Citroenem do Timbuktu – Agnieszka Stryczek, Paweł Chudzicki

Agnieszka Stryczek, Paweł Chudzicki

TERMIN:

24 marzec – 11 maj 2007

TRASA:

Polska – Niemcy – Francja: Paryż – Hiszpania: Walencia, Algeciras – Maroko: Tanger, Marakesz – Sahara Zachodnia: Tan-Tan, Laayoune, Dakla – Mauretania: Nawakszut, Chingueti – Mali: Nioro, Bamako, Segu, San, Djene, Mopti, Bandiagara, Douentza, Timbuktu.

Łącznie 13 200 km.

PRZEJAZD:

Wymienioną trasę pokonaliśmy we dwójkę Citroenem BX rocznik 1991 na ropę. Wyeksploatowaliśmy samochód do końca i sprzedaliśmy go w Bamako.

Od 30 kwietnia podróżowaliśmy lokalnymi środkami transportu zwiedzając jeszcze Gwineę Bissau i Senegal, z którego wylecieliśmy do Frankfurtu (bilet na trasie Dakar – Frankfurt kosztował 315 € – liniami Royal Air Maroc).

Niniejszy opis dotyczy tylko trasy przebytej samochodem.

PRZYGOTOWANIE SAMOCHODU:

Przed wyjazdem dokonaliśmy wnikliwego przeglądu technicznego auta, szczególnie hydrozawieszenia. Zamontowaliśmy dodatkowy wentylator chłodnicy ( znaleziony na szrocie) sterowany ręcznie; dolne halogeny (30 zł ), które bardzo się przydały ponieważ na pustyni światło z powodu braku  punktu oparcia rozprasza się i każde dodatkowe oświetlenie jest przydatne. Zakupiliśmy podstawowe części zamienne jak np. pasek alternatora, zestaw żarówek i bezpieczników  (ok. 150 zł).

Żadnych  innych zmian technicznych nie dokonaliśmy. Do kabiny z powodu braku klimatyzacji zamontowaliśmy dwa wiatraczki (10 zł sztuka) oraz zaopatrzyliśmy się w lodówkę samochodową (60 zł – allegro,  która niejednokrotnie uratowała nam życie) i 4 plastykowe 10 litrowe kanistry (3,50 zł za sztukę).

Dodatkowo nabyliśmy chińską linkę holowniczą (15 zł ). Pękła przy pierwszej próbie wyciągania samochodu z piachu. Zaopatrzyliśmy się  także w młotek, 5 metrów drutu i przebijak. Mieliśmy szatański plan  – gdyby samochód zepsuł sie już w Europie, zbilibyśmy numery na karoserii, pozbylibyśmy się  rejestracji i zepchnęli auto do rowu 🙂

KOSZTY TRANSPORTU:

– Paliwo:

W ropę zaopatrzyliśmy się w Polsce (do pełna + kanistry), dzięki temu pierwsze tankowanie nastąpiło pod Paryżem. Ceny ropy w Maroku  są bardzo podobne do cen w Polsce (średnio 7,3 MAD). W Saharze Zachodniej,  która jest specjalna strefą ekonomiczną ceny paliwa spadają, tam warto zatankować do pełna + kanistry (4,2 MAD za litr). W Mauretanii:  230 UM  i w Mali  od 490 do 550 CFA za litr.

Generalnie z zaopatrywaniem się w ropę nie było żadnych problemów (nie licząc odległości pomiędzy miastami, która czasami wynosiła ponad 600 km bez jakichkolwiek możliwości natrafienia na stację paliwową).

W sumie citroen spalił ponad 700 litrów ropy (średnie spalanie 5,3 l).

-Autostrady:

Do kosztów transportu trzeba doliczyć ceny autostrad w Europie  (we Francji i Hiszpanii staraliśmy sie jednak jeździć drogami krajowymi). W Maroku zdarzyły nam się dwa płatne odcinki  autostrady; od połowy drogi między Tangerem a Rabatem i od Rabatu około 100 km za Casablanke. Ceny tych autostrad są znikome w porównaniu do cen europejskich, a na drodze  spotyka się bardzo mało samochodów.

Podróżując samochodem trzeba się liczyć z opłatami dodatkowymi :

–         opłaty dla samozwańczych stróżów nocnych – pilnowanie samochodu: 0,5 do 1 €

–         koszty wulkanizacji:  do 2 €

–         opona na wymianę: około 10 €

–         zapasowe koło: 20€

(wszystko po długich targach)

–         mandaty:   my zapłaciliśmy trzy; od 10 € w Mali (ewidentnie była to opłata za biały kolor skóry,  do 40 € w Maroku (trzeba tam bardzo uważać na  lokalną drogówkę, która na wiejskich drogach łapie na radary).

– Ubezpieczenie samochodu:

Europa – Maroko – Sahara Zachodnia: obowiązuje zielona karta.

W Mauretanii wykupuje się ubezpieczenia na określony czas (wielokrotność tygodnia – około 10 € za tydzień), natomiast w Mali wykupiliśmy  ubezpieczenie na miesiąc  (obejmuje ono większość państw strefy CFA   i kosztowało około 35 €).

Ubezpieczenie jest sprawdzane przy każdej rutynowej kontroli i jest najważniejszym dokumentem samochodu w tej części Afryki.

WALUTA:

1€ = 10 MAD

1€= 650 CFE

1€ = 320 UM

WIZY:

Mauretania – wiza 3 dniowa kupiona na granicy  10 €, przedłużaliśmy ją w Nawakszut na posterunku policji – 20 €  – czeka się na nią 24 godziny.

Mali – wiza miesięczna 10 € dostaje się ją od ręki w ambasadzie Mali w Nawakszut

INNE DOKUMENTY:

Międzynarodowe prawo jazdy, żółta książeczka (której nigdzie nam nie sprawdzano).

SZCZEPIENIA I LEKARSTWA:

Żółta febra, meningokowe zapalenie opon mózgowych, żółtaczka typu A i B,

tężec, dur brzuszny, błonica. Z antymalaryków zażywaliśmy Lariam.

POGODA:

Z premedytacją wybraliśmy apogeum pory suchej ze względu na możliwość pokonywania dróg szutrowych samochodem (w porze deszczowej drogi bywają nieprzejezdne dla osobówek). Temperatura wahała się od: Mauretania – wybrzeże 27°C, Mali – Bamako 40°C, Mali – Timbuktu 46°C.

NOCLEGI:

(ceny za osobę)

W Maroku  i Saharze Zachodniej istnieje duża baza niedrogich hosteli (do 10 €) , z tym że ceny w Saharze o połowę mniejsze.

Mauretania: Nawakszut – Oberża Sahara ( ulokowana zaraz przy głównej drodze prowadzącej do centrum miasta ) – dormitornia w cenach 6,5 € . Bardzo sympatyczne i czyste  miejsce. Kuchnia w pełni wyposażona (w cenie parking).

Chingueti – Oberża Karawana czyli  hostel dla offroadowców :)) – miejsce na dachu lub w otwartym namiocie, który do nocy spełnia funkcję knajpki 4,5 €.

Ayoun el- Atrous – camping + oberża Ayoun – miejsce w otwartym namiocie 5 €

Mali: Nioro – hostel w głębi miasteczka – dotrzeć można było tylko z pomocą miejscowych, schludny za 4 €.

Bamako – Misja Chrześcijańska (nie można mieszkać dłużej niż 5 dni) cena za łóżko 6 € + 2 € za samochód. W pełni wyposażona kuchnia + zbawczy czysty prysznic. Jest to oaza spokoju w tym zadymionym i zakurzonym mieście – labiryncie.

Segu –wiele małych hostelików i kilka dużych drogich hoteli  w tym dwa z basenem

udostępnianym nie tylko gościom hotelowym – cena za cały dzień na basenie 3 €). My wybraliśmy małą oberżę bez nazwy u lokalnych młodych „biznesmenów”  – 5 € .

Djene – Oberża Kita Kouraou – nocleg na dachu 3 €.

Mopti – spaliśmy na tarasie  taniego hotelu dla miejscowych, znajdował się on przy końcu ulicy z targiem owocowym, wyglądał na opuszczony i był bez nazwy 5 €.

Duentza –  Oberża  Gourma – nocleg na dachu – 4 €. Schludna z miłą obsługą

Timbuktu –  Hotel Timbuktu – nocleg na dachu 6 €. Jedyny hotel  do którego można dojechać samochodem (choć i tak zakopaliśmy sie w piachu), wygląda jak PRL-owski dom wczasowy.

Bandiagara – oberża prowadzona przez tzw. Szefa Wioski, nocleg na dachu, woda do mycia z wiaderka, brak elektryczności 1,5 €.

Tam wykupiliśmy dwudniową wycieczkę po Kraju Dogonów z przewodnikiem i pełnym wyżywieniem, noclegami i wszystkimi opłatami. Po wielogodzinnych targach przy pędzonym domowym sposobem piwie udało nam się stargować cenę do  45 € za dwie osoby.

JEDZENIE:

Zazwyczaj gotowaliśmy sobie sami posiłki,  ponieważ jedzenie w tej części Afryki jest monotonne a w restauracjach bardzo drogie.

Mauretania:obiad w restauracji składający się z owoców morza i frytek 10 €, butelka wody –  1,5 €, zakupy w mini markecie wychodziły cenowo podobnie jak w Polsce.

Mali:zdecydowanie taniej niż w Mauretanii (oprócz Timbuktu gdzie wszystko mnożymy co najmniej razy dwa) butelka wody 1 €, śniadanie kontynentalne – 1€, piwo 0,65l – 1€, obiad – ceny zróżnicowane w zależności od regionu i tak w garkuchni 0,5 € a w hotelowej restauracji – 10 €.

Podstawowy owoc to mango w wielu odmianach. Ceny w zależności od tego czy sprzedawca mówi po francusku czy też korzysta z tłumacza (który zawsze dolicza sobie prowizję). Opracowaliśmy zatem następujący schemat zakupów: zawsze mieliśmy przy sobie mnóstwo monet i w momencie pytania o cenę pokazywaliśmy te drobniaki sprzedawcy.  Generalnie przy tej metodzie okazywało się że wszystko na targu jest bardzo tanie ponieważ w momencie kiedy sprzedawca wybierał nasze monety obserwowało go całe mnóstwo osób i chyba było mu wstyd brać więcej niż wart był towar.

PRZEWODNIK:

Lonely Planet – West Africa z roku 2006.

JĘZYK:

Oprócz wielu dialektów którymi mówią miejscowi np. Fula , Malinke i Wolof

urzędowym językiem w tej części Afryki jest francuski. Bardzo mało osób mówi po angielsku.

24 marzec 2007 r.

Wyruszyliśmy z Katowic  naszą Cytrynką w jej ostatnią podróż. Już pod Wrocławiem musieliśmy drutować nadkole, gdyż chciało odfrunąć.

25 marzec 2007 r.

Po nocy spędzonej na parkingu w Niemczech pomknęliśmy 120km/h  autobanami na zachód.

26 marzec 2007 r.

Szczęśliwie dojechaliśmy do Paryża gdzie zatrzymaliśmy się na noc u znajomych. Cytrynka chyba poczuła “hajmat” bo nie chciała odpalić ale w końcu ruszyła i pojechaliśmy dalej.

27 marzec 2007 r.

Przekroczyliśmy granicę francusko- hiszpańską tunelem pod Pirenejami. Tunel jest bezpłatny choć nam sie wydawało inaczej i próbowaliśmy przekroczyć granicę wysoko w górach, ale okazało się, że po za czynnymi wyciągami narciarskimi niczego innego tam nie znajdziemy. Dzięki takiemu forsowaniu samochodu odkręciło nam sie przednie koło i zdarliśmy mocno klocki hamulcowe, a także zagotowaliśmy parokrotnie wodę w chłodnicy.

28 marzec 2007 r.

Następną noc spędziliśmy u znajomych w Walencji i późnym popołudniem ruszyliśmy do Algeciras.

29 marzec 2007 r.

Ponieważ omijaliśmy płatne autostrady przyszło nam i tę noc spędzić w naszym bolidzie. Z samochodem zaczęło się dziać coś niedobrego i przy prędkości  80km/h dziwnie wibrował.

Tego samego dnia wieczorem przedostaliśmy sie promem do Tangeru. Warto spędzić trochę czasu w porcie i poszukać biletów w promocyjnej cenie. Nam udało sie znaleźć taką ofertę, która nie obejmowała opłaty za samochód. U niektórych przewoźników funkcjonuje bilet last minute – jest zazwyczaj kilka sztuk tych, które nie sprzedały sie wcześniej.

Wieczorem przypłynęliśmy do Tangeru. W marcu pogoda jest tutaj podobna jak w Polce, w związku z tym warto poszukać hotelu z gorącym prysznicem i dodatkowymi kocami.

30 marzec 2007 r.

Ponieważ Maroko zwiedziliśmy trzy lata temu nie zatrzymywaliśmy sie nigdzie na dłużej. Wieczorem dotarliśmy do Marakeszu.

31 marzec 2007 r.

Po całodziennej podróży dojechaliśmy do Tan-Tan w Saharze Zachodniej.

01 kwiecień 2007 r.

Udało nam sie wstać dość wcześnie i już o 10.00 rano byliśmy na śniadaniu w Loyoune. Widoki za oknem samochodu były już zupełnie inne. Trasa wiodła wzdłuż oceanu a przy drodze pasły sie wielbłądy. Miasta są tu oddalone od siebie o kilkaset  km, po drodze nie mija się żadnych osad.

Przy każdym wjeździe do miasta znajdują sie posterunki policji  – musieliśmy się spowiadać dokąd jedziemy i gdzie pracujemy (zaczęło mnie korcić żeby wymyślać jakieś zakręcone zawody).

Dojechaliśmy do Dakli czyli zrobiliśmy 800 km.

Dakla to dziwne miejsce, czyste i dość nowoczesne miasto „ na końcu świata”.

Rząd Maroka pragnie aby na Saharze Zachodniej osiedlali sie ludzie w związku z tym życie tutaj jest bardzo tanie. Podatki są niskie a standard życia wygląda na całkiem niezły.

02 kwiecień 2007 r.

Przekroczyliśmy granice między Saharą Zachodnią a Mauretanią. Obyło sie bez większej przeprawy. Jeszcze w Polsce zaopatrzyliśmy sie w papierosy i widokówki (oczywiście widokówki z Katowic – „śliczności”) i inne gadżety, które wpychaliśmy żądnym prezentów policjantom.

Na granicy dorośli mężczyźni byli wniebowzięci kiedy otrzymali plastykowe odblaskowe kotki zawieszane na szyję, kilka saszetek kawy „neski” i instrukcję pierwszej pomocy  po polsku (!)

Najciekawszy był odcinek 3 km ziemi niczyjej między Saharą a Mauretanią, gdzie drogi całkowicie brak i nie wiadomo w która stronę jechać. Z samochodu wysiadać nie wolno, bo teren jest mocno zaminowany. Gdyby nie informacja od znajomego że mamy kierować sie w prawo (!) nie wiedzielibyśmy w którą stronę pojechać. Oczywiście i tak do końca nie byliśmy pewni czy dobrze jedziemy i Paweł wyszedł z samochodu żeby poszukać drogi. Znikąd zjawił się samochód  i jakiś pan nas  upomniał że tutaj się nie  spaceruje bo teren jest „wybuchowy”.

Grzecznie go posłuchaliśmy bo widok zalegających dookoła wraków samochodów był mocno sugestywny.

Na granicy kupiliśmy trzydniową wizę i ubezpieczenie samochodu. Wieczorem dotarliśmy do Nawakszut – stolicy Mauretanii. Kolejne 800 km za nami.

Drogi w Mauretanii (o ile jest asfalt) są nowe i bardzo dobrej jakości. Na szosach królują stare mercedesy. Od Mauretanii począwszy każdy chciał od nas odkupić Cytrynę. Oferowano nam za nią  1000 €, a warta była może 1000 zł.

03 kwiecień 2007 r.

Rano załatwiliśmy wymianę pieniędzy, wizę do Mali, która dostaliśmy od ręki i złożyliśmy wniosek o przedłużenie wizy Mauretańskiej. Samochód nam w tym znacznie pomógł, ponieważ obiecaliśmy urzędnikowi, że jak nam sie autko znudzi to mu je sprzedamy. Dzięki temu dostaliśmy wizę na miesiąc w cenie wizy tygodniowej. Jak dają to bierzemy !

Nawakszut nie jest zbyt ciekawym  miejscem. Wszędzie fruwają plastykowe torby. Zwiedziliśmy port, jest to jedna z nielicznych atrakcji. Ciekawszym sposobem scedzania czasu może być lot balonem nad pustynia. My nie skorzystaliśmy niestety.

04 kwiecień 2007 r.

Po odebraniu wizy malijskiej udaliśmy sie w dalszą drogę. Zaczęło sie robić coraz cieplej. Samochód zaczął sie permanentnie przegrzewać w związku z tym trzeba było włączyć ogrzewanie żeby mu pomóc. Droga zrobiła sie przez to  koszmarna. Słońce zaczęło się opierać na naszym czarnym wozie. Otworzyliśmy szyberdach i wyłożyliśmy tylne i boczne okna srebrną karimatą. Na nie zbyt wiele sie to zdało, późnym popołudniem Paweł zaczął mieć objawy udaru słonecznego. Musieliśmy się zatrzymać i przeczekać upał.

05 kwiecień 2007 r.

Naszym celem było Chingueti, najbardziej wysunięta w głąb Sahary osada w Mauretanii. Onegdaj jeden z większych ośrodków edukacyjnych do dzisiaj zostało tam wiele bibliotek które za drobną opłata można zwiedzać. Miasto jest bardzo klimatyczne. Docierają tu głównie offroadowcy, toteż my z naszym środkiem komunikacji wzbudzaliśmy  ogromne zainteresowanie, głownie wśród turystów, którzy ta samą trasę pokonali w samochodach 4WD. Droga do Chingueti nie jest łatwa; szutrowa tzw. tarka, pokonać ją można na dwa sposoby: albo jedziemy bardzo szybko i wtedy wibracje są mniejsze ale sterowność samochody także, albo 20 do 30 km/h, wtedy mamy kontrolę nad kierownicą ale nie nad szczękającymi zębami. Najpierw jeździliśmy pierwsza metodą ale po tym jak wyrzuciło nas z drogi w piach na zakręcie i wyhamowaliśmy w sekundzie ze 100 km/H do zera zaczeliśmy jeździć drugą – bardziej męczącą metodą.

06 kwiecień 2008 r.

Zwiedziliśmy Chingueti i udaliśmy sie z powrotem do Nawakszut. Temperatura znowu była nie do zniesienia. Wymysliłam sobie że będę jeździć z pół otwartymi drzwiami bo  włączonego ogrzewania nie dało sie wytrzymać. No i stało sie. Zobaczył to policjant i nas zatrzymał. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się że tylko chciał mnie spytać czy jest mi gorąco.

Podróż po drogach szutrowych to nie tylko wstrząsy ale przede wszystkim wszędobylski pył. Zapylone było wszystko, samochód wyglądał jakby ktoś rozsypał w środki wiaderko czerwonego kurzu, nie mówiąc już o tym jak my  wyglądaliśmy i przede wszystkim jak się czuliśmy. Nie ma to jak samochód bez klimatyzacji w porze gorącej w Afryce!

07 kwiecień 2007 r.

Z Nawakszut udaliśmy sie w stronę granicy z Mali. Po drodze zatrzymaliśmy sie w Aleg – tutaj restauracje wyglądają juz zupełnie inaczej niż w stolicy. W ogromnym namiocie klient leży na poduchach i z dużej miski wyjada rękami ryż z kozą. Dzieci nie odrywały od nas wzroku, ponieważ były to same dziewczynki  rozdaliśmy im spinki do włosów. Jedna odważniejsza zainteresowała się przewodnikiem niestety nie mogliśmy  jej go podarować. Dostało od nas widokówkę. Nie bawiła sie nią zbyt długo bo po chwili widzieliśmy jak widokówka jest zjadana przez kozę.

Późnym popołudniem dotarliśmy do granicy. Tutaj niestety przy wyjeździe z Mauretanii wbili Pawłowi samochód do paszportu – mogły być w związku z tym problemy po sprzedaży samochodu a Mali. Nie martwiliśmy  się tym na zapas.

W Nioro, pierwszym mieście po stronie Mali akurat miały miejsce wiece przedwyborcze. Za kilka tygodni wybory prezydenckie. Na ulicach były tłumy ludzi, tańczyli, śpiewali i ogólnie tamowali ruch. Już po kilku minutach mały chłopczyk pytał czy nam nie pomóc. Wsiadł z nami do samochodu i znalazł nam tani hostel a następnie pojechał z nami wykupić ubezpieczenie samochodowe i dopełnić kilku spraw urzędowych związanych z wjazdem do Mali. Daliśmy  mu za to witaminy i ostatniego odblaskowego kotka – chyba był zadowolony bo nie chciał nas opuścić na krok.

08 kwiecień 2007 r.

Niedziela Wielkanocna. Zjedliśmy świąteczne śniadanko, może nie było to jajko na twardo ale omlet też się chyba liczy? Ja poszłam się spakować a Paweł wykombinował że chyba za dużo zapłaciliśmy. I tak mu dobrze poszły negocjacje że musieliśmy dopłacić jeszcze 200 CFA.

Nasz  mały murzynek już na nas czekał od rana. Koniecznie chciał sie z nami przejechać jeszcze raz samochodem. Spakowaliśmy bagaże i w drogę. Mały pokazał nam wylot na szosę do Bamako i okazało się ze nie chciał wysiąść z samochodu. Wymyślił sobie że będzie jeździł razem z nami. No niestety nie mogliśmy go zabrać. W połowie drogi okazało się że nie mamy telefonu komórkowego. Taka to była Wielkanocna Niedziela – nie dość że zajączek nie przyniósł prezentu to jeszcze zabrał…

W nocy dotarliśmy do Bamako. Miasto wyglądało jak jeden wielki labirynt. Gdyby nie miejscowi nigdy nie znaleźlibyśmy Misji Chrześcijańskiej.

Spędziliśmy w niej pięć kolejnych dni. W misji warto kupić kartki pocztowe. Po pierwsze są przepiękne a po drugie bardzo tanie.

Ponieważ w Bamako było ponad 40 stopni nasze życie zaczęło toczyć się o wiele wolniej. Każde przejście 100 metrów sprawiało problem. Byliśmy wiecznie zmęczeni i rozdrażnieni. Jak sie później okazało nie tylko my. Miejscowa ludność w tym okresie przechodzi dokładnie to samo. Stale dochodzi do kłótni.

W Bamako warto zwiedzić muzeum narodowe. Koniecznie trzeba odwiedzić targ i znaleźć stoiska z fetyszami. Magia w tym rejonie Afryki przeplata się z trywialnością dnia codziennego. Dostępne są tam różnego rodzaju magiczne przedmioty pochodzenia zwierzęcego, roślinnego i różne inne. Nie są to miejsca turystyczne i wielokrotnie trzeba się było nie źle naszukać aby trafić na takie stoiska fetyszy czy też miejsce animistycznego kultu. Dwoma podstawowymi religiami w tej części Afryki są animizm i islam.

Warto też przejść sie brzegiem życiodajnego Nigru i poobserwować toczące się nad nim życie Malijczyków. A kiedy już ma sie wszystkiego dość, można udać sie na jeden z przyhotelowych basenów i odpocząć.

13 kwiecień 2007 r.

W Misji Chrześcijańskiej poznaliśmy parę Szwedów. Wyrazili chęć zabrania sie z nami samochodem w dalszą drogę. Zaczęliśmy podróżować w czwórkę. Po całodniowej jeździe samochodem zatrzymaliśmy sie na nocleg w Segu. Miasto nie jest bardzo ciekawe. Większa część życia skupia sie tu nad rzeką. Bez problemu znaleźliśmy  internet. Podczas całej tej podróży raczej nie  było problemu z netem, czasami tylko prędkość była strasznie wolna. Cena za godzinę wynosił około 0,7 €.

14 kwiecień 2007 r.

Po południu dotarliśmy do Djene  największej atrakcji Mali. Olbrzymi Gliniany Meczet zrobił na nas  duże wrażenie. Od paru lat jest on niedostępny dla turystów, ale za  około 20 € można wejść do środka z miejscowym cwaniaczkiem.

My uszanowaliśmy zakaz. Wszystko jest wybudowane z gliny  -cała wioska. Po za tym nie mają tu zbyt dużo wygód cywilizacyjnych. Zamiast kanalizacji rynsztoki.  Miejscowi dorabiają sobie wpuszczając turystów na dachy domów stojących przy meczecie. Są to bardzo dobre miejsce do fotografowania meczetu a po za tym można podglądnąć jak żyją ludzie w Djene. Za wejście na dach płaci sie około 1-2 €. Wieczorem  miejscowa ludność wynosi na dwór telewizory i masowo ogląda jakieś seriale o lekarzach. Śmieszny był to widok jak 40 chłopa siedziało  z zapartym tchem i przeżywało telenowele.

15 kwiecień 2007 r.

Po okrążeniu mieścinki w szerz i wzdłuż oraz wysłuchaniu koncertu wszędobylskiej malijskiej muzyki udaliśmy  się do Mopti.

16 kwiecień 2007 r.

Razem z naszymi przyjaciółmi dotarliśmy do legendarnego kraju Dogonów. Jest to niewątpliwie najbardziej fascynująca grupa plemienno – religijna Afryki. Znać ją powinni wszyscy, którzy interesują się paleoastronautyką, UFO, etc. Religia Dogonów łączy w sobie wątki monoteizmu, animizmu wraz z kultem przodków oraz wiarę w magię.

Po długich targach ustaliliśmy  cenę dwudniowej wycieczki po okolicznych wioskach. Przed przybyciem do Dogonów warto zaopatrzyć się  w podstawowe produkty żywnościowe i wodę, która jest tutaj bardzo droga . Dogoni używają wody ze studni, bywa że jest ona niedogotowana i wtedy mogą nastąpić komplikacje żołądkowe. My mieliśmy ze sobą tabletki do uzdatniania wody, które tutaj bardzo się przydały.

Co poniedziałek można natrafić na mały wioskowy targ, ale ceny dla turystów są raczej wysokie a oferta nie jest zbyt szeroka.

17 kwiecień 2007 r.

Wczesnym rankiem wyruszyliśmy z naszym przewodnikiem do Djiguibombo. Droga wiodła przez skalne klify, nie sposób by było pokonać ją bez przewodnika.

Po obiedzie w Djiguibombo i przeczekaniu najostrzejszego słońca udaliśmy sie do pobliskich wiosek. Noc spędziliśmy w Keni -Kambole (oczywiście na dachach domów miejscowych, które były przystosowane tzn. leżały tam materace).

18 kwiecień 2007 r.

Następnego dnia zwiedziliśmy jeszcze Teli i Ende i wracaliśmy podobną  drogą. W Bandiagarze trafiliśmy na mały targ. Nasz przewodnik wziął nas też do swojego rodzinnego domu, gdzie mieliśmy okazje przyjrzeć sie obejściu z bliska i zajrzeć do małych kwadratowych domków, które okazały sie być spiżarniami.

19 kwiecień 2007 r.

W naszym składzie nastąpiła zmiana. Szwedzi pojechali do Burkina Faso, które znajduje się już stosunkowo niedaleko od kraju Dogonów a z nami zabrała sie para Szwajcarów. Jeszcze tego samego dnia wróciliśmy  do Mopti.

20 kwiecień 2007 r.

W Mopti zaopatrzyliśmy  się  w wodę i owoce. Wysyłaliśmy maile ze sklepu z odzieżą znajdującego sie w centralnym miejscu przy głównym rondzie przy wjeździe do miasta, który jest również prowizoryczną cyber – caffe. Wieczorem dotarliśmy do Douentzy. Zastanawialiśmy  się co dalej . Trochę korciło nas  by pojechać do Nigru, bo to juz bardzo niedaleko i bardzo po drodze. Ale Timbuktu działało o wiele mocniej na nasza wyobraźnie.

21 kwiecień 2007 r.

Wystartowaliśmy pełni animuszu szutrową droga do Timbuktu. Odcinek liczył zaledwie 195 km – pokonywaliśmy go 14 godzin. Droga z każdym kilometrem robiła sie gorsza. Praktycznie minęliśmy tylko jedną karawanę z sola i dwa dżipy.

W połowie drogi znajduje sie mała wioska, gdzie można uzupełnić zapasy ale ceny są tu podobnie jak widoki kosmiczne. Na drodze zaczęły pojawiać się łachy piachu. Bardzo baliśmy sie że zakopiemy sie i trzeba będzie czekać całą noc na pomoc. Dzięki wcześniejszym doświadczeniom z piachem i radom tubylców stosowaliśmy następująca technikę: najpierw dokładnie oglądaliśmy taka piaszczystą przeszkodę następnie podnosiliśmy zawieszenie cytrynki na maxa, cofaliśmy i rozpędzaliśmy się do około 100 km/h . Metoda skutkowała w 100%, oczywiście przy takich brawurowych akcjach piach dostawał sie praktycznie wszędzie, łącznie z silnikiem, który potem jeszcze długo pluł piachem. Udało nam sie tez zerwać trzy poduszki pod silnikiem i doprowadzić do wyrwania tylnych siedzeń dzięki czemu wszystkie bagaże wpadły nam do środka samochodu. Ale po około 12 godzinach  zobaczyliśmy malutki słupek z napisem „Timbuktu 5 km”.

Było juz ciemno i mieliśmy naprawdę dość a jednocześnie byliśmy szczęśliwi że udało sie dojechać. Niestety okazało się że to nie koniec naszych przygód. Po optymistycznie wyglądającym znaku „Timbuktu 5 km” piaszczysto – szutrowa droga rozlała się na wszystkie strony i juz nie mieliśmy pojęcia w która pojechać. Do tego co parę metrów niebezpiecznie zakopywaliśmy sie w piachu. Nikt nie mówił po francusku a i miejscowych było bardzo niewielu. W końcu udało nam sie znaleźć kogoś kto za 1€ pokazał nam drogę do promu. Oczywiście okazało sie że jest już za późno i prom nie kursuje. Po długich negocjacjach udało nam sie jednak przepłynąć na druga stronę. Oczywiście dla tego iż prom musiał przybyć specjalnie po nas zapłaciliśmy dwa razy więcej ale jak sie później okazał była to państwowa taryfa.

Po drugiej stronie rzeki kupiliśmy sobie po herbatce ugotowanej na wodzie z Nigru z piachem, było nam juz wszystko jedno. Jakiś policjant na motorze wyprowadził nas na asfaltową drogę, której sami nocą nigdy byśmy nie znaleźli i po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do Timbuktu. Zatrzymaliśmy sie przy pierwszej oberży i dobrze zrobiliśmy ponieważ im dalej w miasto tym więcej piachu. Ale  i tak zakopaliśmy sie po tą oberża dokładnie do połowy kół, gdyby nie rajdowe umiejętności miejscowych i ich sprawdzone sposoby stalibyśmy tam do dziś (zamiast odkopywać koła kilku mężczyzn podnosi samochód raz z jednej raz z drugiej strony a jeden juz siedzi w środku i startuje na pełnym gazie jak tylko koła zostają uwolnione – bardzo malownicza akcja).

22 kwiecień 2007 r .

Timbuktu żyje swoim rytmem. Nie bez kozery nazywane jest przez miejscowych Końcem Świata. Spędziliśmy tam dwa bardzo gorące dni, snując sie wśród tuareskich sklepików, najstarszych w tym rejonie Afryki meczetów i przyglądając sie przybywającym i wyruszającym karawanom.  Ceny żywności i wody są tu praktycznie dwa razy większe niż np. w Bamako. Tuaregowie liczą sobie kosmiczne kwoty za swoje wyroby. Chciałam kupić sobie naszyjnik ale jak  usłyszałam cenę 40 € i ani centa mniej wymieniliśmy tylko z panem Tuaregiem uwagi na temat wypalania mózgu przez słonce.

24 kwiecień 2007 r.

Wracaliśmy ta sama drogą. Tym razem 15 godzin morderczej jazdy przez piach. Ponieważ akurat w tym dniu wzięłam Lariam miałam  jakiś schizy że auto sie popsuje i juz nigdy nie wrócimy do cywilizacji. Na wertepach ciemną nocą nagle odblokował nam się odtwarzacz CD, który cała drogę odmawiał posłuszeństwa  i włączył sie „Desert  Rose” Stinga – już się nie bałam!

Jeżeli nie jest się zmotoryzowany można dostać sie do Timbuktu 4WD kosztuje to z Mopti  ok. 25 € za miejsce do  95€ jeżeli chcemy mieć samochód tylko dla siebie. Taka podróż trwa 8 godzin. Tańszą i ciekawszą opcja jest podróż łodzią oczywiście wydłuża sie ona do kilku dni ale widoki i obcowanie z miejscową ludnością na pewno są tego warte. Ceny łodzi wahają sie w zależności czy jest to transport publiczny czy lepsza, przystosowana do przewozu turystów 10 osobowa pirogą (od kilkunastu do kilkudziesięciu €).

Ciemną nocą wraziliśmy  do Duenzy. W przydrożnej garkuchni zjedliśmy obiado-kolację za 1€, wypiliśmy po trzy herbaty zwyczajowo nazywane tutaj „lipton” bez względu na to jakiej marki jest to produkt. Minęliśmy  udającego się w nieznanym nam kierunki skorpiona i zasnęliśmy snem sprawiedliwego na dachu oberży.

Bardzo ważnym elementem tej podróży była moskitiera. Dzięki temu mogliśmy spać na dachach a nie przepłacać pokoi z wiatrakami, które i tak nie dawały ulgi podczas dusznych nocy.

25 kwiecień 2007 r.

Pojechaliśmy w drogę powrotną. Noc zastałą nas w Segu.

26 kwiecień 2007 r.

Połowę dnia spędziliśmy na basenie w Segu. Trzeba było odreagować offroadowe przygody ze starą Cytrynka. Wieczorem juz byliśmy w naszej ulubionej Misji Chrześcijańskiej w Bamako.

27kwiecien 2007 r.

Zastanawialiśmy sie czy już sprzedać samochód ( cały czas oferują nam za niego 1000€). Nasza przygoda w Mali powoli dobiegała końca. Postanawiamy dojechać jeszcze tylko do Keys a  stamtąd do Senegalu. Wizy załatwiliśmy sobie przy pierwszym pobycie w Bamako ( uwaga LP z 2006r. nie uwzględnia zmiany adresy ambasady Senegalu – ambasada znajduje sie teraz w dzielnicy willowej po drugiej stronie Nigru. Przekraczając most niedaleko hotelu Kempinski musimy jechać jeszcze jakieś 3 km i po prawej stronie natrafiamy na piękną willowa dzielnice).

Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów pękała nam uszczelka pod głowicą. Niewiele sie zastanawiając bierzemy plecaki i cały nasz dobytek, łapiemy stopa i wracamy do Bamako. Ja zostałam w mieście natomiast Paweł z  jakimiś mechanikami pojechał po samochód. Podczas holowania powpadały do środka drzwi przydnie szyby a zwieszenie zostało totalnie zniszczone . Panowie skasowali nas za holowanie i za naprawę samochodu.

28 kwiecień 2007 r.

Rano okazało się ze samochód nie jest naprawiony i przyszło nam przeprowadzać rozmowy handlowe. Co jakiś czas handlarze przyprowadzali nam nowego chętnego na nasze stare autko targi trwały cały dzień.

30 kwiecień 2007 r.

Sprzedaliśmy Citroena z 350 €  i wytargowaliśmy jeszcze figurkę z lokalnej cepelii.

Pan który zakupił samochód tak sie cieszył że o mało nie  udusił Pawła tak go ściskał i przytulał.

Przez przypadek przechodziliśmy tego dnia koło stacji kolejowej i okazało się że stoi tam pociąg widmo do Dakaru. Nie był to bynajmniej dzień odjazdu tego pociągu ani godzina odjazdu ( na tabliczce kredą napisano 9,30 a była juz 12,00). Wskoczyliśmy do taksówki i już po 20 minutach siedzieliśmy w pociągu do Senegalu.

Ponieważ intratnie sprzedaliśmy auto doszliśmy do wniosku że należy nam sie odrobina luksusu i wykupiliśmy bilety na pierwsza klasę. Równie dobrze moglibyśmy jechać klasą druga – zbytniej różnicy nie było. Tak zdewastowanego pociągu to dawno nie widziałam ale za to w warsie było ciepłe dobre jedzenie a na każdym postoju od miejscowych kobiet można było kupić praktycznie wszystko.

W pociągu przypomnieliśmy sobie że mamy przecież do paszportu wbity samochód. Wymyśliliśmy że skleimy te kartki gumą do żucia , ponieważ paszport był już cały wypełniony wizami trudno było by sie zorientować że coś tu kombinowaliśmy, ale zanim to zrobiliśmy pogranicznicy juz stali przy nas. Trzeba się było szeroko uśmiechać i pomagać znaleźć wizę malijska. Tak  pomagałam że strażnik graniczny podbił nam wszystko jak trzeba i poszedł dalej. Oczywiście podróż przeciągnęła się o kilkanaście godzin bo mieliśmy kilka przydługich postojów ale w końcu dotarliśmy do Senegali.

Dalszą podróż po Senegalu i Gwinei Bissau kontynuowaliśmy lokalnymi środkami transportu…

PORADNIK:

– pomimo zażywania antymalaryków można złapać malarię. Warto wiedzieć, że      malaria u białego człowieka objawia sie czasami bardzo niestandardowo

w razie jakichkolwiek dolegliwości należy udać się do najbliższego szpitala i zrobić sobie test z krwi ( oczywiście warto mieś swoje igły) test kosztuje około 3 € i juz po 10 minutach wiadomo co nam jest,

– z powodu problemów z woda pitną w tej części Afryki bardzo przydatne są tabletki    uzdatniające wodę – zwłaszcza w kraju Dogonów i Timbuktu ,

–         moskitiera to gwarant spokojnej nocy. My mieliśmy dwuosobowa moskitierę na bazie prostokąta bez jakichkolwiek metalowych elementów. Bardzo łatwa w transporcie .

–         Dobrze jest mieć ze sobą  jakieś rzeczy,  które można podarować jako bakszysz.

Jadąc samochodem praktycznie przed i po każdym mieście w Mauretanii i Mali byliśmy kontrolowani co najmniej raz:  co wiązało się z tym, że trzeba było coś podarować  mundurowemu. My mieliśmy papierosy ale okazało sie że Marlboro sie nie sprawdza bo w Mauretanii: po pierwsze nie lubią produktów z USA ,a po drugi muzułmanie mało palą ( jeżeli kupować papierosy to w Saharze Zachodniej ich podróbę Marlboro za śmieszne pieniądze).O dziwo sprawdzały sie  widokówki z Katowic.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u