Dwa razy M – Mauritius i Madagaskar – Grażyna i Piotr Wiland

Grażyna i Piotr Wiland

Informacje praktyczne ogólne

Dolot: Samolot British Airways Warszawa – Londyn – Mauritius i z powrotem Mauritius (Mahebourg) – Madagaskar (Tana) (Air Mauritius), Tana – Fort Dauphin – Tana (Air Madagascar)

Zdrowie:

Na Mauritiusie nie ma zagrożenia malarią, jednak przez okres pobytu na Madagaskarze braliśmy Doxycyclinę (1 x 100 mg)

Madagaskar

Klimat na Madagaskarze : zależy od regionu i pory roku; najwięcej deszczu spada w okresie od grudnia do kwietnia; najbardziej suchą okolicą jest południowo-zachodnia część wyspy, najbardziej deszczową – wschodnia część wyspy

Ceny – Madagaskar

Zgodnie z kursem z dnia 25.12.2004 roku

1 Euro = 11 500 Franków malgaskich (MGF)

1 USD = 10 150 (9850 – 09/2004 -8 500) Franków malgaskich (MGF)

1 PLN = 2825 MGF

5000 MGF = 1000 Ariary

Hotele

Hotel Ivato (ivatotel@wanadoo.mg) 900 m od lotniska , cena od 95 000 MGF, my płaciliśmy 120 000 MGF za 2-osobowy pokój

Hotel Le Dauphin – Societe Hoteliere et Touristique de Madagaskar tel. 92 212 38, Adres telegraficzny : Tourismad Boite Postale 54. Fort Dauphin Madagascar, 48 Euro – 2-osobowy pokój. Przejazd w obie strony samochodem o napędzie na cztery koła Toyota dla 2 osób do Prywatnego Rezerwatu Berenty, pobyt w rezerwacie, usługi przewodnika w parku, nocleg na terenie parku – 176 Euro

Hotel de Louwre Place de l’Independence , Antananarivo – cena 705 000 MGF, internet w hotelu 35 000, śniadanie (40 000 MGF)

Hotel – Restauracja Feon’ny Ala tel 261 20 56 832 02 – posiada 31 bungalowów, które położone są na skraju lasu, gdzie rankiem można wysłuchać śpiewów indri, cena wliczona w koszty wycieczki.

Taxi

Przejazd na lotnisko w Fort Dauphin – 20 000 MGF

Przejazd z lotniska do centrum Tana 100 000 MGF

Przejazd do Reserve de Nahampoana – można zorganizować przez airfort@wanadoo.mg – cena 100 000 MGF

Wstępy do rezerwatów i parków narodowych:

Mantadia – 50 000 MGF (cudzoziemiec) – email angap@bowdts.mg

Wstęp do parku Madagaskar Exotique 25 000 MGF

Rezerwat Vakona – wstęp płacony w hotelu – 30 000 MGF

Agencja, która zorganizowała nasz wyjazd do Perinet

Oceane Aventures 1 rue Raintovo – Amabatomena, Antanananrivo ocean@dts.mg lub richard.rak@simicro.mg Za 201 USD: przejazd z Tana do rezerwatu Perinet-Mantadia z kosztami przemieszczania się po okolicy (w tym wynagrodzenie kierowcy i koszty benzyny), dwie noce w pokoju dwuosobowym w bungalowie Hotelu w Feon’ny Ala w Perinet wraz ze śniadaniem. Nie były wliczone – wstęp do parku, usługi przewodników, posiłki inne niż śniadanie i napiwki.

Ceny żywności w restauracjach

Piwo: 10 000 MGF

Stek 25 000 MGF

Omlet 8000 MGF

Pizza 30 000 MGF

Kawa 5-6-7 000 MGF

Herbata 4500 MGF

Zupa jarzynowa 18 000 MGF

Krem ze szparagów 20 000 MGF

Drugie danie z wołowiną – 35 000 MGF

Curry z warzywami 22 500 MGF

Śniadanie w hotelu 30 – 40 000 MGF (to ostatnie ze szwedzkim stołem)

Rum 7500 MGF

Płonący banan lub ananas 10-15 000 MGF

Spagetti 21 000 MGF

Wino butelka (madagaskarski) 30 000 MGF

Wino butelka (francuskie) 65 000 MGF

Wiza: wizę otrzymaliśmy na lotnisku za sumę wynoszącą 150 000 Franków malgaskich (30 000 Ariary ). Należy pamiętać, aby posiadać odpowiednią, wyliczoną ilość euro lub dolarów.

Ceny – Mauritius

1 Euro = 37,2 rupii mauritiańskich (MUR)

1 USD = 27,5 rupii mauritiańskich (MUR)

1 PLN = 9,14 MUR

Niekiedy pobierają opłatę za wymianę – 50 MUR

Hotele

Coco Villa: cocovilla20@hotmail.com – pokój dwuosobowy 1300 MUR

Auberge Aquarella 6, rue Sivananda, Mahebourg tel. 631 27 67 fax 631 27 68 e-mail – aquarellamu@email.com , odnowiony w 2003 roku. Pokój dwuosobowy – 1000 MUR Obiadokolacja od 275-350 MUR ( w zalezności od rodzaju dania zamówionego, zupa, drugie danie i deser); Pranie w hotelu Aquarelle – 150 MUR

Sea Point View Bungalows, pomiędzy Grand Baie i Trou aux Biches.- 1200 MUR (studio)

Ceny posiłków w restauracjach:

Należy zwracać uwagę czy w karcie dań podatek VAT (15%) jest wliczony do ceny posiłku, czy też podawane są ceny netto.

Posiłek w snack-barze (np. ryż z warzywami) 40-70 MUR

Piwo (Phoenix) 40 -50-75 MUR

Woda mineralna 1,5 l 25-30-45 MUR

Rum z owocami 40-60 MUR

Punch 40 MUR

Kawa espresso 40 MUR

Płonące banany (flamboyante) 90-95 MUR

Półmisek drugiego dania – wołowina, ryż lub frytki, sałatka – 260 MUR

Półmisek z rybą (dorade) , ryż , sałatka – 250 MUR

Curry z jagnięcia – 195 MUR

Curry z jelenia 285 MUR

Zupa 40 MUR

Polecamy restaurację – bar Chez Nous , Coastal Road , Barachois Mahebourg Coca cola 1,5 L – 21,50 MUR (sklep)

Przejazdy

Cena za wynajęcie taksówki z kierowcą na cały dzień – 1300 MUR (150 km). Mr Hassen Jaunbocus & son (Nadeem – 254 1975) – kierowca , Mahebourg, email hassenjaunbocus@yahoo.com

Łódź – Bateau Vicky Trou D’Eau Douce – Ile aux Cerfs 400 MUR /osobę tam i z powrotem

Występ sega – 200 rupii za osobę – Hotel le Victoria 21.15.-22.15 (Pointe aux Piments)

Kartki pocztowe 5 MUR

Różne informacje

Dom Eureka w Moka – www.maisoneureka.com, można dowiedzieć się o historii domu, który został wzniesiony w połowie XIX wieku i należał do zasłużonej w historii wyspy rodziny Leclezio. Cena za wstęp tylko do domu-muzeum 175 MUR

Blue Penny Museum – otwarty na nabrzeżach Le Caudan Water Otwarty od poniedziałku do soboty 9-17, w niedzielę od 9-15.30

Rezerwat Chamarel „kolorowa ziemia” – 60 MUR

Z innych atrakcji, które nie zdążyliśmy odwiedzić bądź z lenistwa czy braku czasu musimy wymienić:

Aquarius Mauritius – ukazującą faunę morską wód otaczających wyspę (aquarium2000@intent.mu) niedaleko Pointe aux Piments

Nie zdążyliśmy odwiedzić, ale jeśli jest się w pobliżu Mahebourg, warto wybrać się na wycieczkę na Ile aux Aigrettes, rezerwacja 631 2396, email : mwffund@intnet.mu. W tym miejscu jest rzadka szansa zobaczenia różowych gołębi jak i olbrzymich żółwi z Aldabry.

Wizy

Na Mauritius nie ma polskiej ambasady, a obszar ten leży w kompetencji terytorialnej ambasady w Nairobi. Choć panują rozbieżne poglądy na temat konieczności posiadania wizy, nie wymagano od nas żadnych opłat czy aplikacji wizowych na lotnisku po przylocie na wyspę zarówno z Londynu, jak i wtedy gdy wracaliśmy z Madagaskaru. Wbito nam dwukrotnie pieczątkę z wizą ważną na okres, który podaliśmy jako spodziewany okres pobytu zgodny z terminem wylotu. W razie konieczności można prosić o pomoc konsula honorowego : Ranjit Abelak, 33 Royal Road, Florea, e-mail kabelak@intnet.mu. Mówi podobno po polsku, ale nie korzystaliśmy z jego pomocy.

Termin wyjazdu

14 wrzesień – 3 październik 2004

Dziennik podróży

Warszawa – Londyn – Mauritius 14 – 16.09.2004

Polska pożegnała nas gorącą wrześniową pogodą, o jakiej później będziemy od czasu do czasu marzyć w legendarnych tropikach. Po 5-godzinnej jeździe pociągiem do Warszawy, czekał nas następnego dnia krótki 2,5 godzinny przelot do Londynu. Ale to była tylko rozgrzewka przed 11 godzinnym lotem na Mauritius. Wyspę o powierzchni 1860 km2 zamieszkuje 1 190 000 osób. Na wyspie najczęściej można spotkać wyznawców hinduizmu (52%), katolików jest 26%, a muzułmanów 17% ludności.

Lotnisko jest położone około 50 km od stolicy kraju. Łączy je droga szybkiego ruchu, w której zamiast skrzyżowań dwupoziomowych istnieją ronda, a maksymalna prędkość jaką można rozwinąć jest 80 km/godzinę.

v

W naszych planach mieliśmy wylot na Madagaskar za 2 dni, stad też postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś w pobliżu. Nasz wybór padł na Mahebourg, jedno z większych miast wyspy. Położone jest o 6 km od lotniska. W informacji turystycznej na lotnisku zasugerowano nam Hotel Coco Villa w Mahebourg. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, byliśmy nim nieco rozczarowani. Hotel położony był tuż przy brzegu oceanu, ale tafla wody w godzinach rannych w czasie odpływu nie prezentowała się znakomicie. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy w kierunku Blue Bay, sześć kilometrów od Mahebourg. Tam natknęliśmy się na restaurację, w której po raz pierwszy spróbowaliśmy płonącego banana w rumie. Skorzystaliśmy też z przejażdżki łodzią ze szklanym dnem, choć była to tylko namiastka prawdziwego „snorkelowania”. Woda nie była wcale taka ciepła. W pobliżu nas kłębiły się ryby znęcone resztkami bułki rzucanymi przez tych co na pokładzie. Ta przyjemność pluskania trwała nawet dość długo i było to miłe przywitanie z Oceanem Indyjskim.

Później zaczęliśmy iść wzdłuż plaży. Piasek cudowny, a poziom wody był już niższy i prawie suchą nogą udało się nam przejść 3-4 kilometry. Plaża prawie pusta, wszędzie domki, apartamenty zwrócone ku wodzie, zwykle bez śladu czyjejś bytności. Dopiero na samym końcu przejść się nie dało – drogę zagrodziły nam ujadające psy, które strzegły nadmorskiej rezydencji.

Mahebourg (Mauritius) 17.09.2004

Przenieśliśmy się do Aquarelle Hotel, prowadzonym przez bardzo sympatycznego Francuza, który na dodatek serwował pyszny grog. Hotel położony również nad morzem, w sąsiedztwie Coco Villa, ale znacznie ładniejszy i tańszy. Właściciel hotelu Aquarelle, obiecał nam też, że zorganizuje nam przejazd samochodem po południowej części Mauritius. Punktualnie o 9.00 podjechał po nas samochód z kierowcą . Wszystko byłoby wspaniale gdyby nie pogoda. Droga nasza wpierw biegła wśród niekończących się plantacji trzciny cukrowej. Nasz kierowca, Nadeem był istną kopalnią wiedzy o Mauritiusie, a w szczególności o drzewach i kwiatach. Objaśniał nam botaniczne nazwy prawie każdej ciekawie wyglądającej rośliny czy to o krzykliwych barwach czy pięknym zapachu. Wiedzy o roślinach uczył się od ojca.

A nie ma lepszej sytuacji niż doskonały przewodnik, który umilał nam ten dzień pomimo okropnej aury. Grand Baskin, czyli jezioro otoczone wieloma świątyńkami hinduistycznymi, powitało nas tropikalnym deszczem. Legenda, a może i pobożna wiara Hindusów głosi, że jezioro ma połączenie z rzeką Ganges. Podobno spadła tu kiedyś kropla łzy boga Sziwy i stąd zwane jest boskim jeziorem. W czasie świąt – w styczniu pielgrzymuje tu podobno 500 tysięcy pątników.

Położone jest na wysokości około 700 m n.p.m. Droga biegła wzdłuż Parku Narodowego Riviere Gorges Noire, który podobno wart jest pieszego trekkingu. Ale na pewno nie w taką pogodę jak w tamtym dniu. Nam musiało wystarczyć spojrzenie z punktu widokowego, gdzie nad tropikalnym lasem kłębiły się chmury, a na nas padał rzęsisty deszcz.

Mieliśmy tylko nadzieję, że pogoda się zmieni, kiedy zjedziemy z gór na zachodnie wybrzeże. Tam też położone jest Chamarel. Miejsce to słynie z tzw. (w wolnym tłumaczeniu) Kolorowej Ziemi oraz najwyższego wodospadu na Mauritiusie liczącego 100 metrów. Wodospad widzi się z dość dalekiej odległości, zaś „Kolorowa Ziemia” – położona o kilometr dalej – stanowi odsłonięty płacheć gruntu otoczony płotem. Kolorowa Ziemia, aby zachować swoje fioletowo-brumatno-czerwone zabarwienie, musi być ustawicznie pielona ze wszystkich roślin. Przypomina o wulkanicznym pochodzeniu wyspy.

Nasza dalsza marszruta biegła następnie wzdłuż wybrzeża. Bywa ono bardzo różne. Spotkać można było plaże, wybrzeże trawiaste jak i skaliste, gdzie potężne fale rozbijają się o brzeg wyspy. W niektórych bowiem miejscach nie ma ochronnej bariery rafy koralowej. Najczęściej rafa koralowa położona około 1-2 kilometrów od brzegu, jest dobrze widoczna, gdyż potężne fale morskie rozbijają się o nią, a za nią fale ulegają znacznemu uspokojeniu.

Wieczorem zeszliśmy na dół na kolację. Hotel Aquarelle, zachwalany jest przez przewodnik Lonely Planet, z racji swej wyśmienitej kuchni. Nie jest to typowa restauracja, gdyż już rano trzeba było zamówić swoje menu. A nasz francuski właściciel brylował między swoimi gośćmi, co rusz nalewając swojego grogu.. Jego losy były przedziwne. Urodził się we Francji, następnie przeniósł się do Australii , aby stamtąd przed kilkunastu laty przemieścić się na Mauritius. Tutaj, czy wcześniej ożenił się z „Mauritiusanką” i założył rodzinę jak i swój własny biznes w postaci tego hotelu. I tak oto jego otwartość i towarzyskość może być spełniana w ciągle spływających tu gościach z dalekiej Europy czy Ameryki.

Mahebourg (Mauritius) – Tana (Madagaskar) 18.09.2004

Sobota była dniem naszego transferu na Madagaskar. Nasze wycieczkowe plany były więc dużo skromniejsze. Postanowiliśmy zwiedzić miejsce, gdzie produkuje się esencje różnych olejków wywodzących się z trawy cytrynowej, eukaliptusa jak i drzewa o nazwie ylang-ylang.

Tym razem wybraliśmy się autobusem. Dystans nie był zbyt długi, może 20 kilometrów, ale kierowca zatrzymywał się dosłownie wszędzie, aby zebrać wszystkich chętnych. W końcu wysiedliśmy i dotarliśmy do rezydencji Ylang-ylang położonej na stromym zboczu góry. Wewnątrz turystów było niewielu – a zasadzie nas dwoje. Tutaj można było napić się piwa i spróbować miejscowego przysmaku – gulaszu z jelenia w sosie curry. Czasu mieliśmy już mało i autobusem wróciliśmy do Mahebourg, a stamtąd taksówką wieczorem na lotnisko. Startowaliśmy w głębokich ciemnościach, aby po 2 godzinach wylądować w stolicy Madagaskaru. Lotnisko jak w III świecie. Było nieco zimniej niż na Mauritiusie (około 1300 m. n.p.m.). Wbili nam wizę madagaskarską, sprawdzili po kilka razy nasze paszporty, aż w końcu wyszliśmy do sali ogólnej.

Było nieco rozgardiaszu, ale ludzie nie byli zbyt natrętni. O tej porze nie było żadnej informacji o hotelach czy wynajęciu taksówki. Najważniejsze, że można było wymienić pieniądze. Na Madagaskarze nie ma większego banknotu niż 5000 Ariary czyli 50 000 Franków madagaskarskich to jest około 5 USD. Za swoje 200 USD otrzymałem 40 banknotów po 25 000 Franków, co wypełniło swoją objętością całą moją saszetkę. Wzięliśmy nieco w ciemno taksówkę i za 10 minut podjechaliśmy do Hotelu Ivato. Warunki przyzwoite jak za 12 USD. Skosztowaliśmy na dobry początek miejscowego malgaskiego wina. Wiedziałem natomiast, że na Madagaskarze nie ma roamingu na Plus GSM.

Tana –Taolagnaro (Fort Dauphin) 19.09.2004

Następnego dnia byliśmy rano ponownie na lotnisku, aby przelecieć do Taolagnaro, na samym południu wyspy. Inną, łatwiejszą do wymówienia, nazwą jest Fort Dauphin, który pochodzi jeszcze z czasów kolonizacji francuskiej. Stopniowo Madagaskar przechodzi proces „malgaszowania” nazw swoich miast. Niestety na niektórych można połamać język, a w wielu przypadkach zaczynają się bardzo podobnie od Anta… i słyną ze swojej długości. Na lotnisku nikt nie przeszukiwał naszych rzeczy osobistych i na pokład można było wnieść dosłownie wszystko. Nie było w samolocie żadnego śniadania czy przekąski, jedyne co otrzymaliśmy to kubek madagaskarskiej lemoniady. Przez większą część lotu, Madagaskar był zasłonięty chmurami. Przy końcu lotu zaczął się rysować brzeg morza z sąsiadującymi poszarpanymi szczytami górskimi w kolorze czerwonym pokrytymi z rzadka roślinnością. Lotnisko było malutkie, dookoła pasły się krowy zebu, a sala oczekiwań odpowiadała zagubionemu lotnisku gdzieś w dalekim interiorze.

Podjechaliśmy taksówką za 20 000 Franków do centrum miasta. Mało przypominała metropolię południowo-wschodniego Madagaskaru. Droga była wyboista, wokół same małe budko-stragany, chałupki drewniane wielkości naszej wiejskiej wygódki i chodząca na piechotę ludność tej części Afryki.

Wśród tego typowego krajobrazu wiejsko-miejskiego Hotel Dauphin jawił się nam jak oaza europejskiego wygodnego stylu życia. Tylko z tego hotelu można było zorganizować wycieczkę do Prywatnego Rezerwatu Berenty. Oba te obiekty są własnością rodziny de Heaulme, którzy prowadzą w okolicy również wielką plantację sizalu i stanowią o „być lub nie być” dużej liczby mieszkańców tej okolicy. Jednakże w rezerwacie liczba miejsc noclegowych jest ograniczona, my natomiast nie dokonaliśmy wcześniejszej rezerwacji. Przeżywamy chwilę zwątpienia, gdy recepcjonistka zdziwiona pyta się „ Czy my naprawdę przyjechaliśmy tutaj bez uprzedniej rezerwacji ?”. Ale wszystko dobrze się kończy i wpisała nas do swojego kajetu. Wiedzieliśmy więc, że jutro rano możemy ruszyć do Rezerwatu Berenty. Wzięliśmy pokój – położony w pawilonie w głębi ogrodu. Kosztował 48 Euro, ale miał wszystko, co powinien posiadać w tej kategorii.

Wczesnym popołudniem postanowiliśmy zasmakować w naturze. A dosłownie u bram miasta, zaledwie 7 kilometrów jest położony Nahampoana Reserve. Wystarczyłoby wziąć taksówkę i za 10-15 minut można byłoby tam dojechać. Ale nie było to takie proste. Przede wszystkim była to niedziela i agencja, która się zajmuje takimi przedsięwzięciami jak Air Fort Services miała być otwarta dopiero w poniedziałek.

Miasteczko było prawie wymarłe w czasie wczesnego popołudnia, ale udało nam się znaleźć taksówkę. Pojazd liczył sobie z 30 do 40 lat, ale nie jechaliśmy w nim podróż dookoła Madagaskaru. Droga jednak, choć kilkukilometrowa, pozwoliła nam zrozumieć, dlaczego 200-300 km pokonuje się nieraz w 2-3 dni. A więc po pierwsze: dziura za dziurą. Po drugie im bliżej miasta, tym więcej Malgaszów chodzi. Niektórzy do miasta, inni z miasta. Przed nami przesuwał się więc powoli bardzo typowy widok. Malutkie drewniane domki, często dla całej rodziny, gdzieniegdzie małe bary, w których wystawiano po parę butelek napojów i różne miejscowe przysmaki.

Aż w końcu chyba po prawie godzinie dotarliśmy na miejsce Wyglądało to na ładnie utrzymany ogród w którym bilety wraz z przewodnikiem (95 000 Franków ) były aż nadto drogie, aby wąchać jedynie kwiatki i obserwować żółwie żyjące w zagrodzie. Przed nami szedł przewodnik, który od czasu do czasu mruczał albo mlaskał. I to autentycznie skutkowało. Jak czarodziej sprawiał, że nagle wśród drzew zaczynały się pojawiać lemury. Najpierw chyba najpiękniejszy – sifaka (nazwa łacińska brzmi Propithaeus verreauxi verrreauxi). Nadano mu również nazwę tańczący sifaka, gdyż kiedy okoliczności zmuszają go do zejścia z drzewa, porusza się odbijając się od ziemi swoim bocznym profilem. Zwykle trzymają się one w grupach i kiedy zobaczyliśmy tego „białego, pluszowego miśka” okazało się, że jest on z całą większą gromadką, która porusza się zręcznie po gałązkach drzew. Raz wolniej, prawie , że spoczywając w bezruchu, a raz gwałtowniej przeskakując na kolejne drzewo w ślad za przewodniczką stada. Ludzi się nie boją. Jedno z tych odważnych przypatrywało się nam z ufną, zaciekawioną miną, siedząc na pniu drzewa, 2-3 metry od nas, bez jakichkolwiek śladów paniki.

W tym dniu mieliśmy też sposobność przypatrzenia się brązowym lemurom, a w bambusowym gaju lemurom katta.

Fort Dauphin – Berenty 20.09.2004

Odległość 90 kilometrów można pokonać podobno w 2,5 godziny, ale nam to zabrało znacznie dłużej. Nasz samochód z napędem na cztery koła poruszał się po tych samych dziurach z nieco większą śmiałością i prędkością. Ale nic nie ma tu prędko. Po drodze zaznaliśmy zupełnej zmiany krajobrazu. Wpierw rysowały się zielonymi barwami liczne pola ryżowe, sadzawki wodne, pasące się bydło zebu, aż nagle się to wszystko urwało. Kiedy samochód wspiął się nieco wyżej wjechaliśmy w całkowicie suchą krainę. Dominują w tym krajobrazie dwa rodzaje roślin. Jedne z nich to Euforbia, drugie należą do rodziny Didieraceae. Te ostatnie są spotykane jedynie na południu Madagaskaru, a jeden z jej gatunków nosi łatwiejszą nazwę do zapamiętania czyli „Drzewo ośmiornicze”. Te właśnie rośliny tworzą charakterystyczny las kolczasty, który ciągnie się wzdłuż drogi na przestrzeni wielu kilometrów.

Żyją tu również ludzie, których głównym zajęciem jest węglarstwo. Można więc było po drodze kupić stosy węgla drzewnego, który z jednej strony potrzebny jest jako opał, z drugiej zaś strony pośrednio przyczynia się do jeszcze większej degradacji środowiska. Oprócz bowiem ludzi niosących na swych głowach czy barkach garnki, paczki (to kobiety), to mężczyźni byli widziani najczęściej jak noszą lub pchają na prowizorycznych taczkach całe stosy gałęzi drzew. Ale bieda nie wie co to ekologia.

Niedaleko Berenty droga poprawiła i przebiegała wzdłuż rozległych plantacji sizalu. Roślina sprowadzona została z Meksyku i od kilkudziesięciu lat umożliwia pracę i utrzymanie tysiącom mieszkańców tego regionu. Z zielononiebieskimi potężnymi konturami sizalu mocno kontrastuje ceglasto-czerwony kolor gleby. Aż w końcu wjechaliśmy do utworzonego w widłach rzeki Mandrare rezerwatu, na który składa się tzw. las galeriowy. Podobno jest to jedna z ostatnich wysepek tej formacji leśnej na Madagaskarze.

Początek zwiedzania planowany był na 14:30. Zwierzęta przebywały nie tylko w lesie, ale i w pobliżu restauracji. Były to lemury katta z prążkowanym długim ogonem. Dużą część czasu spędzają one na powierzchni ziemi. Prowadzą zdecydowanie dzienny tryb życia. A przy restauracji w ciągu dnia zawsze się jakoś wyżywią, choć te zwierzaki potrafią zjeść prawie wszystko czy to liście kaktusów, tamaryszku czy drzewa ośmiorniczego. Jedynie akacje mają na nie zły wpływ. Sprawiają, że wiele z nich ma wygląd bardzo, bardzo mizerny.

Rezerwat liczy sobie 270 hektarów i założony został w 1936 roku przez francuskiego plantatora Henri de Haulme, aby móc zachować las galeriowy w swojej pierwotnej postaci. Rośnie tu bardzo dużo drzew tamaryszkowych, których liście stanowią jeden z głównych składników diety lemurów. Z uwagi na nieduży obszar nasz przewodnik mógł przewidzieć, gdzie ewentualnie można znaleźć grupy lemurów brązowych czy katta. Choć rezerwat jest bardzo chwalony we wszelkich przewodnikach, to fauna nie jest tak bardzo rozmaita. Znajdują się tutaj bowiem trzy gatunki lemurów dziennych i dwa nocne. Wpierw na drogę wyszły nam te z prążkowanym ogonem (lemury katta), które zazwyczaj podążają grupką 15-20 zwierząt ze swoją przewodniczką czyli dominującą samicą. Śmiesznie przy tym operowały swoim ogonem, który przy chodzeniu po ziemi, wystawiają wysoko do góry, kołysząc nieznacznie na boki. Kiedy idą gęsiego (czyli po lemurzemu) wyglądają dość komicznie.

Znacznie rzadziej schodzą na ziemię brązowe lemury, choć i te mieliśmy szansę obserwować jak całym stadem spacerowały po ziemi, aby przejść na inne drzewo oddalone o jakieś 20 metrów. I trzeci rodzaj lemurów: sifaki tańczące. Zwykle nie zniżały się do poziomu ziemi śmigając po drzewach, czasem z zaciekawieniem, przytulając się do pnia, spoglądały na nas swoich dalekich krewniaków.

Prąd w bungalowach wyłączali zawsze po 22:00. A na zewnątrz grasowały wszędzie lemury katta, czasem słychać je było na dachu, a bardzo często podchodziły do werandy starając się naciągnąć gości na jakieś smakołyki. Ale lepiej ich nie karmić, gdyż bardzo szybko zamieniają się w tresowane małpki. A wtedy zniknie czar dzikiego rezerwatu i pojawi się w zamian mały ogród zoologiczny.

Wieczorem, obsmarowani preparatami przeciw komarom, wybraliśmy się na zaplanowany wcześniej nocny spacer. Wsiedliśmy do samochodu i podjechaliśmy jakiś kilometr, aby wysiąść w kolczastym lesie. Nasz przewodnik omiatał światłem latarki znajdujące się tu drzewa ośmiornicze, i o dziwo udało mu się wypatrzyć zarówno mysiego lemura, który jest bardzo żwawy i szybko zniknął nam z widoku jak i sportive lemur. Ten ostatni był nieco spokojniejszy i pasł się na którejś z gałęzi nie zwracając uwagi na nasze snopy światła.

Berenty – Fort Dauphin 21.09.2004

Noc nie była spokojna. Po dachach tłukły się nasze lemury katta, a zaraz wkrótce rozległy się odgłosy tropikalnego lasu. . Zawodzenia, łkania, zawodzenia, tak cały czas. W końcu ciekawość zwyciężyła nad błogim leżeniem w łóżku. Wyszedłem na zewnątrz, aby zlokalizować źródło hałasu. A była nią czarna kobieta, która łkała, jednocześnie szczebiocząc prawie w jednym czasie jak dziecko. Z relacji naszego przewodnika okazało się że była ona bita regularnie przez swego męża.

Wcześnie rano zobaczyliśmy coś, co później nie dane nam już było widzieć. Tańczące sifaki, które zeszły z drzew i całym stadem susami, ustawione bocznie – podskakiwały od drzewa do drzewa. Widok prześliczny. Poranny spacer wydawał się nam bardziej interesujący, być może było mniej gorąco, a i nasze ukochane zwierzaki zwykle rano wykazują więcej aktywności. Ta część parku, którą zwiedzaliśmy była bardziej interesująca pod względem roślinności. Tymczasem z drzew zeszły brązowe lemury, gatunek, w którym samica i samiec różnią się między sobą kolorem pyszczka, a nie tylko pod względem narządów płciowych. Nas jednak bardziej niż rozróżnianie płci zainteresowało ich poruszanie się po drodze. Przypominało bardzo sposób lemurów katta.

Tuż po obiedzie ruszyliśmy z powrotem. Przed 16:00 pojawiliśmy się w Fort Dauphin. Spróbowałem skorzystać więc z Internetu i rzeczywiście w tej Prawdziwej Dziurze Południa znalazło się takie miejsce w pobliżu poczty. Ale szybkość transmisji danych nie mogła zaimponować.

Taolagnaro położona jest na cyplu, stąd z dwóch stron jest otoczona przez Ocean Indyjski. Miasto stanowi rząd drewnianych bud położonych przy ulicach, o które nikt specjalnie nie przykłada starań. Asfalt był kładziony jeszcze chyba w czasach kolonizacji francuskiej (może 40 lat temu) zaś jedyną porządną instytucją był nasz Hotel Dauphin. Znajdował się tu nawet stadion z boiskiem piłki nożnej, ale spuśćmy na jego wygląd zasłonę milczenia.

Fort Dauphin – Tana 22.09.2004

Rano pożegnaliśmy Fort Dauphin jak i deszczową pogodę. Tana powitała nas słońcem. Zamieszkaliśmy w hotelu Ibis mieszczącym się w klasie top end czyli 60 euro za pokój. Nie miał on może swojego specyficznego charakteru, a komfort przypominał większość spotykanych w Europie. Pozostało nam jeszcze parę godzin do zmierzchu, a chcieliśmy znaleźć rozsądną propozycję wyprawy do Perinet (Andasibe-Mantadia) czyli parku narodowego położonego stosunkowo niedaleko stolicy (około 140 km)

Tana wbrew pozorom nie okazała się aż tak wielką aglomeracją, a przynajmniej centrum było w granicach rozsądnego spaceru. Metropolia położona jest wśród pól ryżowych. Na ich tle rysują się wzgórza, na których rozsiadła się większa część miasta. Swoją droga dobry sposób na wykorzystanie ziemi do maksimum jak i przydanie miastu swoistego uroku. Centrum miasta składa się z tzw. Dolnego Miasta, którego główną osią jest Aleja Niepodległości oraz Górnego Miasta, w którym położony był nasz hotel. Aby dojść do Dolnego Miasta najprościej było zejść schodami, opędzając się od tubylców sprzedających owoce, kartki i inne bibeloty. W końcu odnalazłem agencję o nazwie Ocean Aventures, która ofiarowała przyzwoite ceny za wyjazd do Perinet. Ponownie spotkaliśmy się ze zjawiskiem prawie wszystkich zajętych miejsc noclegowych w pobliżu parku. Pozostawało nam jedynie liczyć na nie potwierdzenie rezerwacji bungalowu przez załogę Air France.

Tana – Perinet 23.09.2004

W agencji Ocean Aventures czekały nas dobre wiadomości. Było dla nas pewne miejsce w hotelu o trudnej do wymówienia nazwie Hotel Feony’Ala jak również rachunek do uregulowania o wartości 201 USD. W cenę wliczony był przejazd samochodem, wynagrodzenie kierowcy, benzyna i cena za dwa noclegi oraz dojazd na lotnisko w trzecim dniu.

Dystans około 140 km mieliśmy pokonać w około 3-4 godzin. Droga była utrzymana w doskonałym stanie (jak na Madagaskar). W porównaniu do południa wyspy tutaj otoczenie wydawało się być znacznie bogatsze. Domy były z cegły, wiele z nich odmalowane i dość sporych rozmiarów. Zresztą po drodze spotkaliśmy mnóstwo miejsc, gdzie prostymi sposobami wyrabiało się cegły z gliny, które później były suszone i wypalane. Mijany po drodze krajobraz urozmaicony był siateczką pól ryżowych, w kolorze od żywej zieleni przez brunatną czerwień gleby do szarego zabarwienia wyschniętej ziemi. Krajobraz był pagórkowaty, choć w połowie drogi zaczęliśmy zjeżdżać gwałtownie w dół. Lasy miały charakter wtórny i porośnięte były przed wszystkim drzewami eukaliptusowymi. Zatrzymaliśmy się w połowie drogi w „małym ogrodzie zoologicznym”, w którym trzymane były przeróżne gatunki zwierząt. Wchodziliśmy po kolei do różnych mniejszych i większych klatek, w których trzymane były nietoperze owocożerne, żaby, jaszczurki, a przede wszystkim kameleony. Rozmiary i kolory przeróżne. Od wielkości palca aż do rozmiarów iście olbrzymich. Największą frajdą pozostawała jednak obserwacja ich polowania na różne owady.

Kiedy już wszystkie zwierzaki zostały przez naszego przewodnika wzięte do ręki, sfotografowane sfilmowane, a niekiedy nakarmione, dostaliśmy propozycję nie do odrzucenia. Lemury. I do tego żyjące dziko. Trzeba się tylko było wspiąć nieco wyżej do położonego opodal lasu. A na lemury najlepiej iść z obraną marchewką. I rzeczywiście zeszły się w dużych ilościach. Wpierw przybiegły na wezwanie sifaka. Chyba jednak inna odmiana niż w Berenty. Podchodziły do nas bez żadnych obaw, zwabione kolorowym posiłkiem.

Nic dodać, nic ująć. Nie miało to powabu obserwacji autentycznie dzikich zwierząt, gdyż jadły po prostu z ręki. Nazwijmy to innym, odmiennym doświadczeniem. Po przejściu kilkaset metrów dalej natknęliśmy się na kolejne stado, tym razem brązowych lemurów jak i sifak, które również potrafiły docenić smak obranych marchewek. Schodziły się więc i matki z dziećmi, jak i ich ojcowie, mając człowieka za swego dobrodzieja.

Od rezerwatu Perinet (Andasibe) oddzielały nas jeszcze 2 godziny jazdy. Kiedy wreszcie wjechaliśmy w jego pobliże, zmiana w krajobrazie była bardzo widoczna. Różnorodność drzew jak i gęstość lasu była zupełnie odmienna od dotychczas spotykanych jednorodnych lasów eukaliptusowych. Nasza siedziba (Hotel Feony’Ala) składała się z kompleksu bungalowów, z których nasz nawet wyglądał bardziej okazale niż inne.

Sam Park narodowy składał się z dwóch części. Pierwsza to Perinet Reserve Speciale d’Analamazaotra (to nazwa malgaska), zaś druga część położona na północy to rezerwat Mantadia. Zanim jednak dotrze się do tego ostatniego, należy dojechać drogą bitą (ale nie asfaltową) do Vakona Forest Lodge. To było miejsce, o którym myśleliśmy, że będziemy mieli szansę przenocować, ale wolnych miejsc tam żadnych nie było. W planie naszej marszruty mieliśmy odwiedzenie znajdującego się obok niego Vakona Reserve. Brzmiało ciekawie, ale z opisów w książce wynikało, że będzie to bardziej przypominało zoo. Mieliśmy tam szansę stanąć oko w oko zarówno z hodowanymi tutaj kilkuset krokodylami nilowymi, które zamieszkują niektóre przybrzeżne tereny zachodniego Madagaskaru jak i obok jedynego poważnego drapieżnika na Madagaskarze – o łacińskiej nazwie Fossa fossa. Te dwa egzemplarze samica i samiec były trzymane w klatce, po której poruszały się z duża agresywnością i wściekłością. Lepiej byłoby nie spotkać się z nimi na wolności. Były wielkości naszego rysia i stanowią jedyne poważne zagrożenie na ziemi dla lemurów.

Następnym punktem naszego programu była Wyspa Lemurów. Wpierw jednak trzeba było pokonać wodną przeszkodę szerokości 4-5 metrów na pokładzie kajaka. I tam dopiero mieliśmy szansę przyjrzeć się jak się kręci filmy przyrodnicze. Jeden z lemurów zabierał się już do zajęcia miejsca w kajaku, aby poznać stały ląd, drugi zaś siedział na balustradzie, czekając na jakieś jedzenie od ekipy filmowej z blondynką, która opowiadała o egzotycznych zwierzętach swoim widzom w dalekich Niemczech czy Anglii. My zaś wkroczyliśmy dalej w głąb tej małej wyspy. Poczuliśmy się jak na Planecie Lemurów. Dookoła nas nagle pojawiło się całe stado brązowych lemurów i koroniastych sifak, które zaczęły skakać po głowie i ramionach. Po tym bezpośrednim kontakcie z Naturą, mogliśmy zasiąść do posiłku. A warunki były tam znakomite. Budynek, w którym mieściła się restauracja miał kształt ośmiokątny, otoczony dużym stawem. A dania były pyszne.

Perinet 24.09.2004

Noce w Perinet były bardzo zimne. Celem naszego porannego spaceru po rezerwacie było co najmniej usłyszenie, a może i zobaczenie lemurów indri-indri.

Indri-indri jest największym lemurem Madagaskaru. Nie może być trzymany w ogrodzie zoologicznym, gdyż szybko przestaje jeść i ginie w niewoli. Niektórzy twierdzą, że to dlatego, iż jego dieta jest bardzo specyficzna i nie może być zastąpiona karmą w ogrodzie zoologicznym. Inni znowu, w tym nasz przewodnik po parku, uważali, że ma to związek z duchem niezależności indri i niewola sprawia, że traci on chęć do życia czy też stanowi to odbicie jego sentymentalizmu.

Indri-indri są monogamiczne, zazwyczaj żyją w grupach rodzinnych po 4-5 osób. Nasz przewodnik zapewniał, że osiągają one dość sędziwy wiek i to dłuższy niż przeciętny mieszkaniec Madagaskaru (powyżej 70 lat). Zwykle okres godów przypada na listopad, ale wtedy indr-indri kiedy czuje zew miłości musi opuścić swoją rodzinę i szukać wybranki wśród innej grupy rodzinnej. O tej porze roku rozbrzmiewają po puszczy ich pieśni miłości. Zwierzęta są słynne właśnie dzięki swej mowie. Nie jest ona podobna do gruchania czy pochrząkiwania innych lemurów. Nieraz słychać ich na odległość 2-3 kilometrów. Aby to określić, można ją przyrównać do dźwięku śpiewu wielorybiego czy syreny policyjnej. Dla indri wydawane dźwięki pozwalają na odnajdywanie członków własnej rodziny jak i ostrzeganie innych grup, żeby nie przekraczali ich terytorium. Kiedy indri czuje się zagrożony, wydaje wtedy głos alarmowy. Różni się on podobno od tego czy niebezpieczeństwo czyha z dołu czy z góry. Indri może się bowiem obawiać niektórych drapieżnych ptaków – głównie ze względu na swoje potomstwo, zaś na ziemi realnym zagrożeniem jest Fossa fossa – drapieżnik, którego widzieliśmy jedynie za siatką. Natomiast sami mieliśmy szansę usłyszeć pohukiwania indri (w odpowiedzi na zaczepne pohukiwania naszego przewodnika), które chyba ostrzegały przed ziemskim zagrożeniem. Zwykle indri buszuje na drzewach dość wysoko. W muzeum nawet spotkaliśmy się z określeniem, że jest to średnio około 13 metrów.

Kiedy więc weszliśmy w głąb dżungli i usłyszeliśmy wpierw śpiew indri, a następnie jego powietrzne akrobacje, gdzieś bardzo, bardzo wysoko, zdaliśmy sobie sprawę, że nie będzie to zbyt bliski spotkanie. To nie było ani Berenty, gdzie lemury prawie że ocierały się ogonem o nasze stopy, ani interior, gdzie obrana marchewka dawała klucz do oglądnięcia ich z bliska.

Tutaj te wielkie stworzonka przeskakiwały z gałęzi na gałąź wyjadając swoje ulubione liście, pąki kwiatów, a my jedynie mogliśmy dostać po głowie tym co spadło z ich uczty. A teren był nierówny i roślinność dość gęsta. Indri w ciągu dnia potrafią spacerować czy przeskakiwać po koronie drzew w obrębie 1 kilometra nie zaszczycając obserwującego go homo sapiens zejściem na ziemię.

Czasami jednak to robi, wyjadając glebę, która zawiera pewne mikroelementy niedostępne w roślinach. Ale indri przesiaduje przy jednej gałęzi tylko przez pewien czas, aby móc w spokoju przeżuć cały swój posiłek. Potrafią się kłócić między sobą o teren swojego nadziemnego pastwiska z innymi grupami tego samego gatunku. Jednakże w pobliżu mogą przebywać inne lemury jak sifaki – zaledwie 2-3 metry poniżej – i to nie stanowi dla nich konkurencji. W nocy indri przesypiają w koronach drzew, aby rano ponownie przystąpić do uczty.

Te cztery godziny, które spędziliśmy w lesie nie były jedynie poświęcone śledzeniu indri gdzieś wysoko u czubków drzew. Nasz przewodnik, kiedy usłyszał, że interesuje nas wszystko, zaczął nam pokazywać różne rośliny, kwiaty i drzewa. Nie było rzeczą łatwą zrozumieć wszystko co do nas mówił, gdyż jego angielszczyzna była trudna do zrozumienia. Na Madagaskarze językiem prawie, że oficjalnym jest język francuski, a języka angielskiego uczą się nasi przewodnicy od samych turystów.

A nas czekał jeszcze nocny spacer po dżungli. W nocy z latarką można było znacznie więcej ujrzeć kameleonów na wolności niż w dzień. W ciągu dnia maskują się między liśćmi, w nocy zaś ich skóra inaczej odbija światło niż liście drzew, co pozwala doświadczonemu przewodnikowi je dostrzec przy świetle latarki. Nie musieliśmy zbytnio się obawiać tego chodzenia po ciemku, gdyż Madagaskar jest wolny od jadowitych człowiekozgubnych stworzeń. Czasami spotyka się tylko krokodyle jak i węże boa, ale nie w tym regionie.

Ludzie mają usposobienie łagodne. Nie spotkaliśmy się – choć może nie mieliśmy zbyt dużo okazji – z objawami wrogości czy agresji. Można było Malgaszów przyrównać ich w tym usposobieniu do lemurów.

Perinet – Tana (Madagaskar) – Mauritius 25.09.2004

O godzinie 6:30 wyjechaliśmy z naszego hotelu i pojechaliśmy do położonego o 20 km na północ rezerwatu Mantadia, znacznie dalej niż Vakona Forest Lodge. Droga zajęła nam prawie całą godzinę. Park ten jest znacznie większy i bardziej dziki. Było tam dość stromo, a nasze buty nie nadawały się na te warunki.

Kiedy po 2 godzinach łażenia pod górę i z góry, wspięliśmy się na kolejne wzgórze porośnięte drzewami i drzewami otulonymi w zielonkawo-żółte porosty, nagle spostrzegliśmy rodzinę indri. Były znacznie, znacznie bliżej nas niż dnia poprzedniego. Przypatrywały nam się z pewnym zaciekawieniem, a ich miny przypominały nam miny kogoś, kto próbuje założyć okulary, aby dokładnie zlustrować to dziwaczne, dwunożne stworzenie. I tak oto w lesie tropikalnym odbył się swoisty dialog, między naszym mlaskającym przewodnikiem a porykiwaniem czy szczekaniem indri. Wielka chwała, że był to teren górzysty. Indri przebywały na swojej średniej wysokości 13 metrowego drzewa, my zaś mogliśmy patrzeć na nie z pewnego podwyższenia. Były takie miłe, że pozwoliły wpierw zrobić zdjęcia, następnie przeźrocza, a w końcu również i film. Tego dnia jeszcze przez dobre dwie godziny chodziliśmy w dół i do góry, omijając każdy korzeń, wystającą gałąź i śliskie podłoże. A słońce świeciło nam w tym dniu dość mocno i nie spadła ani jedna kropla deszczu.

W tym dniu napotkaliśmy jeszcze inną rodzinę indri i można by wspomnieć, że ten dzień był dla nas dniem ze wszech miar udanym. Kiedy więc wyszliśmy z dżungli, nieco już zmęczeni i utytłani, poczuliśmy się nawet nieco głodni. Powróciliśmy więc po raz trzeci do Vakona Forest Lodge, aby przy dźwiękach muzyki m.in. „Pożegnania z Afryką” spożyć nasz pożegnalny obiad na Madagaskarze. Droga z powrotem była nam już znana. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Morondava, które słynie ze swojej dość licznej kolonii chińskiej. Znakiem ich obecności są bardzo liczne ryksze, zarówno piesze jak i rowerowe. Wśród pasażerów można było spotkać zarówno ludzi jak i mocno utuczoną świnię.

Madagaskar w blaskach popołudniowego słońca wyglądał coraz barwniej i jawił się w radosnych kolorach. Stopniowo jednak krajobrazy stawały się coraz bardziej miejskie i coraz mniej można było spostrzec kratownic pól ryżowych, brązowych domków i rysujących się kopułowatych gór. Do Tana wjechaliśmy już pod wieczór, aby przeciskać się przez labirynt uliczek i korowody samochodów. Kierowcy nie jeżdżą zbyt brawurowo, w tym również i nasz, choć mnóstwo pieszych, rowerzystów sprawia nieraz mnóstwo kłopotów.

Aż w końcu podjechaliśmy pod samo lotnisko. A ponieważ franków madagaskarskich nie można wymieniać z powrotem, zostaje zawsze ból głowy jak mądrze wydać tę resztę pieniędzy. Lotnisko międzynarodowe ma wygląd zaniedbany. Nie odbiega więc zbytnio swą organizacją i wyglądem od reszty kraju. Dookoła nas tłoczyło się mnóstwo osób, głównie 300-400 pasażerów samolotu do Paryża. A wśród nich spotykamy kilkunastoosobową grupę Polaków. Przebywali tutaj ponad tydzień przemierzając trasę wpierw chyba autobusem około 500 kilometrowy odcinek do Toliary (na południu), a następnie lecąc z powrotem jakimś – pamiętającym bardzo stare czasy – Boeingiem.

Przeszliśmy cały szlak kontroli bagażowo-osobistej, aby w końcu wejść na pokład samolotu linii Air Mauritius. Lot krótki, chyba 1,5 godzinny. Prawie o północy czasu mauritiuskiego wylądowaliśmy. Czekał na nas już umówiony kierowca – nasz dawny znajomy Nadeem, aby zawieźć również do znajomego nam Hotelu Aquarelle.

Maheborg – Wyspa Jeleni (Mauritius) 26.09.2004

Rano postanowiliśmy zaznać uroków morskich kąpieli. Wsiedliśmy do autobusu, który swoje 20 kilometrów przebył chyba w godzinę. Kierowcy lubią jeździć szybko jak i gwałtownie się zatrzymywać. To czym jeżdżą ma już swoje lata i na pewno wygodnie przebyć tą trasę taksówką. Jechaliśmy prawie cały czas wzdłuż brzegu morza, aby móc dostrzec, że Mauritius to nie tylko piaszczyste plaże. Spotkać można bowiem brzeg kamienisty, gdzieniegdzie namorzyny albo zwykłą ziemię. W końcu dojechaliśmy na miejsce, skąd odpływają promy na Wyspę Jeleni, stanowiącą cel naszej podróży. Kiedyś była zamieszkała przez jelenie (przywiezione z Jawy przez Holendrów), obecnie królują tu pola golfowe i plaże.

Plaże wyglądają tam jak na prospektach turystycznych. Jedynym niebezpieczeństwem jest czasem zbyt silny prąd morski, dlatego pływać można jednak tylko do głębokości pół metra. Dalej już pilnuje strażnik, aby czasem nie przekroczyć linii boi. Innym realnym zagrożeniem, o czym obwieszczają liczne tablice, to niebezpieczeństwo uderzenia piłką golfową w głowę.

Z powrotem nie próbowaliśmy już jazdy autobusem o zmiennych prędkościach i wybraliśmy taksówkę, niestety prawie dziesięciokrotnie droższą (600 MUR za 30 km, autobus kosztuje 70 MUR).

Mahebourg – Grand Baie (Południe i Północ Mauritiusu) 27.09.2004

Ruszyliśmy na północ z zamiarem zwiedzenia co ciekawszych miejsc po drodze na północne plaże. Najpierw wjechaliśmy do Curepipe. To jedna z większych miejscowości położonych na płaskowyżu.

Miasto stanowi centrum handlu odzieżą jak i modelami statków. Dane nam było to wszystko odwiedzić. Na wyspie jednym z podstawowych gałęzi gospodarki jest produkcja modeli okrętów – wszelkiego typu żaglowców jak i nawet „Titanica”. Można było sobie sprawić model za 1500 Euro jak i 20.

Pogoda na Mauritiusie jest bardzo zmienna, ale z naszej obserwacji wynikało, iż na północy jest znacznie więcej słońca niż w centrum czy na południu, gdyż wzniesienia przyciągają lub zatrzymują chmury.

Gdy pogoda zmieniła się na lepszą, była wtedy właściwa pora na zwiedzenie domu kolonialnego Eureka położonego niedaleko miejscowości Moka. Dom o 109 drzwiach, ma podobno doskonały system wentylacji. Został wielokrotnie powielony w wielu luksusowych domach wypoczynkowych nad brzegiem morza. W oddali, na tle domu, rysowała się wspaniała panorama okolicznych gór. Tworzą one charakterystyczny krajobraz wyspy, gdzie przeważającą powierzchnię wyspy zajmują plantacje trzciny cukrowej. Więcej niż połowa wyspy jest pokryta tą monokulturą. Sprawia to, że eksport cukru jest nadal najważniejszym źródłem dochodu. Jakże różne krajobrazy od Madagaskaru, gdzie przede wszystkim widzi się poletka ryżowe. Trzcina cukrowa może być uprawiana przez 7 lat, później jest rugowana i sieje się nowe uprawy. O sianiu raczej trudno mówić, gdyż po prostu wkłada się do ziemi kawałek łodygi z którego później odrasta trzcina. Ale zostawmy trzcinę cukrową i wróćmy do kolonialnego domu, gdzie przyjemnie można było spędzić czas na werandzie popijając kawę i to koniecznie espresso.

Stamtąd już nie tak daleko do Pampelmousse i do słynnego Ogrodu Botanicznego. Liczy on sobie przeszło 250 lat, a najczęściej fotografowanym miejscem jest staw z gigantycznymi liliami wodnymi amazońskimi (Victoria amazonica). Przyciąga zawsze sporo odwiedzających i filmowców. Miło było spacerować alejkami wysadzonymi królewskimi palmami. Dookoła nas rosły araukarie i różne palmy pochodzące niemal z całego świata. W zamyśle twórców tego parku nie było bowiem stworzenia miejsca dla spacerów miejscowej ludności, ale konsekwencją tzw. francuskiego szpiegostwa florystycznego. Kiedy bowiem Mauritius był jeszcze kolonią francuską około 1750 roku, gubernator zaczął sadzić różne rośliny, aby uniezależnić Francję od konieczności ich importowania z Indii czy Dalekiego Wschodu. Obecnie zaś ogród stanowi jeden z żelaznych punktów wycieczek. Są tu również drzewa zasadzone osobiście przez Nelsona Mandelę czy Indirę Gandhi jak również miejsce kremacyjnego pochówku pierwszego premiera niepodległego Mauritiusu. U końcu dnia znaleźliśmy się nad północnym brzegiem wyspy. Dzięki pomocy Nadeena mogliśmy dokonać najlepszego wyboru w postaci Sea Point View Bungalows, pomiędzy Grand Baie i Trou aux Biches. W zamian za 1200 rupii otrzymaliśmy apartament – studio z widokiem na palmę kokosową i ocean oraz własną plażę. Była również kuchenka, lodówka, a więc śniadanie we własnym zakresie.

Obok znajdowały się bardzo luksusowe ośrodki Hotel des Batteries i Club Med., ale można było spacerować wzdłuż plaży, która zgodnie z prawem tej wyspy należy do wszystkich.

Trou aux Biches – Point View Bungalows 28.09.2004

To był raczej leniwie spędzony dzień. Woda obok nas była dość przyjemna, choć blisko brzegu nie było dobrej rafy koralowej. Rano woda była przejrzysta, ale popołudniami zrobiła się już mętna.

Kiedy przeczekaliśmy największy upał, wsiedliśmy popołudniu do miejscowego autobusu, który zawiózł nas o 8 km na północ do Cap Malheureux. Dlaczego tam właśnie pojechaliśmy? Otóż jest to najbardziej na północ położony skrawek Mauritiusu, gdzie nad samym brzegiem stoi śliczny kościółek. Jego czerwony dach rysuje się malowniczo na tle błękitu oceanu. Plaża w pobliżu była bardzo ładna tylko przez jakiś kilometr. Problemem było jak zwykle jak się z niej wydostać, gdyż przy plaży ustawione są szeregiem domy, rezydencje, gdzie prywatnego terenu pilnują często bardzo groźnie wyglądające psy. W końcu udało się nam znaleźć przejście, aby dojechać do Grand Baie. Jest to zatoka wokół której wybudowano wiele ośrodków wypoczynkowych. Ale nikomu nie radzilibyśmy tam wypoczywać. Zatoka jest pełna jachtów, łódek – stąd też woda jest mało przejrzysta i nie nadaje się do kąpieli. Jedyne co jest dogodne w tym miejscu, to możność zrobienia zakupów w olbrzymim supermarkecie, gdzie znajduje się również i kawiarenka internetowa oraz przyjemne restauracje nad brzegiem oceanu. Podawano tam na olbrzymich talerzach, na których wybieraliśmy posiłki, które można nazwać kreolskimi.

Ta nazwa nie jest zbyt jasna. Istnieje tu bowiem tutaj język kreolski bardzo zbliżony do języka francuskiego. Posługują się nim również mieszkańcy Seszeli i Reunion. Są również i Kreolowie, którzy są potomkami czarnych niewolników lub stanowią istną czekoladową mieszankę – trochę w nich Hindusów, trochę Murzynów. I są też potrawy kreolskie – w których słowo rogaille oznacza, że zostały przyrządzone w sosie pomidorowym lub curry, co jest synonimem dań indyjskich. Zazwyczaj podają do tego ryż, choć czasem można było prosić o ziemniaki czy frytki.

Trou aux Biches – (Point View Bungalows) – Port Louis 29.09.2004

Rano o 10:00 czekało nas nurkowanie z fajkami. Kosztowało to 400 rupii za osobę, ale za to z transportem. Wybraliśmy się parę kilometrów dalej do miejscowości Trou aux Biches. Bardzo ładne miejsce. Zupełnie odmienne od Grand Baie. Przepiękna, bardzo długa publiczna plaża, gdzie mieszkańcy przyjeżdżają, aby w cieniu drzew kazuarynowych piknikować do późnych godzin popołudniowych.

W popołudniowych planach mieliśmy zwiedzenie Port Louis. Tak zwie się stolica wyspy, oddalona o jakieś 25 kilometrów. Na nieszczęście wsiedliśmy do zwykłego autobusu, co sprawiło, że cały najgorszy upał spędziliśmy ponad godzinę w autobusie. Port Luis przypominało bardzo Kapsztad. Otaczają go zewsząd sterczące wierzchołki gór, a nad samym miastem zbudowano Water Front. Na wyspie życie zaczyna stopniowo zamierać około godziny 16, a o 17 wszystkie sklepy i biura są już zamknięte. Posuwając się dalej w czasie, około godziny 18 przestają już jeździć kursowe autobusy, a taksówkarze zaczynają sobie liczyć już nocną taryfę.

Z tego, co wyczytaliśmy, to warto było tu odwiedzić muzeum poczty. Mauritius słynie ze swych wartych fortunę Blue Penny – znaczków wybitych wadliwie i szybko wycofanych z obiegu. Ale oprócz historii poczty, wybitych znaczków, mogliśmy się tam dokładnie dowiedzieć o słynnym poemacie miłosnym o Paulu i Virginii, którą napisał w połowie XVIII wieku francuski pisarz Bernardyn de Saint Pierre. Historia to smutna o miłości młodych ludzi, którzy znali się od dziecka. Kiedy ona była już dorastającą panną, rodzice wysłali ją do ciotki mieszkającej we Francji w celu dalszej edukacji. Nie zapomniała ona tam o obiekcie swej młodzieńczej miłości i po paru latach postanowiła wrócić. Paul wyczekiwał ją na brzegu wyspy. Kiedy statek zbliżał się do brzegu, rozszalała się burza i roztrzaskał się o rafę. Marynarze próbowali uratować dziewczynę, ale Virginia nie zgodziła się zdjąć sukni. Paul znalazł ją na brzegu już martwą i w miesiąc później on również dokonał żywota. Wydano o tym dziesiątki opowiadań, a obrazki o ich życiu można spotkać w każdym prawie domu. Port Louis pokazuje jaką ludność wyspy stanowi mieszankę. Dominują Hindusi, którzy sprowadzeni zostali przez Anglików po zniesieniu niewolnictwa do pracy na plantacji trzciny cukrowej. Wśród nich są wyznawcy Sziwy których domy są ozdobione zawsze czerwonymi (lub białymi) chorągiewkami i zwykle są wystawione niewielkie figurki bóstw. Są również i muzułmanie z Indii, którzy mają swój meczet prawie na granicy z dzielnicą chińską. Chińczycy z kolei przyjechali tutaj jako tzw. wolni przedsiębiorcy i rozwinęli na wyspie handel. Do tego dochodzą potomkowie czarnych niewolników z Mozambiku i Madagaskaru, niewielka liczba białych i oczywiście mieszane małżeństwa. Słowem prawie wszystkie barwy.

Trou aux Biches – (Point View Bungalows) 30.09.2004

W tym dniu planowaliśmy oglądanie tańca sega. Wywodzi się jeszcze z czasów niewolnictwa, kiedy po całym dniu pracy na plantacjach, Murzyni zbierali się przy ognisku, najczęściej na plaży i tańczyli, aby oderwać się od rzeczywistości ścinania trzciny cukrowej. Dzisiaj nie ma już niewolników, a tancerze są jedynie niewolnikami rytmu wybijanego na bębnach z koziej skóry. Najczęściej występy odbywają się od piątku do niedzieli. Ale my mieliśmy już wyjeżdżać i stąd musieliśmy znaleźć, tańce sega, które odbywałyby się wcześniej. I udało się – w czwartek wieczorem o 21:15 w hotelu Victoria. Przepiękny wjazd wysadzany palmami, następnie wejście do olbrzymiego hallu, na którego końcu można było dostrzec błękit basenu. Pokaz odbywał się w barze z okrągłą sceną. Najpierw tylko dziewczyny wirowały w tańcu trzymając swoje długie barwne suknie w dłoniach, unosząc je i opuszczając w dół, ruszając przy tym całym ciałem. Niedługo później dołączyli do nich kolorowo ubrani chłopcy i taniec przybrał jeszcze bardziej ekscytujący charakter. Aż nagle muzyka się urwała i wszyscy muzycy zastygli w „strażackiej” pozycji. Po 20-25 minutach tancerki i tancerze rozbiegli się wśród publiczności, aby zaprosić do wspólnej zabawy. Było świetnie i szkoda było odjeżdżać.

Trou aux Biches – Mahebourg – Londyn – Warszawa 1 – 3.10.2004

W samo południe wyjechaliśmy z hotelu z zamiarem odwiedzenia muzeum utworzonego w dawnej fabryce cukru Beau Champ w pobliżu Pamplemousse. Nie było o nim żadnej wzmianki w naszym przewodniku. Jego nazwa brzmiała Aventure de Sucre czyli Przygoda z Cukrem. Przedstawiono w nim zarówno historię wyspy, dzieje samego cukru jak i zachowaną maszynerię sprzed wielu lat. Po zwiedzeniu został nam jeszcze sklepik, gdzie wiedzieni atawistycznym instynktem charakterystycznym dla ludzi z kraju, gdzie jeszcze niedawno panowały kartki na cukier, kupiliśmy jego spore zapasy. Miał on brązowe zabarwienie i szczególnie nadawał się podobno do słodzenia kawy.

Kiedy pierwszy raz wyjechaliśmy na drogi Mauritiusu, nasz kierowca zwrócił naszą uwagę na sylwetki niskich piramid, jakie rysowały się na tle bezkresnych pól trzciny cukrowej. Nadeem lubił nawiązywać w żartach do różnych dziwnych nazw. Nam nowicjuszom na tej ziemi wyjaśnił, że jest to forma składowania w jednym miejscu licznych kamieni znajdowanych na polach tak aby można było przygotować pole pod plantację trzciny cukrowej. Później zaprzestano tego zwyczaju i właściciele plantacji nie przywiązywali do takiego sposobu składowania większego znaczenia. No i zrobił się na tych polach bałagan. Powyrastały jakieś górki bezładnych kamieni pozarastanych nieraz zielskiem czy zwykłe rumowiska.

Jechalismy drogą szybkiego ruchu. Spotkać można było policję, która często sprawdza osiąganą Wieczorem odwiedziliśmy jeszcze restaurację Chez Nous gdzie po raz ostatni zamawialiśmy kreolskie potrawy. Ceny znacznie niższe. Okazało się, że prawdziwy sezon na Mauritiusie zaczyna się dopiero od połowy października aż do stycznia.

Rano zameldowaliśmy się na lotnisku a po 12 godzinach lotu dotarliśmy do Londynu. Przenocowaliśmy w hotelu przy lotnisku, aby następnego dnia po 2,5 godzinnym locie zakończyć naszą podniebną odyseję. Ale przygód i zdarzeń nigdy dosyć, gdyż jeden z plecaków nie zdołał dotrzeć do Warszawy. Jeszcze jazda Intercity, aby wieczorem dotrzeć do Wrocławia.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u