h (1 h przy czasie letnim w Polsce)

 

Pieniądze

Kurs : 17 birr = 1 USD

 

Klimat :

We wrześniu był koniec pory deszczowej, stąd w Addis były gwałtowne ulewy nie trwające zbyt długo od 0.5 do 1h, temperatura w północnej Etiopii od 15 do 20 stopni C

 

Zagrożenie malarią – przy pobycie na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. bardzo niewielkie, jedynie w okolicy jeziora Tana takie zagrożenie w niektórych miesiącach może wystąpić, podobno w styczniu

 

Inne ważne informacje

Kontakty do gniazdek są takie same jak w Polsce, na wszelki wypadek dobrze mieć czasem z cieńszymi bolcami jak we Włoszech.

Telefon komórkowy sieci Plus GSM – działa – można było dzwonić do Polski jak i odbierać i wysyłać sms-y, ale nie w każdym miejscu (Aksum , góry Semen nie działało)

 

Ceny:

Wyżywienie

Spagetti – 37-50 birr ; zupa – 25 birr; grilowany befsztyk z frytkami i surówką – 70 birr – w cenę nie jest zazwyczaj wliczony podatek; woda mineralna 1 l – 10 birra-15 birr; piwo w restauracji – 12-15 birr; herbata lub kawa – 5-10 birr; ciastko w cukierni – 6,5 birr ; ceny w restauracji zwykle są cenami netto – do tego doliczane są VAT i 10% service

 

Zwiedzanie

Oprowadzanie po kościołach Lalibeli – 5 godzin z dojazdem – zapłaciłem 50 euro w sprzedaży wiązanej z obniżką za hotel – z 67 USD na 49 USD

Wejście dla cudzoziemca do Lalibela – 350 birr

Kręcenie kamerą w kompleksie kościołów w Lalibela – 300 birr

Cena za wstęp do kompleksu kościelnego w Axum – 200 birr, dodatkowo trzeba mieć pewien zapas banknotów dla kościelnego oraz przewodnika, otwierającego kościoły – 20 i 50 birr

Cena za wejście na Pole Monumentów w Axum – 50 birr

Usługi przewodnika za obejrzenie 6 różnych stanowisk w Axum i okolicy – 250 birr

Filmowanie kamerą wideo – Gonder- Pałac Królewski – 75 birr

Wyprawa w góry Simien – 1dniowa – minibus z kierowcą, wstęp do parku, benzyna, opłacenie przewodnika i strażnika, lunch, powrót do Gonder – 250 euro

Transfer z lotniska w dwie strony, półdniowa wycieczka samochodem z kierowcą i przewodnikiem , opłaty wstępu do Pałacu Królewskiego, kościoła Debre Berhan Sellassie, kompleks Królowej Menteweb – Kuskuam – łączna cena 100 euro

Wstęp do klasztoru Ura Kidane Mihret – 100 birr (półwysep Zegien – Tana)

Wycieczka motorówką z zawinięciem na półwysep Zegien, Kibren Gebriel i Debre Marjam oraz usługi przewodnika – 1030 birr

Wstęp na wyspę Kibran Gebriel (Tana) i wejście do muzeum – 50 birr

Wstęp do klasztoru Debre Marjam (Tana) – 50 birr

Wstęp do muzeum etnograficznego w budynku Uniwersytetu – Addis Abeba – 50 birr

Wstęp do kościoła św. Trójcy – Addis Abeba – 30 birr, przewodnik – napiwek – 50 birr, kościelny – wyciągał rękę – 10 birr

Wizyta w lwim zoo – cudzoziemiec – 20 birr (Etiopczyk 2 birr), aparat – 20 birr

Red terror” Martyr’s Museum – przy placu Meskal – dobrowolne datki (100 birr) – www.redterrormartyrs.org

 

Transport

Ceny przelotów samolotem Ethiopian Airlines – Addis Abeba-Lalibela-Axum-Gonder i Bahyr-Dar – Addis Abeba – 330 USD – theexpresstravel@worldbank.org

100 birr – za zmianę daty wylotu (express@ethionet.et)

Bus z lotniska do hotelu w Axum – 30 birr

Rykszą z hotelu na lotnisko w Axum – 80 birr

Minibus z Hotelu Tana na lotnisko – 115 birr

 

Noclegi

KZ Hotel (kzhotel08@yahoo.com) – 1275 birr = 75 USD ze śniadaniem oraz transportem na lotnisko (tam i z powrotem)

Tucul Village Hotel – Lalibela – od 49 USD do 67 USD za pokój dla jednej osoby (www.tukulvillage.com) – płaciłem 821 birr

Remhai Hotel – Aksum – 620  birr

Pokój jednoosobowy w hotelu Blue Nile Resort Hotel (Tana) – 38 USD = 640 birr, ale bez śniadania – śniadanie dodatkowo od 40-80 birr

 

9 września 2011 – piątek – wyjazd do Addis

Lądowanie przypadło już wieczorową porą. Gdyby chcieć porównywać kraje rozwinięte i rozwijające się do jakich należy Etiopia z okna samolotu, to pierwsza najważniejsza różnica to natężenie świateł. Drobne światełka przed lądowaniem to był jedyny znak ludzkich siedzib Afryki , w których prąd należy do luksusu.

Na miejscu miałem sporo rzeczy do załatwienia. Pierwsze to była wiza; otrzymuje się ją na lotnisku, ale trzeba było się udać do osobnego pomieszczenia. Ceremonia trwała krótko. 20 USD lub 17 euro, przyklejono znaczek z moim nazwiskiem na jedną ze stron nowiutkiego paszportu (żadna fotografia nie była potrzebna) i można było stanąć w kolejce do kontroli paszportowej.

Od razu sprawdziłem moją komórkę. Miałem sieć na Plusa. Na wszelki wypadek, jeszcze przed wyjściem na miasto, znalazłem też i bank, w którym wymieniłem pierwsze dolary. Największy nominałem okazało się być 100 birr czyli około 6,5 USD. Nie byłem wprawdzie milionerem, ale kieszenie pękały mi w szwach od grubego zwitku wytłuszczonych i znoszonych banknotów. Kolejne dni pokazały mi, iż nie miałem problemów z rozliczaniem się dolarami w hotelach czy agencjach podróżniczych.

Całe wieki trwało oczekiwanie przy taśmie bagażowej. Pobiłem chyba swój rekord życiowy. Bagaże wlekły się i wlekły, ludzi przybywało, a nie ubywało, a mój plecak się nie pojawiał. Aż w końcu w czterdziestej szóstej minucie opanowało mnie uczucie ulgi. Jeden z nielicznych plecaków na taśmie należał do mnie. Do Addis nikt nie jeździ tylko z jedną torbą czy walizką. Statystycznie na każdego z przylatujących z Frankfurtu do Addis Abeby przypadało po 4-5 mniejszych lub większych sztuk bagaży. A gdy do tego doszło jeszcze, iż wszystkie te bagaże należało ponownie przełożyć do maszyny prześwietlającej, to zrobiło się kolejne pół godziny oczekiwania. Jedyną pociechą było to, iż ktoś z personelu zbierał wszystkie kwitki bagażowe, stąd trudno było komukolwiek przywłaszczyć sobie cudzą własność. Nic więc dziwnego, iż wśród tłumu oczekujących na sali przylotu nie było nikogo dzierżącego tabliczkę z moim nazwiskiem z hotelu KZ, gdzie miałem zarezerwowany nocleg.

Nie przyjechałem do Etiopii bez żadnych wstępnych przygotowań. Miały one uczynić moją podróż bardziej znośniejszą i lepiej zorganizowaną . Bilet do Etiopii załatwiałem przez firmę Transer (biuro@transer.wroc.pl lub kinga.transer@onet.eu) , ale wewnętrzne loty musiałem załatwiać inaczej, co opisałem już wcześniej.

 

Tej pierwszej nocy w Addis zacząłem poszukiwać jakiejś opcji taksówki. Na lotnisku w Addis Abebie jak i w innych miastach zazwyczaj hotele mają swoje stoiska. Moje obawy, iż noclegu można nie znaleźć prysły jak bańka. Jeden z mężczyzn pracujących dla któregoś z tych hoteli próbował mi pomóc w odnalezieniu transportu do mojego hotelu. Zanim to udało mu się uczynić, wprowadził mnie wpierw w zawiłości tutejszego czasu. Bo doba ma w Etiopii dwanaście godzin i zaczyna się o świcie czyli o godzinie szóstej rano naszego czasu. Po zmroku zaczyna się kolejne liczenie. Oczywiście czas – ten międzynarodowy – nie jest pomimo tego ignorowany i obowiązywał przynajmniej na lotnisku. W porównaniu do czasu letniego w Polsce miałem przesunąć zegarek o godzinę do przodu.

Ostatecznie mój kierowca się odnalazł i po kilku minutach byłem w zarezerwowanym wcześniej KZ Hotel przy ulicy Bole. Czekały tam już na mnie bilety i jedyne co mi zostało to pójście spać. Na portierni poinformowano mnie, iż do lotniska samochodem jest parę minut jazdy, (dojazd był wliczony w cenę hotelu) i wystarczy abym pojawił się godzinę wcześniej czyli o szóstej rano

 

10.09.2011 – wciąż Addis Abeba .

Na lotnisko dojechałem kwadrans po szóstej, a samolot miał odlecieć około siódmej rano. Kolejka była spora, udało mi się wejść bez czekania, ale za chwilę czekał mnie zimny prysznic, po raz pierwszy, gdyż w hotelu woda była gorąca. Nie mogłem polecieć, gdyż samolot był już pełny . Podobno linie etiopskie zalecają zgłoszenie się na wewnętrzny lot na dwie godziny przed planowanym odlotem, ale o tym mi nikt nie powiedział w hotelu. Był Nowy Rok, kończył się też rok szkolny, wszyscy wyjeżdżali do rodzin czy znajomych. Bo i podobno weekend miał trwać dłużej, aż do poniedziałku, gdyż był to rok przestępny. Nowy Rok miał przypadać nie na niedzielę 11 września , ale przesunął się na poniedziałek 12 września (raz na 4 lata w roku przestępnym).

Trzeba było mi się zmierzyć z kłopotem. Być może następnego dnia uda mi się polecieć, aby przynajmniej zdążyć na kolejne loty. Póki co, czekała mnie rozprawa z mafią taksówkarską przed krajowym lotniskiem. Ceny mieli zaporowe za kilometr jazdy do hotelu. Niełatwo być faranji czyli obcokrajowcem. Tak jak by kieszenie mi się urywały od zwałów „stu-birrówek”. To akurat była i prawda, ale nic im do tego nie było.

Płacić ponad 10 USD za ten kilometr byłoby gwoździem do trumny mojego nastroju. Trzymali jednak sztamę. Dopiero czwarty czy piąty nieco zmniejszył swoją cenę. Wtedy zaczęła się jatka. Ten pierwszy prawie wyrwał mi bagaż i wzywał na pomoc swoich koleżków aby potępili w czambuł łamistrajka, który tak popsuł cenę . Nie miałem wyjścia, zwycięstwo było może pyrrusowe, ale zwycięstwo …. O 20 birrów mniej wsiadłem do rozklekotanej biało-niebieskiej taksówki, aby po 3 minutach wysiąść w KZ Hotel. Nie było przynajmniej problemu z miejscem. Dostałem ten sam pokój i mogłem w spokoju pomarzyć o mej przyszłości.

Byłem gotów na zderzenie z Afryką. O miejsce w samolocie postanowiłem powalczyć w biurze The Express Travel Group, które mieściło się w hotelu Hilton. Ale wpierw czekał mnie rajd na miasto. Boy hotelowy miał dla mnie jakiegoś znajomego kierowcę, który ofiarował się , iż pokaże mi miasto. Ceny zacząłem niestety już negocjować w trakcie jazdy, stąd zbyt dużo się nie dało ugrać. Zamierzałem jeździć z nim przez 5 godzin po Addis Abebie z wjazdem na okoliczne wzgórza Yntoto. Zaśpiewał mi za to 60 USD.

Tego ranka nad Addis zasnuły się chmury. Miasto położone na wielu wzgórzach zasłużenie nosiło miano dużej wioski. Wpierw wjechaliśmy na Yntoto, wzgórze położone wysoko nad Addis; kolejny przystanek był już niezaplanowany. Tłumy elegancko ubranych Etiopczyków były dla mnie znakiem, aby się zatrzymać i spenetrować okoliczny teren. Trafiłem na wielką fetę – zakończenie roku akademickiego, wręczania dyplomów absolwentom i radości ich najbliższych. A przede wszystkim byłem jednym z setek osób robiących zdjęcia kolejnym setkom poubieranym w birety, togi młodym studentkom i studentom.

Stamtąd nie było już daleko do kolejnego dużego ośrodka akademickiego, jakim jest Uniwersytet Hajle Selassie I. W głównym budynku studenckiego campusu ulokowano Muzeum Etnograficzne. Wspaniałe miejsce dla mnie – albowiem przyjechałem tutaj śladami Cesarza. Nie tylko tego z kart książki Kapuścińskiego, ale i tego, który dla rastafarian z dalekiej Jamajki był uosobieniem boskości.

Na pierwszym piętrze oprócz wystaw poświęconych ludom Etiopii było jeszcze coś specjalnego. Tym, którzy przeszli przez wszystkie sale z różnymi gablotami, nota bene na dobrym poziomie, czekała niespodzianka. Z muzeum można było wstąpić do apartamentów cesarza.

Kilkaset metrów dalej znajduje się inne muzeum. To Muzeum Narodowe Etiopii, które pod względem formy wystawienia nie było tak rewelacyjne jak poprzednie muzeum. Za to słynie z najstarszej pra-.pra-.pra- babci sprzed jakichś 3,4 miliona lat.

Stamtąd poprosiłem mojego taksówkarza, aby mnie zawiózł do Hotelu Hilton, gdzie miałem załatwić sprawę mojego wylotu.

Ugrzązłem tam na dobre. Panie z obsługi były bardzo miłe. Próbowały coś wskórać, ale na niedzielę wszystkie miejsca były już zajęte i pozostało liczyć na przysłowiowy łut szczęścia, czy może ktoś tam jednak nie wykupi biletu do Lalibeli do którejś tam godziny. Mijały godziny niepewności, aż w końcu zwolniłem swojego kierowcę, który dodatkowo sobie policzył kolejne dziesięć dodatkowych dolarów za kolejne nadgodziny. A ja wciąż nie wiedziałem czy następnego dnia polecę czy też mam szukać innych celów. Ceny w agencjach na wyjazdy samochodem z kierowcą były zaporowe – ponad sto do dwustu dolarów za jednodniowy wypad do Parku Narodowego Auasz. Tuż przed osiemnastą mogłem odetchnąć z ulgą. Miałem miejsce. Dopłaciłem 100 birr i mogłem już marzyc o Lalibeli.

 

11.09.2011 – Nareszcie Lalibela

Budzik na wszelki wypadek miałem nastawiony na godzinę 3.25. Tym razem postanowiłem wykorzystać swoją szansę. W nocy padał deszcz i wyglądało na to, iż należy Addis opuścić jak najszybciej. Na lotnisku byłem jeszcze przed otwarciem stanowiska wydawania biletów. Miałem ponad dwie godziny czasu do odlotu, a na tablicy widniał napis, iż samolot odleci dziesięć minut wcześniej. Takie tu podobno są zwyczaje linii lotniczych, polecieć wcześniej. Zawsze znajdą się pasażerowie, którzy są na liście oczekujących i będą na tyle zapobiegliwi, aby być znacznie wcześniej. Zajmują wtedy miejsca takim nieuświadomionym pasażerom jakim byłem i ja dzień wcześniej. Zamiast dziesięć minut wcześniej, nasz turbośmigłowiec odleciał dwadzieścia minut później.

Po kilkunastu minutach wybiliśmy się z pokładu chmur i po mniej więcej godzinie zniżyliśmy się do lądowania nad brązową taflą jeziora Tana. Krótka przerwa w podróży w Bahyr Dar, aby następnie znaleźć się nad Wyżyną Abisyńską wzdłuż wijącego się meandrami Nilu Błękitnego. Lalibela, która jest nazwą zarówno miasteczka jak i najsłynniejszego króla, powitała mnie słoneczną pogodą. Na lotnisku w sali przylotów można było do woli wybierać pomiędzy każdym większym hotelem, z których każdy posiadał swój własny stoliczek i łapał chętnych.

Skusił mnie Hotel Tucul Village, gdyż kiedyś zagościł tam prezydent-podróżnik Bil Clinton, którego szlaki wędrówki w takich dziwnych miejscach czasem krzyżowały się z moimi. Cena 75 USD jak dla mnie, została zmniejszona do 67, ale nie wliczając w to transportu z lotniska za 70 birrów (ETB). Do miasteczka z lotniska prowadzi asfaltowa droga (około 20 km) wijąca się wzdłuż zielonych o tej porze roku wzgórz . Wioski tworzyło szereg domów na planie okręgu krytych strzechą.

Lalibela położona wśród wzgórz nie wygląda zbyt okazale. Czego jej na pewno nie brakuje to hoteli. Kierowca, który nas wiózł ofiarował się służyć jako przewodnik. Rzucił jednak nieprzyzwoitą sumę 150 euro, wliczając w to transport i wstęp. Skwitowałem to milczeniem, gdyż próba negocjacji znaczyłaby , iż poważnie traktuję tą niebotyczną kwotę.

Niestety nie otrzymałem pokoju nr 11, w którym kiedyś spał Clinton, ale było to jedyne niepowodzenie tego dnia. Pokój prezentował się wyśmienicie, panoramiczne okna z widokiem na Lalibelę, bardzo obszerny pokój, aż żal było go opuszczać. Nie było tylko wi-fi. Obsługa w hotelu była bardzo profesjonalna. Sami mi zaproponowali, iż potwierdzą mój kolejny lot następnego dnia do Axum, bo taki jest wymóg Ethiopian Airlines, z której regułami działania wolałem już się nie wadzić. Wkrótce ktoś zapukał do moich drzwi. To był mój przewodnik za 150 euro. Tym razem przychodził z gałązką pokoju. „Wynegocjował” mi z hotelem cenę 49 USD za pokój i swoje usługi ocenił na 50 euro wraz z transportem. Brzmiało to już ciekawiej, a czasu zbyt dużo nie miałem, bo kościoły w Lalibeli czynne są od 6 do 12 a popołudniu od 14 do 17. Można było więc zdążyć zobaczyć jedną z grup kościołów tzw. północno-zachodni kompleks, a kolejne dwa zespoły zostawić na popołudniowe zwiedzanie.

Cena za wejście wraz z możnością robienia zdjęć wynosiła 350 birr i bilet można było kupić tylko przy głównym wejściu do kompleksu północno-zachodniego. Takie ceny są tylko dla cudzoziemców, gdyż Etiopczycy nie muszą płacić. Dodatkowo nie poskąpiłem jeszcze 300 birr za osobny bilet za kręcenie kamerą wideo i mogłem ruszać. Większość skalnych kościołów łatwo rozpoznać już z daleka, gdyż nad każdym z nich jest skonstruowany potężny dach wsparty na filarach, które nie ułatwiają pracy przy robieniu zdjęć. Zostały one postawione w czasach nam współczesnych, aby zapobiec erozji i zapadaniu się kościołów w trakcie pory deszczowej. Opady mogłyby bowiem spowodować zapadnięcie się dachu czy nośnych konstrukcji. Dookoła zaś kościołów zobaczyć można cały skomplikowany system drenujący Jedynym kościołem, który nie ma tych szpecących, ale koniecznych dachów jest Kościół św. Jerzego. Tą ikonę Lalibeli zostawiłem sobie na koniec zwiedzania.

Przed wejściem do kompleksu kościołów zebrał się spory tłumek ludzi w białych szatach. To był czas pogrzebu czy czegoś w rodzaju mszy żałobnej lub rozpamiętywania o chorym przez wszystkich jego kilkuset bliższych i dalszych znajomych. Pierwsza świątynia Bet Medhane Alem – wysoka na prawie 12 metrów – była niczym grecka świątynia w kolorze ceglastym głęboko wkopana w ziemię, aby ukryć wszystkie swoje wdzięki. Podtrzymana przez 36 kolumn, z których część musiała zostać uzupełniona w czasach współczesnych. Większość szczegółów architektonicznych miało swoją mniej lub bardziej ukrytą symbolikę, której znaczenie odkrywał przede mną mój przewodnik. Wielkość kościoła wygląda na imponującą, gdy obchodzi się kościół z zewnątrz wzdłuż głębokiego wykopu.

Wrażenie to znika, gdy wchodzi się do środka. Buty – jak w każdej etiopskiej świątyni – zostawia się na zewnątrz, a chodzi się zwykle po czymś w rodzaju dywanu.

Tuż obok krótkim podziemnym korytarzem można było wyjść na znacznie rozleglejszy dziedziniec kościoła Bet Marjam, poświęcony Matce Boskiej.

 

Około dwunastej w południe – czyli godzinie szóstej czasu etiopskiego – kościoły są zamykane. Kapłani udają się na posiłek, więc i mnie przypadło czynić to samo w restauracji hotelu Seven Olives. Mój przewodnik wyskoczył do siebie coś tam zjeść, a ja na razie nie próbowałem eksperymentować z miejscowymi specjałami. Zadowoliłem się nieśmiertelnym spaghetti.

Popołudniu przewodnik obiecywał mi, że ma dla mnie jakiś specjalny prezent. Poszliśmy jakimiś bocznymi, wiejskimi opłotkami aby wejść na teren klasztoru. Ktokolwiek myśli o zwykłym klasztorze nie zgadł by jak może wyglądać etiopski klasztor. Był zbiorowiskiem małych chatynek z wejściem , przez które bardziej się należy wczołgiwać niż wchodzić. Wygód nie było, ale za to istniały pełne warunki do umartwiania. Gdzieniegdzie ujrzeć można było ich lokatorów. Najczęściej bardzo starzy, lub bardzo zniszczeni, mocno przygarbieni. Nie mieli zbyt dalekiej drogi do świątyń.

Idąc mnisią ścieżką dotarliśmy bocznym wejściem do surowego z zewnątrz kościoła o porfirowym kolorze ścian, który zwał się Bet Emanuel. Po sprawdzeniu biletów kapłan otworzył wrota świątyni o niewyszukanym wnętrzu. Aby ubarwić mój pobyt wyniósł duży krzyż z miejsca zwanego Najświętszym z Świętych, do których mogą mieć dostęp tylko kapłani. Przez pozostałe kościółki w tym południowo-wschodnim kompleksie przeszedłem już znacznie szybszym krokiem. Z oddali dobiegały dźwięki bębnów i śpiewy w tonacjach zupełnie innych niż europejskie. Idąc wraz z wiernymi ubranymi na biało weszliśmy ponownie na dziedziniec kościoła Bet Marjam, gdzie grono kilkudziesięciu kapłanów i diakonów stało lub siedziało na ławkach ustawionych w kształt czworoboku. Trafiłem na mszę

Ceremonie trwają czasem kilka godzin, więc przyszedł czas oderwać się od sprawowanej mszy. W pobliżu znajdowało się jeszcze kilka wartych zobaczenia nastrojowych, wykutych w skale kościółków czy może raczej większych kaplic. Niekiedy trzeba się uzbroić w cierpliwość, aby pojawił się ksiądz czy też mnich z kluczami.

 

Po drugiej stronie drogi znajduje się jedenasta świątynia. Tej nie można w żaden sposób ominąć. To ikona tego miejsca – Kościół św. Jerzego. Chyba jeden z najważniejszych świętych Etiopii. Z pobliskiego wzgórka widać było kształt krzyża jaki wyróżnia ten kościół ze wszystkich innych. Wyglądał jakby wykopano ze wszystkich stron wielką dziurę, ale czy można było wejść do jego środka poza kontemplacją jego doskonałych kształtów.

Mój przewodnik rzucił mi mimochodem uwagę

Przed trzema laty podszedł do tego miejsca jakiś Polak. Podszedł za blisko i

spadł z 15 metrów”.

Nie chciałem powtórzyć jego wyczynu. Obszedłem z pewnej odległości nie ogrodzoną niczym krawędź wielkiej jamy, nie będąc jednak w tym schodzeniu odosobniony. Nie była to jeszcze pora wysypu turystycznego ale za mną krok w krok postępowała kilkudziesięcioosobowa niemiecka grupa. Z dołu widok był równie imponujący jak z góry, ale wnętrze świątyni nie zaskakiwało tak jak z zewnątrz.

 

12.09.2011 – Lalibela – Axum

Rano o godzinie szóstej pomknąłem umówionym dzień wcześniej mikrobusem na mszę świętą z okazji Nowego Roku. Odprawiano ją w tym samym miejscu co dzień wcześniej przy Bet Marjam. Usadowiłem się w miejscu zarezerwowanym dla aniołów, czyli na skarpie otaczającej położony niżej kościół.

Po godzinie trudno mi się było oderwać od tej ceremonii, która mogła jeszcze trwać dobre dwie czy trzy godziny. Za 70 birr wraz z innymi pasażerami ruszyliśmy w powrotną drogę na lotnisko oddalone o jakieś 20 kilometrów. Podłoga samochodu wyściełana była kępkami zielonej trawy yngycza – symbolem Nowego Roku

Lot nie trwał dłużej niż pół godziny, aby wreszcie dotknąć kołami lotniska w Aksum . Na lotnisku wybrałem stoisko hotelu Remhai, który okazał się być w miarę przyzwoitym wyborem. Oferowano mi w nim wycieczkę w celu zwiedzenia okolicznych atrakcji, ale wolałem ruszyć w drogę samodzielnie. Na piechotę było to nie więcej niż półtora kilometra. To było nadal święto – tym razem Nowy Rok, stąd większość biur była pozamykana. Na centralnym placyku zgromadził się spory tłumek osób poubieranych na biało, którzy następnie w sporym tłumie udali się do pobliskiego kościoła.

Aksum to małe senne miasteczko, gdzie najważniejsze atrakcje czyli pole ze stelami oraz zespół budowli kościoła Tsion Maryjam są w bardzo bliskiej siebie odległości. Aksum to pierwsza stolica Etiopii jak i siedzibą zaginionej Arki Przymierza. Długa to historia z tą Arką Przymierza i trudna do sprawdzenia. Gdy doczłapałem się do wejścia na pole obelisków i stel, zażyczyłem sobie miejscowego przewodnika, który w ramach zapłaconych 250 birr miał mnie oprowadzić po wszystkich miejscach.

Aksum było dla mnie biegunem ciepła. A może też i ogarnęło mnie zwykłe rozleniwienie. Po oglądnięciu tych najważniejszych i najwyższych stel, gdy przewodnik zaproponował mi , że mamy maszerować z dwa kilometry do Grobowców Kaleby, aby zobaczyć kilka kolejnych starożytnych kamieni, a potem kolejne kilometry i tak aż do zmroku, dałem mu już wolne, choć zapłaciłem jeszcze za kolejne kilka godzin oprowadzania. Wystarczyło podnieść głowę do góry , aby dojrzeć na pobliskim wzgórzu budynek hotelu Yeha, gdzie w restauracji z widokiem na miasto mogłem odpocząć jak i coś podjeść.

Po obiedzie zaplanowałem wizytę w zespole kościelnym Najświętszej Marii Panny na Syjonie. Ceny jak na Etiopię mnisi mieli zaporowe – dwieście birr. Choć i tak los mi sprzyjał, że urodziłem się chłopakiem. Inaczej płaciłbym równie tyle, a nie oglądnąłbym wnętrza najstarszego kościoła. Niedawno skończyła się msza i wraz ze mną podążył elegancko ubrany diakon. Był on moim klucznikiem i przewodnikiem. W kompleksie znajdowały się cztery interesujące obiekty: skarbiec-muzeum, nowy kościół, „domek” Arki Przymierza oraz budynek starego kościoła wyglądający niczym twierdza.

Na początek musiałem zdeponować swój skarb z kamerami i aparatami w pobliskiej skrzynce zamykanej na kluczyk, aby wejść do pomieszczenia z etiopskimi skarbami. Zdeponowano tam szereg koron cesarskich lub ofiarowywanych przez cesarzy dla kościoła. Wielu z nich życzliwością darzyło to miasto, gdyż było świadkiem ich koronacji.

Ograniczenia w wykonywaniu zdjęć nie były przestrzegane w dużym jasnym budynku, zbudowanym już za czasów cesarza Hajle Selassie. Miałem wtedy już na głowie dwóch przewodników, bo w międzyczasie pojawił się drugi ze służby kościelnej. To był ważny człowiek bo miał klucz do kościoła. Gdy było ich dwóch nie mieli przynajmniej kłopotów z odwijaniem świętej księgi, ważącej dobre kilkanaście kilogramów. Miała ona już podobno swoje lata; jej strony były zrobione z koziej skóry.

Kilkadziesiąt metrów stamtąd znajdował się „domek Arki Przymierza”, otoczony – dla ochrony przed zbyt ciekawskimi – dodatkowo płotem. Zdjęcia robić wolno, ale zbliżyć do płotu już nie. Od razu strażnik Arki potrząsając sporym kijem krzyczał, że nie wolno.

Tuż obok Domu Arki znajdował się inny budynek przypominający bardziej zamek niż kościół. W tym miejscu zbudowano pierwszy w tej części Afryki kościół chrześcijański. Obecny kościół został postawiony w XVII wieku przez władcę pochodzącego z Gonderu,. Kształt tego kościoła jedynie zaostrzał mój apetyt na kolejne dni w Etiopii, gdyż budowle w podobnym stylu miałem zobaczyć już następnego dnia. Wnętrza były też zachwycające. Przewijały się na nich niczym na animowanym filmie postacie świętych, o których losach cierpliwie opowiadał mi mój diakon

 

13.09.11 Aksum-Gonder

Dzień wcześniej próbowałem jakoś potwierdzić swój bilet na kolejny lot do Gonder, ale w hotelu się z tym nie kwapili, a biuro Ethiopian Airlines było zamknięte w Nowy Rok. Nie mogli mi też załatwić żadnej taksówki na lotnisko. Pozostało mi więc jechać na lotnisko rykszą .

Tego jeszcze nie przeżywałem. A czas gonił. Wolałem już po raz kolejny nie być odprawiony z kwitkiem, więc starałem się być na lotnisku dwie godziny wcześniej. Tym razem pomimo mojego półgodzinnego spóźnienia kłopotów nie miałem. Przeszedłem przez rutynową drogę na lotnisko. Wpierw kilkaset metrów przed lotniskiem budka jakiegoś strażnika z jakąś pepeszą. Przeglądnął mój paszport i bilety i przepuścił. Kolejna śluza przy wejściowych drzwiach na lotnisko. Tym razem pierwsza kontrola mojego dużego i podręcznego bagażu. Dopiero wtedy można było uzyskać kartę pokładową. Musiałem być cały czas czujnym. Chwila mojej nieuwagi i urzędnik chciał mi nadać bagaż do Addis Abeby. Potem była jeszcze jedna kontrola podręcznego bagażu. I dopiero wtedy mogłem usiąść i oczekiwać na samolot. Odlecieliśmy wcześniej niż planowano. To normalne w Etiopii: raz wcześniej, raz później, rzadziej zgodnie z planem. Uznają zasadę, iż lepiej klienta przyuczyć, iż ma pojawić się skoro świt, bo z Ethiopian Airlines nie ma żartów. . . . .

Pół godziny lotu i już byłem w Gonder. Budynki lotniska były stylizowane na architekturę pałaców tego miasta. Tym razem na pasażerów samolotu właściciele hotelu nie oczekiwali.

Gonder nie jest turystyczną mekką jak Lalibela, a lotnisko położone jest w odległości kilkunastu kilometrów od miasta. Wybór hotelu zostawiłem mojemu kolejnemu „przyjacielowi w biznesie” o imieniu Nega, który ofiarował mi transport do miasta. Najlepszym hotelem w mieście miał być według niego położony na wzgórzu Hotel Goha, który należał do państwowej sieci hoteli. W przewodniku można było o nim przeczytać, iż pierwszą młodość ma już za sobą. Dla mnie był znacznie bardziej klimatyczny niż Hotel Remhai w Aksum. Jedynym jego mankamentem była spora odległość od miasta. Byłem więc skazany na taksówki czy też mojego „dobroczyńcę”, który ofiarował mi się zorganizować cały mój pobyt w Gonder. Zorganizowanie wyjazdu do Simien NP nie stanowiło dla niego żadnego kłopotu, gdyż w tym się właśnie specjalizował. Tylko ceny miał słone. Ale nie da się być krótko, w pojedynkę i do tego zobaczyć wszystko co najpiękniejsze. Płaciłem za to frycowe. Zwykle do Simien NP entuzjaści wybierają się na kilka dni, w kilkuosobowych grupach. Wtedy koszty transportu są do strawienia. Ale pożerała mnie chęć spotkania z dżeladami. Musiałem więc płacić.

Umówiłem się z Negą dodatkowo na zorganizowaną tylko dla mnie półdniową wycieczkę po mieście Gonder. Miał on cały druczek kwitów z nazwą swojego biura (Tour Guide & simien /Trekking Organizer (nega_tobiaw@yahoo.com). Nie miałem za to żadnego pojęcia, gdzie mieści się jego biuro. Pracownicy hotelu traktowali go jako swego znajomego, ale dla mnie oferta płacenia za wszystko wydawała mi się mocno ryzykowna. Nega chciał, aby mu z miejsca zaufał, ale dopóki pieniądze nie zmieniły właściciela, panem warunków byłem ja. Zapłaciłem więc tylko 30% zaliczkę, a resztę miałem uregulować po zakończeniu wyprawy. Strawił to gładko, a i tak powinien być szczęśliwy. Nie był jednak skłonny do wyraźnych upustów. Zmniejszył mi tylko o 200 birra, gdyż nieopatrznie się przyznał, że cena wycieczki obejmuje transfer do lotniska w obie strony. Nie musiałem się za to martwić o atrakcje w ciągu dwóch kolejnych dni.

Hotel Goha był moim wymarzonym miejscem. Przede wszystkim kuchnia. Nigdzie – póki pamięcią nie sięgam – nie jadłem tak pysznych, delikatnych kluseczek ze szpinaku, nie delektowałem się tak wspaniałymi zawiesistymi zupami. Nie omieszkałem w tym pochwalić moich kelnerów. A wszystko to ze wspaniałym widokiem na miasto i napisami w restauracji przypominającymi, iż jeszcze wczoraj Etiopczycy witali Nowy Rok 2004.

Dzielnica Królewska, mieści się w samym centrum miasta Gonder i warte jest oglądnięcia, choć według niektórych zamki w Europie to mamy, a w Afryce oczekujemy czegoś innego

Dwa kilometry dalej znajdowała się Łaźnia Fasilidesa. Dwupiętrowy budynek w stylu gonderskich zamków staje się centralnym miejscem w czasie Timkat – trzydniowego święta Objawienia Pańskiego. Tylko w trakcie tych trzech dni basen jest napełniany wodą z rzeki. Przypada to na okres od 18 do 20 stycznia. Prowizorycznie zbudowane rusztowania z drewna zapełniają się wtedy tysiącami wiernych jak i turystów, oczekujących na kulminacyjny moment, gdy kolorowo ubrani księża błogosławią i kropią wodą święconą wiernych. A potem następuje zbiorowa kąpiel w basenie. Tak się dzieje rok w rok. Wtedy hotele Gonderu pękają w szwach, choć uroczystość obchodzona jest hucznie w całej Etiopii

Niełatwo było nam dotrzeć do zespołu pałacowego i jednocześnie dawnego klasztoru Kuskuam, kilka kilometrów od miasta. Po drodze zakopaliśmy się w błocie i dalszą wędrówkę pod górę odbyliśmy już pieszo. Sam pałac był już tylko ruiną. Kiedyś wzniesiono go dla cesarzowej Mentewab i znajduje się tam też szklana trumienka z jej szczątkami .

Każdy kto odwiedzi Gonder powinien zobaczyć Debre Birhan Selassie czyli kościół na Gorze Trójcy Świętej. Na zewnątrz nie robi dużego wrażenia, ale wewnątrz cały sufit wypełniony jest główkami aniołów o wielkich oczach .

W drodze powrotnej dałem się skusić na wieczorny wypad na miasto do małego lokaliku, w którym można było posłuchać tradycyjnych pieśni pochwalnych . W małym lokaliku z przyćmionymi, czerwonymi światłami wyśpiewywano mi w oczy różne śpiewy po amharsku, z których tylko ja na całej sali się nie śmiałem bo i tak nic nie rozumiałem. Nie zagrzałem tam zbyt długo bo następnego dnia skoro świt czekał mnie wyjazd w góry

 

14.09.11 – Góry Simien

Te najwyższe góry w Abisynii z roku na rok przyciągają coraz większą liczbę zwiedzających. Podobno w roku 2011, ich liczba przekroczyła już 17 tysięcy osób. Najlepszym sezonem na chodzenie po górach jest okres od października do stycznia. Wtedy to pada najmniej dreszczów i widoczność jest doskonała. Termin, który ja wybrałem cieszy się mniejszą popularnością , gdyż w zależności od dnia można było trafić na mgły czy deszcze.

Rano w Gonderze pogoda była wyśmienita. Po dwóch kilometrach od miasta skończyła się droga asfaltowa i dalsze odcinki stukilometrowego odcinka drogi prowadzącej na północ do miasteczka Debark można było podzielić na kiepskie, bardzo kiepskie i bezklasowe czyli prowadzące przez małe miejscowości, gdzie bez samochodu z napędem na cztery koła w porze deszczowej trudno byłoby przejechać.

Był to okres Nowego Roku, zielonych łąk, i żółtego, masywnego wysypu kwiatów meskal. Dla tych, którzy wyobrażają sobie Etiopię jako kraj pustynny, kraj głodu i klęsk żywiołowych to pewnie spora niespodzianka.

Miasteczko Debark jest siedzibą władz Parku Narodowego. Tam mój kierowca opłacił wstęp do parku, jak i zabraliśmy dodatkowo dwóch ludzi. Pierwszy z nich to tzw. scout czyli człowiek z bronią. Bez niego nie można wjechać do parku. Nasz strażnik choć mało mówił po angielsku, ale obyty z bronią był. Podobno broń miała być na niebezpieczne zwierzęta takie jak hieny i lamparty. Ale gdy zacząłem być dociekliwy czy kiedykolwiek nasz scout był zmuszony użyć broni to okazało się, iż za czasów służby wojskowej. Broń miał podobno sprawną. Trzecim towarzyszem mojej podróży stał się przewodnik. A więc była nas już czwórka: .jeden klient z Polski zwabiony sławą małp o krwawiącym sercu czyli dzelad i trzech z obsługi.

Z Debark do granicy parku Narodowego na wysokości około 3200 m n.p.m. było jeszcze około 20 kilometrów. Gdy tylko przekroczyliśmy granice parku pojawiły się pierwsze dżelady. Czasem to nawet trudno je było wypatrzyć, gdyż pasły się pospołu z miejscowym inwentarzem, końmi czy kozami. W stadzie bowiem znacznie bezpieczniej, szczególnie gdy trafi się jakiś lampart. Ich najbardziej klasyczną pozycją była pozycja nam ludziom cywilizacji dobrze znana: pozycja siedząca. Tak były skupione na wyrywaniu trawy dookoła siebie a następnie jej konsumpcji, że nawet nie miały najmniejszego zamiaru spojrzeć na mnie. Ich bardziej romantyczna nazwa – wcale tak daleko nie odbiegająca od rzeczywistości – to małpa o krwawiącym sercu.

My zaś ruszyliśmy całą naszą trójką na trekking do obozu Sankander, gdzie miał nas oczekiwać mój samochód jak i lunch-box wzięty z hotelu. Krajobrazy były widowiskowe, choć droga trudna nie była. Szliśmy większość trasy wzdłuż krawędzi głębokiego kanionu opadającego raptownie kilkaset metrów w dół. Nie była to okolica całkiem bezludna. Pomimo, że to park narodowy, to ludzie mieszkający tu już od dawna mają prawo wypasać swój inwentarz.

Posiłek miałem nad samym brzegiem przepaści w towarzystwie dwóch kruków o ciekawym grubym dziobie złaknionych moich kanapek. Niedługo potem nie było już dalej co czynić w górach. Zerwał się deszcz, który towarzyszył mi prawie aż do samego Gonderu.

Z moim biznesmenem spotkałem się podczas kolacji, gdy wręczyłem mu resztę sumy i umówiłem się co do przejazdu minibusem do Bahyr Dar. Miało mnie to kosztować 1300 birr, co podobno było już sporą zniżką w porównaniu do pierwotnej sumy 1600 birr. Sprawdziłem u innych przewoźników – takie ceny były oferowane. Można było transportem publicznym za niewiele więcej niż 100 birr, ale wtedy trzeba było wstać bardzo wcześnie rano. Później należało o to miejsce w autobusie powalczyć. Wolałem już odrobinę luksusu jak i szansę na zatrzymania gdzieś po drodze.

 

15,09. 2011. Gonder-Bahyr Dar- wodospad Błękitnego Nilu

Mój kierowca miał imię łatwe dla mnie do zapamiętania – Addis. Miał i swojego asystenta. Tym razem cały odcinek drogi 170 kilometrów pokryty był asfaltem. Krajobraz był równie imponujący jak dzień wcześniej. Z daleka rysowały się góry, z których niektóre wspinały się ostro do góry aby zakończyć szeroką podstawą. To były amby.

Po drodze zgadałem się z moim kierowcą, iż za dodatkowe 700 birr zawiezie mnie pod wodospady Nilu. Nie chciałem eksperymentować z hotelami. Szukałem najlepszego hotelu w mieście. Takim miał być Hotel Tana z tej samej sieci państwowej Ghion jak poprzedni hotel w Gonderze. Zamiast na wzgórzu był usytuowany nad brzegiem jeziora Tana. Pokój jaki dostałem był prawie identyczny jak ten, z którego rankiem się wyprowadziłem. Te same stylizowane lewki na ścianach i kapy na łóżku. Hotel był położony dobry kilometr od centrum miasta, był również oddzielony płotem od jeziora. Tuz za siatką kilku młodzieńców kusiło tanimi cenami swoich przejażdżek łodzią po jeziorze. Nie miałem tylko ani wi-fi ani kawiarenki internetowej. O te frykasy miałem powalczyć już gdzieś w centrum miasta.

Addis podjechał swoim wozem punktualnie o czternastej. Wstąpiliśmy wpierw po jego asystenta, aby następnie rozpocząć poszukiwania paliwa. Tam gdzie wstępowaliśmy stacje benzynowe przypominały mi widoki z Polski z początków lat osiemdziesiątych. Winien miał być kryzys w Libii, bo ceny paliw były niestabilne i właściciele zbyt dużo nie zamawiali. Za którymś razem udało się wlać coś do baku i mogliśmy ruszyć szutrowymi drogami do małej wioski Tys Abbaj.

Tam w małym kiosku wykupiłem pełen komplet : bilet na wstęp do głównego punktu widokowego, jak i opłatę za korzystanie z usług przewodnika za około 50 birra. Była nas więc już czwórka w mikrobusie : kierowca, jego asystent, przewodnik i ja. Do wejścia było może jeszcze z półtora kilometra, więc przejechaliśmy tam mikrobusem przez zwykłą etiopską wioskę. Dobrobytu w wiosce nie było. Z wyjątkiem tego, iż takiego nasycenia krawców i maszyn do szycia jak w tej wioseczce do tej pory nie widziałem.

Spacer spod parkingu do zbocza, z którego rozpościerał się widok na wodospady Nilu Błękitnego, nie trwał dłużej niż 15 minut. Kilka dni wcześniej coś się popsuło w pobliskiej elektrowni wodnej i wody Nilu zostały puszczone swoim naturalnym korytem. Był koniec pory deszczowej więc wody Nilu były zasilone opadami rzek spływającymi do jeziora Tana, będącego rezerwuarem wody Nilu Błękitnego.

Taka okazja zobaczenia wodospadu szybko mogłaby się po raz kolejny nie powtórzyć. Od czasu otwarcia hydroelektrowni liczba rozczarowanych Dymiącą Wodą gwałtownie rośnie, bo przypomina wtedy strużkę wody liżącą gołe skały. Ale nie w tym dniu. Na szerokości ponad 400 metrów Nil spadał z wysokości ponad 40 metrów. Ścieżka wiodła równolegle do wodospadu. Pomimo sporej odległości pył wodny opadał na mnie drobną mżawką, nie dając zbyt dużo czasu na użycie aparatu czy kamery bez ich zawilgocenia.

Moja ekipa wysadziła mnie w centrum miasta pod biuro Ethiopian Airlines. W hotelu Tana zbyto mnie kiedy poprosiłem ich o potwierdzenie mojego wylotu do Addis. Musiałem więc zrobić to sam osobiście w centrum miasta. Gdy tylko wyszedłem z biura Ethiopian Airlines, zostałem rozpoznany przez bliskiego kolegę mojego kierowcy z Gonderu. Zwał się Abebe i miał dla mnie ofertę na kolejny dzień. Po filiżance kawy doszliśmy do porozumienia . Miałem z nim popłynąć motorówką na półwysep Zegie z licznymi klasztorami. Dalej czekały mnie odwiedziny w hotelu w Bahyr Dar, który jako jeden z nielicznych w mieście miał mieć wi-fi. .

 

16,09. 2011 piątek , Bahyr Dar- jezioro Tana

Przejażdżki po jeziorze zwykle rozpoczyna się rano. W godzinach popołudniowych wzbiera bowiem wiatr i fale są sporej wielkości. Nasza motorowa łódź bez problemu przybiła do przystani na półwyspie Zegie, skąd leśna ścieżka biegła zygzakiem do małego kamiennego murku, okalającego przestrzeń wokół kolistego budynku będącego kościołem. Na jego szczycie znajdował się krzyż o bardzo misternej formie. Nabożeństwo poranne się skończyło, ale sporo uczestników siedziało sobie w cieniu pobliskich domków i gawędziło. Po zainkasowaniu nawet całkiem dużej sumki, (podobno od września tego roku wstęp podrożał dwukrotnie) mogłem wejść za kotarę, aby zanurzyć się w kolorowy i niezwykle barwny świat motywów Ewangelii. Etiopczycy dodali do swojej tradycji religijnej sporo własnych wątków i własnych świętych. Aby to wszystko pojąć skorzystałem z wiedzy diakona, który służył mi za przewodnika po świątyni noszącej nazwę Uru Kidane Mihret.

Po zwiedzeniu tego cudownego miejsca , żegnani przez małpki hasające po konarach drzew, odpłynęliśmy w kierunku wysepki Kibran Gebriel. Zamieszkuje je spora gromadka mnichów, męskich szowinistów. Nie pozwalają na wstęp żadnej samicy, podobno z wyjątkiem kur.. Kobiety więc muszą zaczekać na przystani lub tez pooglądać znajdujące się pobliżu małe muzeum.

Wysepka jest lesista i górzysta, jeśli te kilkadziesiąt metrów spaceru w pionie w kierunku klasztoru traktować jak górską eskapadę. Klasztor był jednak zamknięty na cztery spusty. Sami mnisi zaś stronili od aparatu fotograficznego. Otworzyli za to przede mną odrzwia do swojej bogatej biblioteki ze 174 starymi księgami.

W pobliżu miejsca, gdzie odpływa Nil znajduje się inny klasztor Debre Marjam. Malowideł tam się nie zobaczy, ale tutejszy ksiądz jest chyba najczęściej fotografowanym przez turystów człowiekiem w Etiopii. Najlepiej na zdjęciu wychodzi, gdy uda się do swego małego przyklasztornego domku z obowiązkowym oknem wystawowym, i tam trzymając w ręku etiopski krzyż prezentuje swój uśmiech.

Dahyr Bar robi znacznie lepsze wrażenie niż chaotyczny Gonder. Centrum miasta jest poprzecinane szerokimi ulicami wysadzonymi palmami, gdzie królują ryksze i rowery. Tam też zacząłem kolekcjonować etiopską muzykę, w tym chyba jedną z najbardziej znanych etiopskich piosenkarek o pseudonimie Gigi. Mogłem też pospacerować wzdłuż brzegu jeziora, nad którym rysowały się szkielety nowo powstających z założenia luksusowych hoteli . Dahyr Bar stawało się modne. Wieczorem jeszcze raz wybrałem się w strumieniach deszczu na kolejny występ folklorystyczny w Balageru Cultural Club. Towarzyszył mi Abebe. Piwo kosztowało około 20 birr, ale za to nikt ze mnie nie robił głównej atrakcji wieczoru. Nie mogłem siedzieć zbyt długo, bo hotel zamykali podobno o 22; następnego dnia czekało mnie kolejne wczesne wstawanie i lot powrotny do Addis Abeby

 

 

17.09. 2011 – sobota – Bahyr Dar – Addis Abeba

Świt, a ja znowu byłem pierwszym pasażerem na lotnisku. Tak mnie wytrenowały Ethiopian Airlines. Budynek lotniska był w remoncie, ale kontrole jeszcze dokładniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Jeszcze raz kazali mi przejrzeć podczas kontroli mój duży plecak, gdzie takie moje pamiątki jak krzyże czy latarka wyglądały na bardzo niebezpieczne narzędzia.

Tym razem leciałem do Lalibeli, aby stamtąd odfrunąć do Addis Abeby. Wracałem na stare śmieci do KZ Hotel. Gdy przybyłem na miejsce , pozwoliłem sobie na nieco relaksu, szczególnie iż wreszcie miałem ponownie dostęp do internetu. Gdy ruszyłem w miasto nie miałem już ochoty brać kierowcy na całe popołudnie. Ledwie tylko dotarłem taksówką na miejsce, to nie dość iż wybrany przeze mnie Kiddist Marjam z Mauzeleum Menelika II był podobno zamknięty, to na dokładkę spadła rzęsista ulewa. Pora deszczowa wcale nie odpuszczała. Musiałem znaleźć inny cel podróży, za co taksówkarz bezlitośnie podwyższył swoją stawkę. Wiedział, ze nie wysiądę z samochodu w strumieniach . Niby można było dojść na piechotę do Kościoła Św. Trójcy, ale nie przy takiej aurze. Tam znajdowało się miejsce ostatecznego spoczynku cesarza Hajle Selassie i jego żony

Dzielnica Arat Kilo to były miejsca, które już przed tygodniem już nawiedziłem. Wracałem na stare kąty. Ale tym razem pieszo. Tylko deszczyk co chwilę zarywał moje plany, iż szczęścia i smaku musiałem szukać w etiopskich kawiarniach.

I tak szedłem, szedłem, aby dojść do gospodarczego centrum Addis czyli Piazza, poprawnie zaś Arada. Mikrobusów, taksówek i natrętnych „przyjacieli” udzielających samych dobrych rad było coraz więcej. Nie byłbym w Addis gdybym nie trafił na Meskel Square. Olbrzymi plac wyglądający prawie jak trybuna, gdzie z jednej strony wznosiły się ławki w formie amfiteatru. Idealne miejsce dla występów czy spektakli albo parad wojskowych. Przed ponad 20 laty był to Plac Rewolucji czyli eksperymentu jaki znamy z własnej historii – czystek, kolektywizacji, masowych mordów.

Ten okres doczekał się dopiero niedawno swojego upamiętnienia . To Muzeum Czerwonego Terroru. Położone było u wylotu Bole Road do Meskel Square, tam gdzie mnie wysadził taksówkarz. W salach było sporo zdjęć – w tym to najbardziej mi znane – cesarza wyprowadzanego z pałacu przez wojskowych i wtłaczanego 12 września 1975 roku do „garbusa”.

Muzeum było czynne do 18.30. Chwilę po moim wyjściu mrok zapadł nad Addis Abebą. Zabrzmiało bardzo pompatycznie, ale miałem jeszcze do odszukania jeszcze jedną atrakcję. Sklep muzyczny. O dziwo sklep muzyczny Dawit na Bole Road był jeszcze czynny. Choć był to bardziej kiosk niż sklep, ale wszystkie pozycje , których szukałem, sprzedawca posiadał. Lokalne pieniądze, które mi jeszcze się ostały, udało mi się wydać już na kolacji w moim hotelu .

 

 

18.09.2011 – niedziela – Addis-Frankfurt – Wrocław

Trzy godziny wcześniej być na lotnisku – miałem to już wbite w pamięć. Tym razem wszystko przebiegało bez zgrzytów. Jak to w takich krajach bywa, formalnościom nie było dosyć, ale w końcu dotarłem do sali odlotów. Sklepy były zaopatrzone bardzo obficie, ale ceny miały też bardzo tłuste. Ze sporymi zapasami etiopskiej kawy wracałem do Europy, aby ponownie dokonać podróży w czasie i z roku 2004 trafić z powrotem w rok 2011.

 

 

 

 

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u