Autostopem po Nowej Zelandii – Monika Witkowska

Monika Witkowska

Krótko o kraju

Nowa Zelandia to dwie duże wyspy (Północna i Południowa) i trochę małych. W sumie w kraju liczącym. 250 tys. km 2 powierzchni zamieszkuje zaledwie 3,5 mln ludzi. Mówi się po angielsku, choć większość nazw (rzeki, miasta, ulice) jest pochodzenia maoryskiego. Maorysi stanowią obecnie zaledwie 10% ludności, niemniej ich kultura i sztuka widoczne są na każdym kroku.

Wszystko, co nowozelandzkie, jest “kiwi”. Jest więc owoc kiwi, ptak kiwi, miejscowe przeboje to kiwi-music, nawet Nowozelandczycy nazywają siebie Kiwi. Ogólnie — jest to niewyobrażalnie piękny kraj zamieszkiwany przez niezwykle sympatycznych ludzi.

Czas: w stosunku do Polski + 13 godzin.

System miar i wag: metryczny.

Ruch: lewostronny.

Informacje z listopada 1996.

Wiza

W Polsce można ją załatwić za pośrednictwem konsulatu brytyjskiego (Warszawa, ul. Emilii Plater 28, tel. 6253030, codziennie 10.00-12.15). Do wypełnionego wniosku trzeba dołączyć 1 zdjęcie, wyciąg z konta, zaproszenie lub rezerwację hoteli. Czas oczekiwania na wizę — kilka dni, koszt: 100 zł. We wniosku trzeba wpisać jak długi czas zamierzamy przebywać w Nowej Zelandii i prawdopodobnie dokładnie taki będzie okres ważności naszej wizy. Na miejscu wizę można przedłużyć (w Imigration Office w większych miastach), co kosztuje
70 NZ$.

Przelot

Najkorzystniejszym i najpopularniejszym w Polsce sposobem dostania się do Nowej Zelandii jest bilet dookoła świata będący efektem umowy Polskich Linii Lotniczych LOT oraz Air New Zealand. Roczny bilet, z możliwością dokonywania zmian terminów i trasy kosztuje 1635 USD (+ podatki = ok.150 USD). W ramach tej ceny można ułożyć sobie całkiem atrakcyjną trasę z kilkoma przerwami na zwiedzanie.

Najtańsze połączenie tylko do Nowej Zelandii (z przesiadkami po drodze) kosztuje w sezonie 1750 USD, poza sezonem 1550 USD.

Ważne na lotnisku

Do Nowej Zelandii nie można wwozić żywności, owoców, nasion. Lepiej o tym pamiętać, jeśli nie chce się ryzykować 100.000 NZ$ kary za łamanie tego przepisu.

Przy wylocie z Nowej Zelandii obowiązują opłaty lotniskowe, nie uwzględnione w cenie naszego biletu (w Auckland 20 NZ$).

Waluta

Walutą jest dolar nowozelandzki dzielący się na centy (1 NZ$ = 100 centów). Kurs z końca 1996 roku: 1 USD = 1,5 NZ$ Z wymianą pieniędzy i czeków nie ma problemów (banki, kantory). Często za operację wymiany pobierane są opłaty manipulacyjne.

Zdrowie, bezpieczeństwo

Przed wyjazdem do Nowej Zelandii nie musimy się szczepić i brać tabletek antymalarycznych. Wskazane jest za to ubezpieczenie od kosztów leczenia, które na miejscu jest dosyć drogie.

Woda w kranach jest jak najbardziej zdatna do picia. Nowa Zelandia jest krajem “wybitnie ekologicznym”, tak więc rzeki są bardzo czyste. Podczas trekingu w górach uważajmy jednak z piciem wody ze strumieni. W niektórych rejonach (co zwykle obwieszczają plakaty i ulotki) występują w wodzie pierwotniaki Giardia lamblia. Przed zakażeniem można ustrzec się gotując wodę.

Nowa Zelandia jest krajem ogólnie bezpiecznym. Nie ma tam żadnych groźnych drapieżników, jadowitych gadów, płazów czy owadów. Przestępstwa zdarzają się rzadko i stanowią prawdziwą sensację. Spośród siedemdziesięciu krajów świata, w których miałam okazję być — tam właśnie miałam największe poczucie bezpieczeństwa i spotkałam wyjątkowo życzliwych, pomocnych ludzi. Bywało jednak, że i sami Kiwi ostrzegali, iż czasy się zmieniają nawet w ich ojczyźnie i nie należy być zbyt łatwowiernym. Czyli — jest bezpiecznie, ale ostrożność nie zawadzi.

Kiedy jechać

Wybór terminu powinien być uzależniony od tego, jakie mamy plany. Ogólnie trzeba pamiętać, iż kiedy u nas jest lato, w Nowej Zelandii jest zima, i na odwrót. Moja podróż przypadała na listopad i pierwszą połowę grudnia. Była to końcówka tamtejszego lata, co w praktyce oznaczało pogodę zmieniającą się jak w kalejdoskopie z dość częstymi opadami. Przydały mi się wszystkie rodzaje odzieży, jakie miałam — od kostiumu kąpielowego i krótkich spodenek po polar, rękawiczki i czapkę. Najbardziej nieodzowna okazała się nieprzemakalna kurtka goreteksowa.

Na jak długo jechać

Na ogół niewiele wiedząc o Nowej Zelandii, nie zdajemy sobie sprawy z realiów podróżowania (wbrew pozorom duże odległości, sporo odcinków górskich) i nie przypuszczamy, jak interesujący i piękny jest to kraj. Jak długo byśmy tam nie byli — i tak będzie za krótko. Przyjazd do Nowej Zelandii na krócej niż tydzień mija się z celem, chyba że jesteśmy typowymi “zaliczaczami”. Ażeby mieć jakie takie pojęcie o tym państwie, musimy zobaczyć obydwie wyspy, licząc minimum siedem dni na Wyspie Północnej i minimum dziesięć na Południowej. Wyjeżdżałam z Nowej Zelandii po miesiącu bardzo intensywnego podróżowania, a i tak miałam ogromny niedosyt i świadomość, w ilu ciekawych miejscach jeszcze nie byłam.

Przewodniki, mapy

Nie ma żadnego przewodnika po Nowej Zelandii wydanego po polsku, za to jest wiele — po angielsku. Polecam “New Zealand” serii “Lonely Planet”. Cena w roku 1996: 20 USD. W Polsce do dostania np. w Księgarni Podróżnika w Warszawie (ul. Kaliska 5/8), a w razie czego — w każdej księgarni w Nowej Zelandii.

Mapy najlepiej kupić już na miejscu. Wybór jest spory, ceny — od ok. 3 NZ$.

Co zwiedzić

Oto jak wyglądała moja trasa i co w danych miejscach było atrakcyjnego.

Wyspa Północna:

* Auckland — centrum, port — Waitomo Caves (jaskinie — zwiedzanie, black water
rafting, czyli spływ na dętkach po podziemnych rzekach, penetracja speologiczna z elementami wspinaczki);

* Otorohanga — Kiwi House (możliwość zobaczenia ptaka kiwi);

* Rotorua — Centrum Kultury i Sztuki Maori (pokazy, koncerty), Park działalności wulkanicznej (gejzery, fumarole, wulkany błotne), źródła termalne, Rainbow Springs (słynne pstrągi i Kiwi House), Farm Show (m.in. psy zaganiające owce);

* Te Puke — Kiwi Fruit Country — pokazowa uprawa owoców kiwi;

* Waiotapu — teren działalności wulkanicznej z ciekawymi formami kolorystycznymi i słynnym gejzerem Lady Knox;

* Taupo — największe jezioro Nowej Zelandii, kąpiele w źródłach termalnych, Krater Księżyca — zjawiska wulkaniczne, wodospad Huka Falls;

* Tongarino National Park — wulkany, po których warto urządzić sobie kilkudniowy treking;

* Wellington — budynki rządowe i gmach Parlamentu, muzea (morskie, krykieta), kolejka kablowa na wzgórze widokowe, Ogród Botaniczny;

* Cieśnina Cooka — ładne widoki.

Wyspa Południowa

* Abel Tasman National Park — trekking, pływanie z fokami, wycieczki kajakowe wzdłuż wybrzeża;

* Franz Josef i Fox — dwa lodowce położone niedaleko siebie — wycieczki do czoła lodowca i na lodowiec, loty nad lodowcem helikopterem lub samolotem;

* Qeenstown — skoki z liną, tzw. bungy jumping (45 m, 72 m i 102 m + 300 m z helikoptera), rafting (spływ pontonem), sledging (spływ z deską), Shotover Jet (motorówką w skalnym wąwozie), wycieczka do Skippers Canyon, wycieczki górskie, wyjazd gondolą na wzgórze widokowe;

* Milford Sound — słynny fiord w Fiordland National Park; wycieczki statkiem po fiordzie, wodospady;

* Oamaru i okolice — Moeraki Boulders, czyli tajemnicze kamienie na plaży, rezerwat pingwinów w Oamaru;

* Mt. Cook — najwyższy szczyt Nowej Zelandii (3755 m n.p.m), lodowiec Tasman, loty nad górami;

* Christchurch — Katedra, tramwaj-symbol miasta, muzea (prowincji, lotnictwa);

* Kaikoura — obserwowanie wielorybów, pływanie z delfinami i fokami.

Jak oszczędzić, czyli karty zniżkowe

Podróżowanie po Nowej Zelandii to niestety dość duże koszty. Jeśli jesteśmy tzw. turystami niskobudżetowymi, warto zastanowić się nad wyrobieniem którejś ze specjalnych kart uprawniających do licznych zniżek. Najpopularniejsze z nich to:

* ISIC — czyli Międzynarodowa Legitymacja Studencka — najlepiej wyrobić ją jeszcze w Polsce, przed wyjazdem, bo przydaje się w wielu krajach świata (w Nowej Zelandii także). Aktualny koszt wyrobienia. 160 zł (szczegóły w biurach Almaturu).

* V.I.P.Backpacker — tzw. VIP (koszt 25 NZ$), The Backpackers Card — “BHA” — wydana przez Backpackers Hostel Association (koszt 19.50 NZ$) i YHA wydana przez Youth Hostel Association (koszt 24 NZ$). Ich wyrabianiem zajmują się m.in. punkty informacji turystycznej. Zniżki, jakie nam gwarantują, są podobne, tzn.: 50% na krajowe przeloty lotnicze, 30% na przejazdy autobusami linii Mount Cook oraz koleją, 5% przy wykupie tzw. travelpassu na Kiwi Experience lub Magic Bus, zniżki na różnorakie atrakcje turystyczne i sportowe, specjalne ceny za porady medyczne, po 1 NZ$ zniżki w większości hosteli, 10% na wypożyczenie samochodu w firmie Pegasus.

Transport

Autobusy

Największą firmą operującą na obydwu wyspach jest Intercity. Na wyspie Północnej swoje usługi oferuje także Northliner (na północ od Auckland) oraz Newmans (na południe), zaś na Wyspie Południowej — Mt. Cook. Przykładowe ceny połączeń (od których możliwe jest niekiedy uzyskanie 20-30% zniżek):

Auckland — Wellington 69 NZ$ za kurs nocny, 91 NZ$ za dzienny, Auckland —
Rotorua 45 NZ$, Picton — Christchurch 57 NZ$, Christchurch — Invercargill 85 NZ$, Christchurch — Queenstown 95 NZ$, Queenstown — Milford 73 NZ$, Queenstown — Franz Josef 93 NZ$.

Travelpassy

Jest to najpopularniejsza forma zwiedzania Nowej Zelandii, zwłaszcza przez młodych ludzi, którym zależy na dużej ilości wrażeń za niekoniecznie wielkie pieniądze. Okazję taką stwarzają zwłaszcza dwie konkurujące z sobą firmy: Kiwi Experience oraz Magic Bus. Po wykupieniu travelpassu na określony czas, można podróżować autobusami tych linii, zatrzymując się wedle naszego uznania w różnych miejscach po drodze. Kierowcy autobusów dobrze znają potrzeby swoich pasażerów, doradzając, gdzie można znaleźć tani nocleg, gdzie zrobić tanie zakupy, co zwiedzić i gdzie, jak zaoszczędzić. Pełnią także funkcje przewodników, opowiadając po drodze o tym, co widać, o zwyczajach, o historii i dniu dzisiejszym tych terenów.

Ceny travelpassów zależą od okresu czasu, w jakim chcemy je wykorzystać i od trasy. Najdroższa możliwość polecana przez Kiwi Experience to travelpass za 610 NZ$, na okres co najmniej 20 dni, w czasie których możemy objechać dokładnie obie wyspy. Do wszystkich najsłynniejszych miejsc Wyspy Północnej dotrzemy z tą firmą za 219 NZ$ (ewentualnie taniej, jeśli nieco “okroimy” trasę).

Travelpassy mogą dotyczyć także autobusów kursowych. Firma Intercity trasę Auckland — Waitomo — Rotorua — Taupo — Wellington oferuje już nawet za 95 NZ$. Są też travelpassy pozwalające na korzystanie zarówno z autobusu, jak i pociągu. Możliwości jest jednym słowem sporo, problem tylko jak wybrać tę najbardziej optymalną.

Kolej

Sieć kolejowa Nowej Zelandii nie jest zbyt mocno rozwinięta, pociągów jest niewiele, niemniej zawsze jest to jedna z możliwości dotarcia do wielu miejsc. Przykładowe ceny przejazdów na najpopularniejszych trasach kolejowych: Auckland — Wellington 109 lub 129 NZ$, Auckland — Rotorua 59 NZ$, Picton — Christchurch 60 NZ$, Christchurch — Invercargill 97 NZ$, Christchurch — Greymouth 74 NZ$.

Od wymienionych cen można uzyskać 20-30 % zniżki np. na legitymację ISIC lub kartę Youth Hostel & VIP.

Wypożyczenie samochodu

To chyba optymalny i już przy dwóch osobach wcale nie taki drogi sposób zwiedzania, dający pełną niezależność i możliwość dotarcia tam, gdzie nie docierają zwykłe autobusy. Niektórych kierowców przeraża lewostronny ruch, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ceny za samochód osobowy — od ok. 30 NZ$/dobę.

Autostop

Wiele osób porusza się po Nowej Zelandii autostopem, choć zdania na temat łatwości podróżowania tą metodą są podzielone. Ja nie miałam problemów, no może podczas “stopowania” nocą. Zdecydowanie łatwiej jest jeździć po Wyspie Północnej, gdzie ruch jest większy, a sieć dróg gęstsza. Opinię fatalnego odcinka (co potwierdzam) ma West Coast, czyli Wybrzeże Zachodnie Wyspy Południowej, gdzie faktycznie samochodów jest jak na lekarstwo, a poza tym prawie ciągle pada deszcz.

Przeprawa między wyspami Południową i Północną

Promy pomiędzy Wellington i Picton kursują wielokrotnie w ciągu doby. Ceny są zróżnicowane, zależnie od pory dnia, firmy. Standardowa cena biletu na prom wynosi 44 NZ$
(w jedną stronę), jest jednak pewna, ogranicznona pula biletów z 15, 30 bądź 50% zniżką (te ostatnie na promy nocne). Wiele zależy od życzliwości sprzedawcy. Czas przeprawy wynosi około 3-3,5 godzin.

Komunikacja lotnicza

Sieć połączeń krajowych obsługują samoloty linii Air New Zeland bądź Anset oferujące praktycznie takie same ceny. Oficjalne ceny przelotów, jeśli spytamy o nie np. na lotnisku, są bardzo wysokie, nawet przy uwzględnienu 50% zniżki na tzw. “stand by” (w ostatniej chwili) czy legitymacje zniżkowe. Najkorzystniejsze ceny uzyskamy u agentów mających swoje siedziby w większych miastach. W ten sposób z Auckland do Christchurch możemy polecieć już za 130 NZ$, co jest ceną konkurencyjną w stosunku do tej trasy pokonywanej wariantem: pociąg/autobus + prom.

Informacja turystyczna

Pod względem promocji i informacji turystycznej Nowa Zelandia jest idealnie zorganizowanym krajem. Bezpłatne foldery, mapy, prospekty znajdziemy wszędzie — nie tylko w licznych punktach informacyjnych, ale i na dworcach, w hotelach, na campingach.

Doskonałym źródłem informacji, zwłaszcza dla niezbyt rozrzutnych plecakowców, są także bezpłatnie rozprowadzane magazyny globtroterskie, takie jak: Backpackers News czy TNT Magazine.

Noclegi

Nowa Zelandia to kraj doskonale przygotowany do obsługi każdego turysty. Drogich moteli i hoteli nie brakuje, ograniczę się jednak do wymienienia tanich możliwości.

Hostel YIHA lub Backpackers hostel

Odpowiednik naszych schronisk młodzieżowych — całkiem zresztą komfortowych. Za nocleg w pokoju 2-osobowym płaci się przeciętnie od 15-20 NZ$ od osoby, za łóżko w dormitorium od ok. 10 do 18 NZ$. Posiadacze różnych kart (VIP, BHA,ISIC) mogą liczyć na ulgi 1 NZ$ od osoby. Często konieczne jest posiadanie własnego śpiwora. Można korzystać z wyposażonej w garnki i naczynia kuchni, pooglądać telewizję, poczytać książki i czasopisma. Niekiedy w cenie jest już także bezpłatny transport (np. z centrum miasta, z lotniska), pożyczenie roweru albo śniadanie.

Campingi

Na większości campingów płaci się od osoby i jest to kwota zwykle 7-9 NZ$ za noc.
W zamian za to ma się zagwarantowane bezpieczne miejsce na namiot, dostęp do pryszniców, do kuchni (naczynia i garnki trzeba mieć swoje), czasem do świetlicy z telewizorem.

Biwakowanie na dziko

Pomijając tereny, gdzie stoją wyraźne tabliczki “No camping”, to ogólnie nie ma z tym problemów. Miejsc na idealne biwaki nie brakuje, kraj jest bezpieczny, nikogo nie dziwi rozbity namiot.

Wyżywienie

Najtaniej wyniesie wyżywienie samodzielne. Jedzenie jest ogólnie droższe niż w Polsce, choć zależy co i gdzie się kupuje. Supermarkety znajdziemy nawet na zapadłej prowincji. Na campingach i w hostelach jest dostęp do kuchni i lodówki. W terenie, zwłaszcza podczas wycieczek górskich, przydają się noszone ze sobą kuchenki gazowe. Jeśli mamy kuchenkę typu Epi-gas, warto zabrać z sobą jedynie palnik. Na miejscu nie ma problemów z kupnem wymiennych pojemników, a zresztą przewożenie tego typu artykułów w samolocie jest oficjalnie zabronione.

A jeśli znudzi nam się gotowanie samemu, możemy wybrać się do baru czy restauracji. Wybór — od “Mc`Donaldsów”, przez knajpki chińskie czy tajskie do bardzo ekskluzywnych.

Przykładowe ceny

Jedzenie

Zakupy w supermarkecie: chleb od 1,70 NZ$; w barze ryba z frytkami, hamburger: od 3,5 NZ$.

Poczta: pocztówki: 0,30-1 NZ$; znaczki do Polski: 1 NZ$; karta telefoniczna: 5 lub
10 NZ$.

Większość tzw. activities atrakcji typu bungy jumping, rafting, wspinaczka 50-250 NZ$.

Z dziennika podróży

19 listopada  Przylot do Auckland

Listopad-grudzień 1996.

Lot z Sydney — fatalny. Ciągłe turbulencje i na koniec szczere wyznanie pilota, że wylądować nie będzie łatwo z uwagi na bardzo silny wiatr.

Na przywitanie — dokładna kontrola. W razie czego wszędzie życzliwe napisy informują o możliwości zapłacenia 100.000 NZ$ kary z możliwością zamiany na 5 lat więzienia. Po prostu — serdecznie witamy!

Na nocleg zapraszają mnie Monika i Jacek — para młodych i bardzo sympatycznych emigrantów mieszkających na północy Auckland. Poznaję ich telefonicznie dzwoniąc z lotniska do miejscowej Polonii. Usiłuję zrobić coś z paczką, którą mi dano do przekazania, a że adresaci paczki zmienili adres, szukam więc kogoś, kto ich zna. No i tak trafiam w dobre ręce…

20 listopada  Auckland — Waitomo Caves

Rano Monika podwozi mnie do centrum Auckland. Do południa czas mija mi na przygotowywaniu organizacyjnym dalszej części podróży — wizycie w informacji turystycznej, sprawdzeniu taryf autobusów, samolotów etc. Ceny mnie dobijają — stawiam na autostop. Trochę czasu zajmuje mi wydostawanie się z Auckland na drogę wylotową. Potem idzie już łatwo. Do Waitomo dojeżdżam z miejscowym Maorysem, który jest bardzo domyślny, tzn. od razu zawozi mnie nie na oficjalny camping, ale na dziką, uroczą polanę, nad brzegiem strumienia. Na dobry początek chowam plecak w krzakach i idę rozejrzeć się po okolicy. Po kolacji (na ognisku — oszczędzam gaz) biorę się do rozbijania namiotu i… odkrywam brak części stelaża. Moja wina, mogłam sprawdzić przed wyjazdem. Coś tam strugam z gałęzi, ale do ideału daleko. Jak na złość na horyzoncie ukazują się ciemne chmury.

21 listopada  Waitomo

O świcie budzi mnie ulewa. Próbuję przeczekać, ale w końcu ewakuuję się pod pobliskie drzewo i wtedy wychodzi słońce.

Dzień spędzam w jaskiniach. Do południa zwiedzam je jak typowy turysta, czyli suchą nogą. Po południu jestem zaproszona do zabawy w speleologa (normalnie taka przyjemność to 125 NZ$). Przechodzę przyspieszony kurs wspinaczkowy, dostaję piankę, kask z latarką, uprząż i pod ziemię. Na dobry początek trzeba się spuścić 30 m w głąb ciemnego, wąskiego komina. Potem inne atrakcje — podziemne wodospady, syfony i inne przeszkody. Wychodzimy po czterech godzinach nieziemsko brudni i zmęczeni.

Tym razem na noc przenoszę się na teren oficjalnego campingu i schroniska.

Po przeżyciach jaskiniowych zależy mi na ciepłym prysznicu i możliwości zrobienia prania. Nocleg w dormitorium kosztuje 16.50 NZ$, rozbicie namiotu 7.50 NZ$. Zostaję przy namiocie, ze zgodą na jego rozstawienie na zadaszonym tarasie.

22 listopada  Waitomo — Rotorua

Pomysł rozbicia się na tarasie nie był zły — rano oczywiście leje, a ja mam suchy namiot. Na śniadanie kupuję od właścicielki schroniska jaja (0,30 NZ$ za szt.) i smażę sobie potężną jajecznicę.

Do południa znowu jaskinie. Tym razem tzw. black water rafting, czyli pływanie podziemnymi rzekami na… dętkach. Zabawa świetna, tylko strasznie zimna woda.

Po szybkim obiedzie zaliczam jeszcze pokaz strzyżenia królików angorskich i zaczynam stopować w kierunku Rotorua. Po drodze zahaczam o Kiwi House w Otorotanga (wstęp
3,5 NZ$). Jeszcze nie wiem, że miejsc, gdzie można zobaczyć żywe ptaki kiwi, jest w Nowej Zelandii pełno. Mam szczęście do bardzo miłych kierowców. Ostatni, jadący właśnie do Rotorua, proponuje nocleg u swej dziewczyny, którą jedzie odwiedzić. W ten sposób poznaję Kevina i Tomi.

Po prawdziwym domowym obiedzie jedziemy do Rotorua. Kevin pokazuje mi tereny wulkaniczne, także te, które oficjalnie w porze wieczornej są zamknięte. Kiedyś pracował tu jako ochroniarz, więc zna każdą ścieżkę i każdą dziurę w płocie. Dookoła fumarole, kipiące błoto, gejzery. Około północy lądujemy w miejscowym pubie. Mają dobre piwo…

23 listopada  Rotorua — Te Puke

Do południa jestem pod opieką Kevina. Obwozi mnie po całej okolicy, ale najbardziej podoba mi się w centrum kultury Maorysów, gdzie Kevin wprowadza mnie na koncert maoryskich piosenek i pokaz tańców. Potem pora pożegnać się — on musi wrócić do domu, ja zwiedzam Rainbows Springs (coś a`la ogród botaniczny i mini ZOO). Idę też na tzw. Farm Show, którego główną atrakcją jest pokaz pracy psów zaganiających owce. Super! Potem zabieram zostawiony w kasie biletowej plecak i wychodzę na drogę. Od razu zatrzymuje się elegancki Volvo i wtedy okazuje się, że stoję… po niewłaściwej stronie drogi. Ciągle zapominam o lewostronnym ruchu…

Ze stopem nie mam problemu, ale do planowanego celu nie docieram. Zapada zmrok, postanawiam rozbić namiot. Proszę kierowcę o zatrzymanie w miejscu, które z drogi wydaje się całkiem sensowne. Facet nie może zrozumieć — tu, w szczerym polu? Tłumaczę mu o co chodzi, kiwa ze zrozumieniem głową i podwozi mnie jeszcze dwa kilometry dalej. Fakt, miejsce lepsze. Minusem jest jedynie cmentarz, do którego z namiotu dzieli mnie około dziesięć metrów. Nie mam wyboru. Gotuję kolację i kładę się szybko spać. W nocy budzę się — na zegarku 10 minut do północy. Przypominam sobie o cmentarzu i robi mi się nieco nieswojo.

24 listopada  Te Puke — Lake Taupo

Dzień rozpoczynam wcześnie, tak że o dziewiątej jestem już w Kiwifruit Country, czyli na pokazowej farmie owoców kiwi. Owszem, interesujące, ale czy warto było nadkładać taki kawał drogi, aby się tu dostać, to pewna nie jestem. Około pierwszej dojeżdżam do Taupo. Zostawiam swój bagaż pod opieką pani z informacji turystycznej i idę na obchód miasta. Trafiam nad rzekę do miejsca znanego z bungy — jumping. Skok planuję dopiero w Queenstown, bo tam ponoć najwyżej, ale skoro nadarza się okazja tutaj? Nie zastanawiam się długo, po prostu skaczę. Wprawdzie to tylko 45 m, ale na dobry początek…

Przed piątą odbieram swój plecak i szukam miejsca na nocleg. Myślę nawet o jakimś hostelu — obchodzę kilka z tych tanich — wszędzie komplet. Moje wcześniej upatrzone miejsce na rozbicie namiotu na dziko odpada — okazuje się, że to akurat naprzeciw miejscowego posterunku policji. Idę więc na oficjalny camping (8 NZ$). Wieczór mija mi na wertowaniu materiałów wziętych z informacji turystycznej. Odkrywam, że w drodze do Taupo przeoczyłam ponoć najbardziej spektakularne miejsce działalności wulkanicznej. Postanawiam wrócić tam z rana następnego dnia.

25 listopada  Taupo — Waiotapu — Wellington

Rano zwijam namiot, zostawiam bagaż w recepcji campingu i tylko z aparatem fotograficznym jadę z powrotem 50 km w kierunku Rotorua. Śpieszę się, aby zdążyć na 10.15, bo wtedy punktualnie wybucha tamtejszy gejzer. Tymczasem tak się zagaduję z kierowcą, że… przejeżdżam miejsce, gdzie powinnam wysiąść. Gdy orientuję się w sytuacji jestem już
15 km dalej. Na wybuch gejzeru jednak zdążyłam. Oglądam to, co jest ciekawego do zobaczenia (ogólnie warto, choć bardziej polecam Kamczatkę) i wracam do Taupo, zahaczając jeszcze o tzw. Krater Księżyca (rzecz gustu) i Wodospad Hooka (bez rewelacji).

Zależy mi, aby jeszcze tego dnia dotrzeć do Wellington. Wychodzę na drogę dość późno, ale mam dużo szczęścia. Nawet nie zdążam machnąć, gdy zabiera mnie…właściciel hostelu w Wellington. Podróż mija szybko. Przez część drogi ja prowadzę. Najpierw, co prawda uprzedzam, że choć mam prawo jazdy, od egzaminu przez kilka lat właściwie nie siedziałam za kierownicą. Facet nie chce wierzyć, mówi, że jest zmęczony, bo jedzie od Auckland. Droga jest pusta, stresują mnie tylko potężne ciężarówki i skrzyżowania. Tylko raz mylę się, chcąc wyjechać na prawy pas.

W Wellington jesteśmy późną nocą. W hostelu Rogera nie ma wolnych miejsc, więc nocuję u niego w domu. Na wspólną kolację robimy zgodnie z moim pomysłem placki ziemniaczane..

26 listopada  Wellington, przeprawa na Wyspę Południową

Dzień spędzam zwiedzając Wellington. Parlament, wzgórze widokowe, ogród botaniczny (polecam ogród różany)…Widać, że to stolica. Przyzwyczaiłam się do stereotypu Nowozelandczyka w polarze, a tu garnitury, krawaty. Wymieniam czeki i od razu wydaję pieniądze — robię sobie prezent kupując książkę o Maorysach i kasety z ich muzyką (taniej niż w typowych miejscach turystycznych). Ponieważ zamierzam przeprawić się już na Wyspę Południową, kupuję bilet promowy. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu pan z kasy sprzedaje mi bilet wg taryfy supersaver, czyli 50% tańszej. Minutę wcześniej chłopak przede mną kupił bilet na ten sam prom, ale żadnej zniżki nie dostał.

Na kolację funduję sobie typową dla Kiwi rybę z frytkami (4 NZ$). O 23.30 wypływam.

27 listopada  Picton — Nelson — Abel Tasman National Park

Prom z wyspy Północnej na Południową płynie ok.3,5 godzin. Całą przeprawę śpię rozłożona wygodnie w ogólnodostępnej kajucie dla matki z dziećmi.

Gdy staję na drodze wylotowej z Picton, jest 5.30. Jeden z kierowców podwożących mnie jest tak dumny, iż wiezie kogoś z Polski, że ryzykując spóźnienie do pracy urządza mi extra wycieczkę po punktach widokowych.

Po dojechaniu do Parku Narodowego Abel Tasman rozbijam namiot na miejscowym campingu (biwakowanie na dziko jest tam zabronione) i idę połazić po górach. Super widoki, kapitalne kolory morza. Po drodze spotykam Czechów. Obydwie strony są równie uradowane — wreszcie można “po ludzku” porozmawiać.

28 listopada  Abel Tasman National Park

Dzień spędzam na wycieczce kajakowej wzdłuż wybrzeża. W “załodze” mam jeszcze dość wątłą Japonkę, a fala że ho-ho. Dziewczyna się opala, ja czuję ból w mięśniach jeszcze przez kilka dni.

Po kajakowaniu korzystam z oferty “zabrania się” do głównej drogi. Odpada mi problem — jak się z tej głuszy wydostać. Dalej zabiera mnie chłopak jadący nad pobliską rzekę na ryby, tylko kilka kilometrów, ale zawsze to do przodu. Jest późno, a że miejsce, gdzie łowi, jest świetne na biwak, zabieram się za rozbijanie namiotu. Mój kierowca protestuje — “Co, tu chcesz spać? To jedziemy do mojej rodziny”. Pomysł okazuje się zbawienny, bo w nocy szaleje burza.

29 listopada  Nelson — Whataroa

Rano mój nowy kumpel wywozi mnie 40 km w miejsce idealne do stopowania. Teoretycznie, bo w praktyce nikt nie chce brać autostopowiczów, gdy leje deszcz. W końcu udaje się. W tym dniu cały dzień leje, a ruchu prawie nie ma. Muszę wyglądać bardzo nieszczęśliwie, bo czasem jednak ktoś się lituje. Zmrok zastaje mnie w Whataroa, zaledwie 15 km od zakładanego celu. Gdy zastanawiam się, gdzie rozbić namiot (cały czas leje), podchodzi miejscowa staruszka: “Co, zimno?”. “Zimno” — odpowiadam szczękając zębami. “To chodź do mnie na herbatę…”. Po herbacie jest kolacja, potem długie rozmowy o tym, jak się żyje w Polsce i w Nowej Zelandii. Noc spędzam w wygodnym łóżku.

30 listopada  Franz Joseph Glacier — Fox Glacier

Najpierw mąż mojej gospodyni obwozi mnie po swoich włościach. Przy okazji mam pokaz użycia psów do przeganiania krów między pastwiskami. Jestem pełna uznania (dla psów). Potem moja nowozelandzka babcia karmi mnie do granic wytrzymałości żołądka i jedziemy razem do lodowca Franz Joseph, gdzie urządzamy sobie spacer do czoła lodowca. Kiedy zostaję już sama, mam propozycję przelecenia się helikopterem nad lodowcem, ale pechowo ze względu na chmury loty zostają wstrzymane. Aby nie tracić czasu, jadę do oddalonego o piętnaście kilometrów lodowca Fox. Znowu leje, decyduję się więc na nocleg w hostelu. Wyboru nie ma — metropolia ma tylko jedno miejsce, gdzie można przenocować w dormitorium (tanim, kilkuosobowym pokoju). I tak mam szczęście, że jeszcze jest wolne łóżko.

1 grudnia  Fox — Wanaka

Budzę się o szóstej, aby wybrać się na oddalone o trzy kilometry jezioro skąd jest ponoć super widok na góry. Za oknem znowu deszcz i chmury, wycieczka nie ma więc sensu. Pozwalam sobie na luksus spania do ósmej, bo o dziewiątej ruszam na lodowiec Fox. Samodzielnie można podejść tylko do czoła lodowca, aby zaś na niego wejść, trzeba wybrać się z miejscowym przewodnikiem. Nie mam wyboru. Dostajemy specjalne buty, raki, są też dyżurne czekany i w drogę. Wleczemy się strasznie, bo z kondycją u niektórych kiepsko.
W sumie jest ładnie, szczeliny duże, ale że na kilku lodowcach już zdarzało mi się być, reaguję dużo spokojniej niż reszta uczestników. Ogólnie jednak — warto! Inna sprawa, że nie mam wiele czasu, więc nie wydaje mi się sensowne oglądanie obydwu lodowców — jeden z nich wystarczy, ten pierwszy polecam bardziej.

Po powrocie z lodowca i szybkim obiedzie ugotowanym w schronisku (choć doba hotelowa kończy się o dziesiątej) zaczynam stopowanie w kierunku Qeenstown. Mój przewodnik “Lonely Planet” łaskawie informuje mnie: “Jeżeli ma się szczęście, można pokonać tę trasę w trzy dni, jeśli nie — można stać po kilka dni w tym samym miejscu”. Faktycznie — nie jest łatwo. Przez trzy godziny pomijając ruch typowo lokalny przejeżdża tylko jeden samochód. Moja cierpliwość zostaje nagrodzona po czterech godzinach — jadę z Francuzami aż do Wanaki, czyli około 100 km przed Queenstown. W Wanace zastaje nas noc. Rozbijam namiot w miejscowym parku w okolicach publicznych toalet, gdzie można się spokojnie umyć i nabrać pitnej wody.

2 grudnia  Wanaka — Queenstown

Zwijam swój biwak o szóstej rano. Miasto jeszcze śpi, nikt nie jeździ, trzy kilometry do głównej drogi pokonuję więc na piechotę. Tam prawie od razu łapię stopa i o dziewiątej jestem w Qeenstown. Sprawdzam miejscowe hostele w końcu znajduję tani i dobry, w dodatku prawie w centrum. Krótki odpoczynek i idę zwiedzać miasto. Tego dnia moim głównym przeżyciem jest skok na najwyższym bungy jumping — 102 m! Jako pierwsza Polka skaczę gratis (normalnie 145 NZ$). Szkoda że nie mogę jeszcze raz. Przy okazji jest to fajna wycieczka w ładne, dzikie góry (most do skoków jest o godzinę drogi od Queenstown. Dojazd tylko samochodem z napędem na cztery koła). Dla uczczenia mego wyczynu szaleję w supermarkecie, po czym w wyżywam się kulinarnie w hostelowej kuchni.

3 grudnia  Milford Sound

Moje miejscowe kontakty owocują wycieczką do Milford Sound. W pierwszej wersji miałam tam jechać stopem, co, jak później stwierdzam, mogłoby być pomysłem nierealnym. Propozycja podłączenia mnie do grupy japońskiej jest świetnym rozwiązaniem. Widoki po drodze — obłędne. Wreszcie spotykam słynne keje — górskie papugi tak znienawidzone przez tutejszych kierowców za ich wyjątkowe predyspozycje niszczenia samochodów. A co do Milford Sound — wiele fiordów już widziałam, ale ten faktycznie robi wrażenie. Góry wysokie na 2000 m i morze. Do tego liczne wodospady, foki na skałach… Szkoda tylko, że prawie ciągle tam pada.

Po powrocie do Queenstown znajduję jeszcze trochę sił, aby z moim nowo poznanym australijskim kumplem wdrapać się na pobliskie wzgórze i popatrzeć na zachód słońca nad jeziorem. Wieczór spędzamy w pubie degustując różne gatunki piwa.

4 grudnia  Qeenstown

Queenstown to miasto dla ludzi lubiących mocne wrażenia. Rano pływam więc motorówką w skalnym wąwozie (tzw. Shotover Jet), potem waham się nad raftingiem, czyli spływaniem pontonami po górskiej rzece, ale to już przecież znam (z Austrii). Decyduję się za to na sledging, czyli pływanie w rzece w piance, z płetwami, w kasku i z plastikową deską. Adrenalina skacze, zabawa świetna, zwłaszcza na tzw. progach. Emocje rozgrzewają, ale i tak po dwóch godzinach w lodowatej wodzie szczękam zębami. Na deser po kolacji zażywam aspirynę i tym razem idę wcześniej spać.

5 grudnia   Queenstown — Oamaru

Po wymeldowaniu się z hostelu idę najpierw do miejscowego ośrodka zdrowia. Po wodnych szaleństwach mam kłopoty z ręką i nie mogę nią ruszać. Gdy jednak pan doktor życzy sobie pięćdziesiąt dolców za obejrzenie mej kończyny, postanawiam poczekać, aż mi samo przejdzie.

Boląca ręka nie przeszkadza w kolejnym skoku na bungy jumping, tym razem jednak niżej, tylko z 72 m. Zapominam o wyjęciu wszystkiego z kieszeni i lecąc głową w dół widzę, jak wypadają mi pieniądze…

Pobyt w Queenstown kończę wjazdem kolejką linową na pobliską górę. Polecam, bo widok kapitalny! A potem — znowu stopowanie. Gonią mnie ciężkie, deszczowe chmury, które dopadają mnie w zwiedzanej po drodze kopalni złota. Akurat usiłuję bezskutecznie wypłukać trochę drogocennego kruszcu. W dalszą drogę zabiera mnie chłopak jadący do swoich znajomych dokładnie tam, gdzie i ja zmierzam. Nie śpieszy mu się, więc ciągle robimy przerwy fotograficzne, gdzie tylko sobie tego życzę. Wieczorem lądujemy na noclegu u jego znajomych.

6 grudnia  Oamaru i okolice

Do południa Brendan, mój ostatni kierowca z dnia wczorajszego, obwozi mnie po bliższej i dalszej okolicy. Moim głównym celem są Moeraki Boulders — potężne kamienie na plaży, na których temat krąży wiele tajemniczych teorii. W końcu Brendan zostawia mnie w Oamaru w miejscowym rezerwacie, tuż przy znaku “Stop — przechodzące pingwiny”. Przyjechałam specjalnie, aby je zobaczyć, tymczasem kartka przy informacji głosi, że ptaki wrócą dopiero o dziewiątej wieczorem. Jestem niepocieszona, tym bardziej, że nie mam gdzie zostawić plecaka. W końcu ryzykuję — zostawiam go przy płocie, wychodząc z założenia, że jest na tyle ciężki, że nikomu nie przyjdzie do głowy go ruszać, a poza tym przecież tu są tylko uczciwi ludzie. Przez trzy godziny chodzę po okolicznych wzgórzach, potem po mieście. W końcu wracam po plecak, a że mam jeszcze kilka godzin czasu — idę do pobliskiego parku i ucinam sobie drzemkę.

Gdy wieczorem wracam na punkt obserwacji pingwinów, jest tam już sporo ludzi. Pingwiny się spóźniają — wracają piętnaście minut po zapowiedzianym czasie. Kapitalne widowisko — zastępy człapiączych ptaków przechodzące “gęsiego” przez drogę. Warto było czekać…

Pingwinowy spektakl kończy się około dwudziestej trzeciej. Mam opóźnienie w stosunku do swego planu podróży, więc mimo nocnej pory idę łapać okazję. Samochodów jest mało, ale w końcu, gdy jestem już mocno zniecierpliwiona, zatrzymuje się jakaś kobieta. Tłumaczy, że nigdy tego nie robi, ale podziałał widok samotnej dziewczyny. Jedziemy razem dwieście kilometrów, a resztę nocy spędzam u niej w domu.

7 grudnia  Christchurch — Kaikoura

Dzień rozpoczynam od zwiedzenia ogrodu i poznania wszystkich zwierzątek mojej gospodyni. Przy dziesiątej owieczce (każda ma własne imię) zaczynam się niecierpliwić — powinnam już dawno być w drodze. Christchurch, do którego w końcu docieram, nie rzuca mnie na kolana. Miasto, jakich wiele, sympatyczne, ale bez rewelacji. Spędzam w nim kilka godzin, po czym jadę do Kaikoura. Jestem tam jeszcze przed zmrokiem. Trafiam na wyjątkowo drogi camping, a słysząc cenę, nieświadomie trochę się krzywię. Pani w recepcji na to: “Za drogo? To proszę pójść trzysta metrów na lewo, tam jest taniej niż u nas”. Zamurowało mnie. Gdy rozbijam namiot na poleconym przez konkurencję miejscu, słyszę okrzyk radości — to poznani już wcześniej Szwedzi. Ponowne spotkanie czcimy butelką wina.

8 grudnia  Kaikoura

Już o piątej wstaję, aby oglądać wieloryby. Wywożą nas statkiem na Ocean i co jakiś czas krzyczą, z której strony będzie wieloryb. Wtedy wszyscy (za wyjątkiem cierpiących na chorobę morską) rzucają się na pokład z aparatami i kamerami, czekając aż potężny ssak machnie ogonem (przy nas robi to tylko raz). Resztę dnia spędzam na dokładnym eksplorowaniu najbliższej okolicy. Trafiam przypadkowo na zapuszczony cmentarz maoryski, a potem idę w góry. Kaikoura jest jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, jakie znam — turkusowozielony Ocean i ośnieżone szczyty gór w tle…

Nazwa miasteczka to inaczej “homar”. Bratam się z miejscową ludnością i dzięki temu zostaję poczęstowana tutejszą specjalnością kulinarną — homarkiem obtaczanym w cieście. Pycha!

9 grudnia  Kaikoura — Picton

Już o szóstej rano pływam w Oceanie. Jest to tzw. pływanie z delfinami, co oznacza że grupka pasjonatów w piankach, płetwach, w maskach i z fajkami wskakuje do zimnej wody, a delfiny mają nas w głębokim poważaniu i odpływają. Tylko raz udaje mi się zanurkować z pół metra od delfina. Potem pływam jeszcze z fokami, które są dużo fajniejsze i bardziej śmiałe niż delfiny. Nos w nos z foką to normalka, poza tym nie trzeba ich ciągle szukać i gonić, bo są ciągle w jednym miejscu. A w ogóle to pływanie z fokami jest o połowę tańsze niż z delfinami.

Po południu opuszczam Kaikourę i jadę stopem do Picton. O dziewiątej mam prom — wracam na Wyspę Północną.

10 grudnia  Wellington — Auckland

Zgodnie z umową z moim znajomym szefem hostelu w Wellington, po przyjeździe do stolicy zjawiam się w hostelu. Jest druga w nocy. Dostaję informację, że Roger ma jakieś problemy rodzinne, nie może mi pomóc, wszystkie miejsca są zajęte, ale mogę rozłożyć się na kanapie w jadalni. Tak też robię. Jestem tak zmęczona, że ledwo zdobywam się na prysznic. Po kąpieli, sama nie wiem dlaczego, swój specjalny pas z pieniędzmi i dokumentami wkładam nie na siebie, ale do plecaka, który mam zresztą tuż obok głowy. Gdy rano się budzę najpierw stwierdzam brak kurtki. Chwilę potem wiem, że nie ma też mojego Canona i pieniędzy (dokumenty na szczęście są). Jestem rozżalona i zła, przede wszystkim na siebie. Nigdy nie przypuszczałam, że w kraju takim jak Nowa Zelandia coś takiego może się zdarzyć. Inna sprawa, że daję 99% szans, iż sprawcą nie był żaden Kiwi, a ktoś z hostelowych gości cudzoziemców. Niewiele mogę zrobić, tym bardziej, że tego samego dnia jeszcze muszę dotrzeć do Auckland, a następnego dnia mam samolot. I tak mam sporo szczęścia — nie pada i jest ciepło, co jest ważne, bo przecież nie mam kurtki. Nie czekam długo na kolejne “stopy”, a jeden z kierowców zaprasza mnie na obiad. Nawet nie wie, jakie to zbawienie dla kogoś, kto nie ma nawet centa na jedzenie. Gdy docieram do poznanych w Auckland Polaków jest godzina pierwsza w nocy.

13 grudnia  Auckland

Szczęście w nieszczęściu, że przykra przygoda w Wellington zdarza się na sam koniec mojego pobytu w Nowej Zelandii i że znam Polaków, których pomoc jest w tym momencie nieoceniona.

Po południu tego dnia wylatuję. Niezależnie od nienajsympatyczniejszego zakończenia, jednak żal mi opuszczać Nową Zelandię. Jest to w moim odczuciu najpiękniejszy kraj świata, kraj do którego muszę jeszcze wrócić.

Rozmaitości ze świata

W Hiszpanii, w miejscowości Malpartido de Caceres zamieszkuje tysiące bocianów. Gniazda pobudowały wszędzie, na każdym drzewie i dachu domu. Na samym zabytkowym kościele z XVI wieku powstało 38 bocianich gniazd. Mieszkańcy są zrozpaczeni, bo ptaki poniszczyły im anteny telewizyjne, a całą okolicę zanieczyszczają odchodami.

W Hiszpanii, tak samo jak w Polsce, bociany są pod ochroną, ale w ostatnim dziesięcioleciu ich liczba w tym kraju wzrosła czterokrotnie.

Bocianom bardzo się spodobało w Malpartido de Caceres, mają blisko wielkie wysypisko śmieci, z którego “kradną” odpadki jedzenia, maja też rozległe pola i łąki. Ostatnio nawet doszły do wniosku, że jest im tu tak ciepło i dobrze, że nie będą na zimę przenosić się do Egiptu.

Hiszpańskie miasteczko przypomina jedną wielką bocianią rodzinę.

Organizacja “Euronatur” z Niemiec nadała miasteczku tytuł Europejskiego Miasta Bocianów.

Rozmaitości ze świata

Jedną z dewiz polityki linii lotniczych KLM jest maksymalne zbliżenie się do klientów. Wychodząc z założenia: im więcej wiesz o kliencie, tym lepszą usługę możesz mu zaoferować, KLM dysponuje informacją o około 800000 swoich klientach. Są to osoby posiadające kartę Flying Dutchman (Latający Holender), czyli objęte programem częstych lotów.

Szybki rozwój techniki i coraz bardziej powszechny dostęp do takich środków informacji jak internet pozwoliły liniom KLM rozszerzyć zakres swoich usług. Od niedawna na dotychczasowych stronach internetowych Flying Dutchman posiadacze karty mogą sprawdzić wszelkie informacje dotyczące stanu swojej karty i prowadzonych transakcji pod adresem:

http://www.klm.nl

Aby wejść na swoją stronę, należy podać numer karty oraz PIN (numer identyfikacyjny użytkownika).

Dodatkowo planuje się wprowadzenie możliwości rezerwacji miejsc przez internet. Szacuje się, że wprowadzenie tego udogodnienia pociągnie za sobą wzrost przeprowadzanych transakcji. Ponadto posiadacze kart i kont mailowych będą mogli korzystać z elektronicznego serwisu informacyjnego programu “Latającego Holendra”.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u